- W empik go
Dworek pod Malwami 8 - Piekielny Witia - ebook
Dworek pod Malwami 8 - Piekielny Witia - ebook
Romans Ignasia i Natalii trwa w najlepsze. Zniedołężniały młynarz nie może im przeszkodzić, więc młodzi spotykają się w domu Wudkiewiczów. Tymczasem Justyna budzi się z porannymi mdłościami, czyżby życie małżonków miało wejść w kolejny etap? W Kalinówce pojawiają się goście. To małżeństwo Sidorowiczów, bliscy znajomi Michała. Przyjeżdżają w odwiedziny wraz ze swoim kilkuletnim synem. Witia nie bez powodu otrzymał przezwisko Piekielny. Nieustannie broi i tylko jedna osoba jest w stanie go uspokoić...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0193-4 |
Rozmiar pliku: | 380 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Sierpień 1911_
Ignaś Kalinowski odwiedzał dom młynarza bardzo często. – Tak mi dobrze, jak tu jesteś – mówiła wtedy młynarzówna Natalia. – Szkoda, że zawsze tak nie może być.
Spotykali się w jej domu, nie przejmując się wcale obecnością starego Wudkiewicza. Ten zwykle był pijany i nie wiedział, co się wokół dzieje.
Ignaś przychodził o różnych porach dnia i przy różnych okazjach – gdy szedł na pole, albo gdy z niego wracał. Szukał pretekstów, by nagle przerwać pracę i biegł, a Natalia czekała zawsze z wielką niecierpliwością. Wchodził do domu, już w sieni rzucał się na dziewczynę, niósł _ją_ do pokoju, albo jeszcze tam zaczynał ją rozbierać. Ona za każdym razem witała go uśmiechem i palcem położonym na ustach, co oznaczało, że ojciec znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu i wprawdzie śpi, ale jest obecny.
Początkowo Ignasia krępowała jego bliska obecność, pamiętał go przecież jako dużego, silnego człowieka i obawiał się, że lada chwila młynarz wypadnie zza drzwi, aby swoimi wielkimi rękami wymierzyć karę kochankowi córki. Ale gdy nic takiego się nie zdarzyło raz i drugi, z wolna zaczął się przyzwyczajać.
Z czasem nawet mu odpowiadało, że Wudkiewicz przebywa tuż za ścianą. Nawet gdyby czegoś się domyślał albo i coś usłyszał, nie miał przecież możliwości przyjść i powiedzieć, co o tym myśli. Był obłożnie chory i bez pomocy nie potrafił opuścić posłania.
– Nie zwracaj uwagi – powtarzała Natalia.
Rozbierała się pospiesznie, wchodziła do łóżka i czekała, aż Ignaś zrzuci ubranie i przyjdzie do niej. Gdy ją przytulał, drżała w jego ramionach. Od tego momentu bardzo niewiele mówiła, co przypisywał ukrywaniu się przed ojcem. On sam sapał i gryzł poduszkę, żeby nie krzyczeć głośno. Natalia leżała na plecach, uśmiechała się, ciasno obejmowała go ramionami i cichutko wlewała mu wprost do ucha gorące słowa.
Gdy się nasycił, zwykle szybko wychodził. Przecież przyszedł tylko na chwilę, idąc do swojej roboty albo z niej wracając.
– Też chciałabym coś z tego mieć – powiedziała Natalia Wudkiewicz. – Podobno panowie Kalinowscy są hojni dla swoich kobiet. Tak wszyscy mówią. Czy już kupiłeś mi coś ładnego?
– Co ładnego? – powtórzył Ignaś zaskoczony.
Jego zdaniem, zadowolenie z młodości i siły było wystarczającą nagrodą.
– Coś na pamiątkę – wyjaśniła Natalia. – Widziałam, jaką piękną broszkę kupił twój ojciec dla Franciszki.
– Dla Franciszki? – zdziwił się. – Mój ojciec? Nic o tym nie wiem.
Młynarzówna roześmiała się cichutko.
– A wszyscy inni wiedzą. Nie bój się, jeśli mi coś kupisz, nie powiem nikomu, że to od ciebie. Ale będzie mi przyjemnie popatrzeć na to, jak kiedy nie przyjdziesz.
– Zawsze przyjdę.
