- W empik go
Dworek pod Malwami 59 - Sztuka pisania - ebook
Dworek pod Malwami 59 - Sztuka pisania - ebook
Tajemnica bogactwa Kurpika wychodzi na jaw. Michał Kalinowski i Andrej Horoszko ścigają robotnika przekonani, że próbował oszukać panią Nowacką. Kurpik chowa się na drzewie, a kiedy dopadają go mężczyźni, zeskakuje wprost na Horoszkę i w ten sposób łamie mu rękę. Mimo skutecznej ucieczki gubi zawiniątko z kosztownościami, co dla Kalinowskiego stanowi dowód na jego nieuczciwość. Przy okazji zdobywania medykamentów dla rannego towarzysza pan Michał poznaje bliżej córkę aptekarza, Jagodę Kamińską. Kobieta zaczyna go ciekawić.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0142-2 |
Rozmiar pliku: | 339 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kurpik siedział na sośnie kilka metrów nad ziemią i gorączkowo rozmyślał, jak wydostać się z pułapki.
To niby tylko kilka metrów, ale jakiego sposobu by nie użyć, grozi upadek i połamanie gnatów. Mógłby zawisnąć rękami na konarze, wtedy odległość stóp do ziemi znaczenie by się zmniejszyła, ale to jednak nadal dobrych parę metrów. Kominiarz z Zabłudowa umarł spadłszy z dachu położonego niżej niż gałąź tej sosny.
Zmarzł, zesztywniał. Czas płynął nieubłaganie, a on nie wymyślił sposobu na zejście. Siedział na gałęzi, zerkał ku ziemi i po raz kolejny obliczał, co sobie złamie, jeśli zeskoczy.
***
Wczesnym rankiem Michał Kalinowski w towarzystwie Andreja Horoszki pędem wjechali do Nowosadów i zatrzymali się przy zagrodzie Kurpika. Pan Michał wyskoczył z pojazdu, wpadł na podwórze, załomotał do drzwi.
– Kurpik, gdzie jesteś, do diabła? Wyłaź zaraz, chamie, bo pożałujesz!
Drzwi uchyliły się po chwili, ale stanęła w nich tylko kobieta.
– Dzień dobry, panie dziedzicu – żona gospodarza była przestraszona gwałtownym zachowaniem gościa. – O co chodzi?
– Gdzie jest ten szczur?! – krzyczał Kalinowski. – Niech zaraz wyjdzie, bo nie ręczę za siebie!
Wiesia otworzyła szerzej.
– Nie ma go – powiedziała. – Niechaj pan dziedzic sam sprawdzi.
– To gdzie się podział?
– Wyszedł rano i jeszcze nie wrócił.
Kalinowski zrobił krok w kierunku drzwi, ale się zatrzymał. Wylękniona ale spokojna twarz Kurpikowej przekonała go, że kobieta mówi prawdę, a on traci czas.
– Ważna sprawa – wyjaśnił nieco już uspokojony. – Ważna dla Kurpika i dla was wszystkich. Niech mu pani powie, żeby przyszedł do mnie i się wytłumaczył. I to jak najszybciej.
Wiesia miała białe wargi.
– Czy znowu coś zrobił nie tak, panie dziedzicu? On ma dobre chęci, bo to w gruncie rzeczy poczciwy człowiek, tylko jakoś nie wszystko mu się układa...
– Niech przyjdzie! – zasapał Kalinowski jakby nie usłyszał tłumaczeń. – To jego jedyna szansa! Jedyna i ostatnia! Niech przyniesie to, co ukradł. Czekam tylko do wieczora. Potem idę na policję i będzie z nim koniec. Raz na zawsze!
– Ale o co chodzi? – bezskutecznie dopytywała się Wiesia . – Co ukradł panu dziedzicowi?
– To łobuz! – warczał pan Michał. – Wprost bandyta! Ostatnia szansa, mówię. Ostatnia!
Wrócił na drogę, gdzie podpułkownik Horoszko niecierpliwie czekał na wiadomości.
– Nie ma go? – zapytał domyślnie. – Jakbym był na jego miejscu, też bym się w domu nie chował, a znalazł lepsze miejsce.
Kalinowski ujął wodze.
– Popytajmy – zaproponował przez zaciśnięte zęby. – Może ktoś z miejscowych go widział.
I rzeczywiście, jakieś dzieci bawiące się na skraju wsi udzieliły im wskazówki.
