- W empik go
Dwudyszna - ebook
Dwudyszna - ebook
Julia, bohaterka powieści Dwudyszna, podobnie jak wiele kobiet po czterdziestce, zmuszona jest do konfrontacji z bolesnym problemem zdrady małżeńskiej, wywracającym do góry nogami całe jej dotychczasowe życie. Nauczona biernie znosić codzienne upokorzenia ze strony męża, coraz bardziej poddawana presji i tresurze, zatraciła poczucie godności i dawną artystyczną wrażliwość. Ostatnim jej bastionem pozostał wegetarianizm, z którego nie zamierzała nigdy zrezygnować. Matka dzieciom kuchareczka w obliczu zdrady początkowo zachowuje się w typowy sposób, daje upust rozpaczy i wściekłości oraz pozwala rozpanoszyć się niekontrolowanym uczuciom zazdrości. Sama nie do końca rozumie, na czym polega ów proces, ale wraz z zaangażowaniem małżonka w nowy związek po raz pierwszy w życiu uświadamia sobie nieodwracalność rozpadu małżeństwa. Ratunku dla rozchwianych emocji szuka nie u psychiatry, lecz na spotkaniach medytacyjnych. Dowiaduje się, na czym polega praca z umysłem, i zaczyna rozumieć złożoność procesów psychicznych. Sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Medytacja okazuje się wspaniałym lekarstwem, pozwalającym odkryć ukryte potencjały. Przełamuje wieloletnią bierność, angażuje się w propagowanie wegetarianizmu i zakłada klub wegetarian, wreszcie pokonuje wyobrażenia na temat małej atrakcyjności i zaczyna umawiać się na spotkania z poznanymi na portalu randkowym mężczyznami. Z czasem nabiera poczucia własnej wartości i odnajduje siłę do wyrwania się z toksycznego związku. Pomaga jej tajemniczy przyjaciel, dzięki któremu ciężar życia nie przygniata jej do ziemi, zaś rodzące się uczucie pozwala pokonywać bolesne etapy rozwodu i stawiać czoło kolejnym nieoczekiwanym przeszkodom.
Zdrada męża uruchamia także potrzebę skonfrontowania z samą sobą, czemu służy prowadzenie przez bohaterkę notatek, w których usiłuje zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie: kim jestem? W tym celu sięga do historii przodków, ważnych etapów dzieciństwa i wczesnej młodości, wypowiada się o naukach buddyjskich, ezoteryce i wegetarianizmie, budując śmiały, synkretyczny światopogląd.
Dwudyszna nie jest powieścią w tradycyjnym znaczeniu słowa, zaskakuje teatralizacją rozwiązań fabularnych i doborem środków artystycznego wyrazu.
Dwa przeplatające się wątki: główny, związany z bieżącymi przeżyciami bohaterki oraz „Z zapisków Julii”, stanowiący w pewnym sensie jej manifest światopoglądowy, dopełniają się i wzajemnie komentują. Opowiadana historia zostaje urozmaicona poprzez wprowadzenie wielu pobocznych rozważań. Pojawiają się różne gatunki literackie: opowiadania, bajki, zabawne dialogi, przeplatane tekstami o wydźwięku ideologicznym. Oryginalny język poezji okraszony barwnymi personifikacjami czasem dryfuje w stronę groteski i czarnego humoru, nadając sprawom zwykłym artystyczny wyraz.
Dołączone do utworu zabawne satyryczne rysunki zaskakują przewrotnym humorem, stanowiąc zarazem doskonały komentarz do opisywanych wydarzeń i egzemplifikację aktualnych stanów psychicznych Julii
Czytając Dwudyszną zapuścimy się w odległe rejony, będziemy mieli okazję poznać różne duchowe ścieżki, wraz z bohaterką przeżywać jej uczuciowe dylematy i codzienne bolączki, drążyć egzystencjalne pytania podane w niekonwencjonalny i przystępny zarazem sposób. Jeżeli chcesz dowiedzieć się, dlaczego Dwudyszna – poznaj Julię.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-387-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najważniejszy jest styl. Możesz iść przed siebie, pokonując przeszkody lekko i z wdziękiem, czuć wiatr we włosach, rumieniec na policzkach, bicie serca, zmęczenie i radość. To jest Twoja droga, ty zbierasz kwiaty i ty pijesz ze strumieni, omijasz kałuże, a wchodzisz na trzęsawisko, by podziwiać rzadkie okazy roślin. Spoczywasz na kamieniu i kontemplujesz zachód słońca… Tarcza już dawno skryła się za lasem, a ty nadal siedzisz, obserwując nadchodzącą ciemność. Powinnaś już iść, ale zostajesz, pozwalając zaistnieć przemianie dnia w noc. Ziemia nadal oddycha i ty też robisz wdech i wydech, wdech i wydech. Rozpalasz ognisko, znów dzielisz świat na ja i nie ja. Ogień stwarza magiczny krąg, trzymający wilki i demony w bezpiecznej odległości, ale są blisko, o krok ocierają się o drzewa, wzdychają. Wyciągasz kawałek chleba, pieczesz na ogniu, pragniesz zaspokoić głód, ale one patrzą i wzdychają. To tylko chleb, myślisz, jeden mały kawałek chleba. Wpatrujesz się w ciemność. Wreszcie bierzesz scyzoryk, robisz nacięcie na palcu i kilka kropel krwi spada na chleb.