– Tylko tak mówisz – droczyła się. – Teraz jestem dla ciebie ciekawa, ale kto wie, jak szybko się znudzisz...
– Nigdy się nie znudzę! – przysięgał Kalinowski.
– Mężczyźni zawsze tylko tak obiecują – wzdychała Natalia.
***
Kilka dni wcześniej Franciszka nie wstała z łóżka wcześnie rano. Gdy Michał Kalinowski obudził się, zobaczył zaskoczony, że żona siedzi na brzegu posłania, blada i wymizerowana.
– Co się stało?
– Tak mi jakoś dziwnie... – mruknęła w odpowiedzi.
– Dziwnie? – zapytał. – Co to znaczy dziwnie?
Westchnęła dotykając brzucha.
– Sama nie wiem. Mdli mnie...
Była nieco przestraszona. Pan Kalinowski od razu domyślił się, czego to mogą być oznaki, więc zapytał:
– Może zaszłaś w ciążę?
Franciszka nie potrafiła jednak dać wyraźnej odpowiedzi.
– Nie wiem.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– To kto ma wiedzieć?
– Chyba nie jestem – Franciszka to kuliła się, to prostowała. – Ale sama nie wiem...
Po chwili dodała cicho:
– Boję się. Nie wiem, co powiesz...
Pan Michał pochylił się i z czułością pogłaskał żonę po policzku.
– Nie bądź głupia – mruknął z naganą. – Nie ma powodu, żebym nie był zadowolony. Nawet by mi się podobało, żebyś urodziła syna.
Franciszka uśmiechnęła się blado. Ulżyło jej, od razu przestało boleć tak dokuczliwie.
– Urodzę – obiecała. – Ale chyba jeszcze nie teraz. Bolało mnie, bo najpewniej zjadłam co niedobrego...
Kalinowski wzruszył ramionami.
– Nie jestem doktorem. Kobiety same najlepiej wiedzą, co im jest. A przynajmniej powinny.
***
Tego wieczora, gdy Franciszka przechodziła do świronka, sprawdzić zamknięcie na noc, pan Michał niespodziewanie ją zatrzymał.
– Mam coś dla ciebie.
Spojrzała, zaskoczona jego poważną miną. Starała się wykonywać wszystko jak umiała najlepiej, żeby nie miał pretensji. Tak nerwowo odzywał się wówczas, gdy nie był zadowolony z tego lub tamtego. Wtedy też miał taką srogą minę.
Pokazał jej zaciśniętą pięść, a ona zastanawiała się, czego nie dopilnowała. Teściowa każdego dnia znajdowała powód do krytyki, a co jakiś czas listę zarzutów przedstawiała synowi. Pan Michał powtarzał je, najczęściej łagodząc nieco pretensje swojej matki.
– Nauczy się. Mama też wszystkiego od razu nie umiała.
– Wiele czasu jej na tym schodzi. Znowu świronka na noc nie zamknęła. Pewnie chce, żeby nas okradli z zapasów.
– U nich we wsi niczego nie zamykają – bronił żony Kalinowski. – Przecież mama wie, że i zamków nie ma w drzwiach. To gdzie się miała nauczyć?
Powtórzył Franciszce zastrzeżenia starszej pani i poradził, żeby nie dawała jej powodów do swarów.
– Moja matka pamięta dawne ciężkie czasy i może jest trochę przeczulona – wyjaśnił. – Lepiej sprawdź dwa razy, zanim się położysz. Dla świętego spokoju sprawdź.
Franciszka nauczyła się postępować w taki właśnie sposób. Choć wieczorem obeszła już gospodarstwo, ruszała w obchód powtórnie, żeby móc kłaść się do łóżka w przekonaniu, że nie zapomniała o niczym ważnym.
– Sprawdziłaś wszystko? – zapytał teraz.
– Tak, Michale.
Pan Kalinowski pokazał zaciśniętą pięść.
– A teraz zgadnij, co tu mam?
Zaskoczona, nie odpowiedziała. Zaskoczenie było bardzo przyjemne, gdy zrozumiała nagle, że mąż wcale nie jest zagniewany.
– Nie wiem – szepnęła.
– To coś dla ciebie – powtórzył i otworzył dłoń.
Franciszka patrzyła oniemiała. Taka broszka, szeroka, błyszcząca, musiała bardzo wiele kosztować.