– Tam chodzi. I wczoraj też poszedł.
– W stronę lasu? Na pewno to był on?
– Na pewno, wielmożny panie. Kulawy trochę.
Pan Michał dał im kilka drobnych monet, a kiedy odeszły, sięgnął po leżącą przy nodze strzelbę.
– Nie pierwszy raz o tym słyszę – powiedział sprawdzając, czy oba naboje tkwią w lufach. – Musi tu mieć jakąś kryjówkę. I to gdzie?! W moim lesie!
***
Po kilkunastu godzinach siedzenia na sośnie nie widząc innego sposobu Kurpik prawie zdecydował się skoczyć. No trudno, może będzie miał szczęście, może ta reszta zeszłorocznego mchu pod drzewem na coś się przyda.
Wtedy usłyszał głosy. Ktoś szedł przez lasek od strony Nowosadów, zapewne nie sam, bo powietrze niosło echo rozmowy.
Ucieszył się, że jednak nadchodzi pomoc. Kto by to nie był i jak bardzo by się nie zdziwił tym, co robi Kurpik tak wysoko i w jaki sposób tam się wdrapał, nie odmówi przecież pomocy. Niewiele trzeba, wystarczy przysunąć drzewko do pnia, z resztą już sobie poradzi.
Po chwili pomiędzy bezlistnymi gałęziami zobaczył dwie sylwetki. Szły w jego stronę, niezbyt szybko. Dwaj mężczyźni. Przystawali, rozglądali się.
Nie zawołał, bo najpierw lepiej się upewnić, kim są. I dobrze zrobił. Gdy podeszli bliżej, z niezadowoleniem stwierdził, że pierwszy to dziedzic Kalinówki. Drugim był ten nowy pan, który zamieszkiwał w Rafałówce. Od nich nie mógł spodziewać się pomocy. Nawet lepiej by było, żeby go nie zobaczyli...
Byli bardzo blisko, ledwo kilkadziesiąt kroków, już słyszał ich rozmowę.
– Gdzieś tu musi być – odezwał się Kalinowski półgłosem. – Ślady są wyraźne.
Zaczęli się kręcić wokoło i zaraz potem podeszli w pobliże kapliczki. Znaleźli ślady wyrąbanego drzewka i je samo leżące tuż obok.
– Świeże – oznajmił pan Horoszko. – Ciekawe, na co to komu było...
Kurpik wiedział, że zaraz go odkryją i widział też, że obaj niosą strzelby. To nie była dobra pora na polowanie, więc łatwo domyślił się, że to jego szukają. Zrozumiał, że znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Oni na pewni nie uwierzą w pierwsze lepsze wykręty, będą chcieli znać prawdę.
Pan Michał podniósł głowę, oglądał pnie drzew, sprawdzał, czy nie widać na nich jakich śladów. Horoszko podszedł do kapliczki i palcem wskazywał tropy na miękkim gruncie.
– Był tu niedawno – stwierdził z przekonaniem.
– Nie tylko był, ale chyba nadal jest... – Kalinowski położył palec na ustach.
Cofnął się o kilka kroków, żeby lepiej obejrzeć starą sosnę. Kurpik próbował się schować, ale nie było możliwe, by go nie zobaczył ktoś, kto wie, czego szuka.
– Jest! – zawołał pan Michał. – Udaje, że go nie ma.
Pan Horoszko ruszył, by na własne oczy zobaczyć człowieka na sośnie.
– Złaź zaraz! – krzyknął Kalinowski. – Wiemy, jak chciałeś oszukać panią Nowacką. Złaź, bo inaczej zestrzelę!
Kurpik zadziałał odruchowo. Nie chciał ani się tłumaczyć, ani ich prosić. Miał tylko jedną szansę i postanowił z niej natychmiast skorzystać. Przesunął się w stronę konaru, chwycił go ramionami i zsunął się całym ciałem tak, by jego stopy znalazły jak najbliżej ziemi.
Puścił ręce i spadł.
Wylądował na plecach pana Horoszki. Gdy niespodziewanie coś ciężkiego walnęło podpułkownika w plecy, rozległ się głośny okrzyk wraz z łomotem, jaki wywołały padające na ziemię ciała.
Horoszko wrzasnął, bo uderzył twarzą o ziemię. Nie była to jedyna przyczyna bólu – jego lewa ręka pękła w przedramieniu jak suchy patyk.