– Dla mnie? – spytała oszołomiona. – Naprawdę dla mnie?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Dla kogóżby innego? – mruknął i wcisnął jej błyskotkę do ręki. – Jutro załóż do nowej bluzki. Goście będą na kolacji, trzeba żebyś wyglądała dobrze.
– Goście? – była zaskoczona. – To chyba ja muszę...
Pokręcił głową.
– Nic nie musisz. Wydałem już Finie konieczne polecenia. Ty po prostu masz być przy stole i dobrze wyglądać. Wcale nie musisz się odzywać.
Powiedział to i odszedł. Franciszka była wszystkim tak zaskoczona, że zapomniała podziękować za prezent. I za to, że nie nakazał jej rozmawiać z obcymi ludźmi, co mówią zwykle o niezrozumiałych dla niej sprawach, a przy tym przyglądają się jej z natarczywością. Co do tego, żeby się przyglądali, nie zgłaszała zastrzeżeń.
***
W kilka dni później Ignaś Kalinowski pojechał do Zabłudowa i przywiózł stamtąd wielkie czerwone korale.
– Masz – powiedział do młynarzówny, chwytając ją wpół. – Żebyś nie mówiła, że niczego ode mnie nie dostałaś.
Natalia Wudkiewicz przymierzyła naszyjnik, ale na jej twarzy nie było zachwytu, ledwie zdobyła się na uśmiech.
– Ciekawe, kiedy będę nosić – mruknęła. – Zaraz ktoś zapyta, skąd mam. To co powiedzieć?
Ignaś zaśmiał się lekceważąco.
– Powiesz, że znalazłaś na polu – poradził.WITIA SIDOROWICZ
Witold Sidorowicz był synem Rafała Sidorowicza z Rafałówki i jego żony Anny, bliskich znajomych pana Michała Kalinowskiego. Witia, chłopiec bardzo bystry, o ładnym uśmiechu, nieustannie przyczyniał kłopotów i zmartwień nie tylko rodzicom, ale i wszystkim, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli. Sama zapowiedź wizyty państwa Sidorowiczów z synkiem wzbudzała w Kalinówce i innych dworach w okolicy popłoch i oczekiwanie wielkich zniszczeń.
Witia Sidorowicz odznaczał się bowiem niebywałą, niespotykaną ruchliwością. Zupełnie nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu, stale się wiercił, podskakiwał na krześle, biegał po domu, ganiał po podwórzu. Gdy inne dzieci sadzano przy stoliku gdzieś z boku, dając im smakołyki, by przebywały pod okiem dorosłych, ale jednak w swoim towarzystwie, Witii Sidorowicza nie można było tam zobaczyć dłużej niż przez kilka minut. Małego nudziły jakiekolwiek zasady narzucane przez dorosłych, pilnie przestrzegane przez inne dzieci, a już zwłaszcza dziewczynki. Zwykle najstarsza z dziewczynek otrzymywała zadanie pilnowania młodszych i brała odpowiedzialność za ich zachowanie. Szybko okazywało się, że jeśli jest pomiędzy dziećmi Witia, nikt nie weźmie odpowiedzialności za jego wybryki.
Gdy kazano milczeć, Witia mówił, gdy kazano słuchać, Witia śpiewał. Był nie tylko głośny i hałaśliwy, ale też bardzo nieuważny. Stale ze stołu spadały talerzyki, znikały ciastka i orzechy. Choćby nie wiadomo jak dokładnie były podzielone porcje łakoci, zawsze dla kogoś z obecnych brakowało, co kończyło się płaczem poszkodowanego i bezskutecznym poszukiwaniem winnych. Zawsze któreś z dzieci odchodziło od stolika zapłakane, pełne żalu i pretensji i zawsze winnym okazywał się Witia. Jeśli sadzano go z dorosłymi przy dużym stole, co najmniej jedna porcja spadała na podłogę, lądowała na zasłonach lub meblach.