– Uj!
Kurpik miał więcej szczęścia. Boleśnie uderzył się nosem o kark mężczyzny, ale nic złego mu się nie stało, bo ciało Horoszki zamortyzowało upadek. Chłop przeturlał się na bok, oparł na kolanach i rękach, sam zaskoczony, że chyba jest cały.
Przykucnął, rozprostował się gwałtownie jak na sprężynie, odskoczył w bok i nieco utykając popędził pomiędzy drzewa. Z rozbitego nosa ciekła mu obficie krew.
– Stój! – krzyknął za nim pan Michał i odruchowo wymierzył z dubeltówki. – Stój, bo zastrzelę jak zająca! Wszystko i tak wiemy!
Ale nie zdążył wystrzelić, bo Kurpik zniknął już w rzadkich zaroślach.
– Auuu!... – Horoszko skręcał się na ziemi, zdrową ręką przytrzymując kontuzjowane ramię.
Kalinowski odłożył strzelbę i pochylił się nad rannym.
– Złamana – powiedział od razu, widząc dłoń podpułkownika sterczącą pod bardzo nienaturalnym katem.
– Oj, oj, oj! Boli! – zajęczał Horoszko. – A co z nim?
– Uciekł, ale coś chyba zgubił...
Schylił się i podniósł z ziemi małe zawiniątko. Musiało wypaść Kurpikowi z kieszeni. Gdy je otworzył, aż zagwizdał z podziwu. Miał w ręku całą garść biżuterii.
– No proszę, oto i rozwiązana tajemnica jego bogactwa – mruknął, chowając wszystko do kieszeni.
Andrej Horoszko wstał, ale z bólu zaciskał usta. Twarz miał umazaną ziemią, igliwie w brwiach i wąsach.
– Chyba lekarz będzie potrzebny – zauważył.
Kalinowski przyniósł dwa patyki, umieścił pomiędzy nimi przedramię przyjaciela i zawiązał na nich skórzany pasek, który zwinnie zdjął Andrejowi.
– Spodnie będziesz musiał trzymać drugą ręką.
– Jakoś będzie – skrzywił się podpułkownik. – Same się trzymają...
Miał w zanadrzu małą blaszaną buteleczkę z wódką, z trudem wyjął ją zdrową ręką i pociągnął dwa łyki, po czym przekazał Kalinowskiemu.
– Cierp – powiedział pan Michał, częstując się tylko odrobiną. – Nie ma rady. Trzeba wrócić do drogi, gdzie zostawiliśmy konie i galopem po pomoc medyczną.
– Uff, uff! – prychał Horoszko. – Puchnie.
Zanim zawrócili, przeszukali ziemię w pobliżu drzewa, ale nic więcej nie znaleźli. Ruszyli z powrotem.
Pan Michał, choć zły i zdenerwowany, nie ukrywał podziwu dla zmyślności chłopa.
– Posłużył się tobą jak kopą siana – zauważył. – Gdyby skoczył na ziemię, połamałby się jak amen w pacierzu.
Horoszko zgrzytnął zębami.
– Ubiję gada!
Tylko kilka minut zajęło im odszukanie bryczki.
– Zawiozę cię do Zabłudowa – oznajmił Kalinowski asekurując przyjaciela, gdy ten wsiadał do pojazdu. – Niechaj aptekarz Kamiński to zobaczy. I da coś na ból. Stamtąd pojedziemy do Białegostoku, bo nie wydaje mi się, żeby obyło się bez specjalisty.
Horoszko zaciskał zęby, a chorą rękę trzymał na kolanach, starając się ochronić ją przed wstrząsami.
– Najgorzej, że Klara się zmartwi – zauważył. – Jak w tych okolicznościach myśleć o przeprowadzce?
– Przeprowadzka poczeka – pocieszył go przyjaciel. – Zdrowie ważniejsze. Twoja żona na pewno też tak pomyśli.
***
Kurpik uciekał jak mógł najszybciej. Ból zranionej twarzy mocno mu doskwierał. Szybko zorientował się, że podczas skoku poniósł też inną stratę, ale w tej chwili myślał tylko o tym, by znaleźć bezpieczne schronienie.
Wiedział, że nie może wracać do domu, bo to pierwsze miejsce, gdzie będą go szukać. Musiał znaleźć pomoc gdzie indziej.
Pobiegł do Zabłudowa.