Witia nie lubił długo siedzieć na krześle i zawsze wybiegał przed dom, niezależnie od pogody i od tego, ile razy mu przykazywano, żeby był grzeczny. Wybiegał, bawił się we wszystkich możliwych miejscach, zostawiając za sobą ruiny. Urwał wiadro u studni, wystraszył służącą, jeździł na baranie, podpalił stóg, zniszczył ogrodzenie. Parobkowi zabrał czapkę i nie wiadomo jakim sposobem wrzucił ją na dach, połamał kwiaty, zadeptał grządki świeżo skopane, wodę z konewki, próbując podlewać kwiaty, wylał na malutkie kurczaki, nazrywał ogórków zupełnie jeszcze malutkich i niedojrzałych oraz zielonych jeszcze pomidorów, wypuścił kury poza wyznaczone im miejsce, wpuścił psa do zagrody z gęsiami, zgubił kilka drobnych narzędzi, którymi się bawił i tak dalej, i tak dalej. Witia łaził po płotach, niszcząc ubrania, wchodził w kałuże, niszcząc trzewiki i ochlapując błotem kolorowe, świąteczne sukienki dziewczynek. Wspinał się, bez żadnej drabiny, wprost po słupie tak wysoko jak chciał, łaził po drzewach, dachach i kominach, bawił się ogniem, nożycami do strzyżenia owiec obciął jeden warkocz kucharce.
Na pomysły i psoty Witii nie było sposobu. Witia nie słuchał rad, nagan i ostrzeżeń. Nawet jeśli zmuszano go, by złożył obietnicę poprawy, zapominał o niej po dwóch minutach. Jego ruchliwość zagrażała zdrowiu i życiu, gdy właził na dach, albo do pieca, czy też przebiegał tuż przed rozpędzonym powozem. Pan Sidorowicz nie żałował ręki, a także skórzanego paska, zaniepokojony niefrasobliwością syna i jego dążeniem ku samounicestwieniu. Lepszy bity niż zabity – powtarzał, gdy zdejmował dziecko z pieca, z drzewa albo z płotu. Ale i to pomagało najwyżej na kilka godzin.
Wszelkie prośby i groźby nie robiły na Witii żadnego wrażenia. Prawdopodobnie nie rozumiał niebezpieczeństwa albo też nie umiał się przed nim bronić i właził w najbardziej nieprawdopodobne miejsca, wikłał się w najbardziej niebezpieczne dla dziecka przygody. Dał się uprowadzić Cyganom, których tabor pokazał się w pobliżu, zaciekawiony ich muzyką i kolorowymi strojami, i boleśnie ugryzł ojca, gdy ten, przestraszony, odszukał go wieczorem o ładnych kilka wiorst od domu. Chodził w nocy po lesie, po rzeczce próbował żeglować na drewnianej furtce do chłopskiego obejścia, taplał się w bagnie w poszukiwaniu dzików, żeby się przekonać, czy młode są pasiaste.
– Gdybym miała takie dziecko, nie wiem, co bym zrobiła – mówiła z westchnieniem ulgi każda matka w okolicy, pozwalając swoim pociechom na więcej, niż pozwoliłaby wtedy, gdyby nie istniał Witia Sidorowicz.
Kiedy Witia miał około siedmiu lat, zaczął wędrować. Wychodził z domu i biegał po okolicy niczym nieokiełznany źrebak, zaciekawiony wszystkim, zupełnie nieobliczalny i swawolny. Ojciec wiele razy musiał się za nim uganiać po polach i lesie, odnajdując synka w sąsiednich miejscowościach, na progu domów obcych ludzi, w stogach albo stodołach.
Na szczęście Witia nie wiedział o istnieniu wielkiego miasta, bo gdyby wiedział, do tej pory zagubiłby się w nim bez śladu. Niektórzy uważali, że byłoby to nie najgorsze rozwiązanie. Bowiem wszyscy sąsiedzi współczuli panu Sidorowiczowi posiadania takiego dziwaka. Doradzali, jak postępować, ale ich rady nic nie były warte, pan Rafał wypróbował już dawno wszelkie znane sposoby – prośby i groźby, kary i zachęty.
Powszechnie uważano, że dla samego chłopca byłoby lepiej, gdyby nie istniał. Panowało przekonanie, że chłopak źle skończy – wpadnie pod kierat, ręce poucina mu kosa lub sieczkarnia, zostanie stratowany przez konie lub bydło, utonie w studni, spadnie z dachu. Taki koniec wydawał się oczywisty i stanowił tylko kwestię czasu. Nie mogło przecież być tak, że ktoś taki zachował się na świecie, gdy w wypadkach ginęły dzieci spokojniejsze, bardziej na siebie uważające i którymi rodzice opiekowali się skuteczniej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.