Gasisz ogień, pozwalasz ciemności podejść bliżej, one też podchodzą do samych rzęs, czujesz jak oddychają wąchają krew, prawie się ocierając o ciebie, krążąc wokół wygasłego ogniska to bliżej to dalej. Wreszcie odchodzą. Siedzisz i słuchasz nocy w sobie, a ona rozrasta się nieskrępowanie, zaprasza bogactwem szmerów i zapachów, przytula i ochrania, aż zmęczona zasypiasz. Kiedy się budzisz w znajomym świecie form i zastanawiasz się, dokąd masz iść, patrzysz na ogromny kamień porośnięty mchem, wchodzisz na niego, by lepiej rozeznać się w terenie. Być może właśnie po to się tu znalazł, byś mogła odnaleźć drogę, lecz wśród gąszczu widać jedynie plątaninę zieleni, więc idziesz dalej, przed siebie. Zapominasz, czego się nauczyłaś, jak wyznacza się azymut, które rośliny są trujące, jak odróżnić żmiję od zaskrońca. Zaczynasz nareszcie widzieć światło, rzeki światła, strumienie fotonów, wypływające z drzew i chmur i rzesze malutkich istot wiedzionych biologicznym instynktem przetrwania. Zaczynasz czuć swoje ciało, już wiesz, że nie jesteś swoimi myślami i emocjami. Wraz z żukiem gnojarzem toczysz kulkę nawozu i śmiejesz się do kwiatów. Kiedy jesteś zmęczona, odpoczywasz, pozwalając rzeczom się wydarzać i przejawiać się mądrości natury. To ty stwarzasz i niszczysz wszechświaty i mówisz życiu „tak”… bez względu na holokaust, rzeźnie, ból i rozpacz. Już nie uciekasz, lecz patrzysz prosto w oczy całemu pięknu i całemu okrucieństwu. Masz już swój styl, i droga cię poprowadzi, zaufaj jej…Co się stało w wielki piątek
Nigdy nie wiadomo, kiedy zaczyna się początek końca. Zwyczajne początki bywają zazwyczaj spektakularne i pozostawiają po sobie niezatarte wrażenia Na przykład pierwsze kroki w szkole, ukradkowe spojrzenia to na rówieśników, to na tajemniczo uśmiechającą się panią nauczycielkę. Pierwsze poważne obrażenia odniesione na polu zabaw, pomijając siniaki i stłuczenia. Pierwsza miłość, do której dziewiczej ulotności tak chętnie niosą nas wspomnienia… ale jak rozpoznać, kiedy zaczyna się początek końca w długoletnim związku?
Może od pierwszego pogardliwego spojrzenia, może od pierwszego niekontrolowanego wybuchu gniewu, może od pierwszego oporu emocjonalnego, który rodzi następne widzialne i niewidzialne przeszkody, niczym kurz pokrywające lustro, w którym nadaremnie szukamy swego odbicia…
Przygotowania do świąt wielkanocnych szły pełną parą. Julia jak zwykle taszczyła kolejne tobołki do domu, zastanawiając się, ile godzin przyjdzie jej spędzić w kuchni. Nie przepadała za ckliwo-sentymentalnym nastrojem świąt, gdzie z każdej witryny sklepowej spoglądały żółte kurczaczki w otoczeniu zajączków, kolorowych jajeczek i zielonej trawki. Nie czuła się bynajmniej wzruszona, zwłaszcza że w siatce niosła półtora kilograma kiełbasy białej oraz polskiej, pół kilo szynki, plastry łososia i filety z pstrąga, stanowiące nieodłączny atrybut wielkanocnego śniadania. Szła do domu, mamrocząc pod nosem: kiedy w końcu zjemy śniadanie upamiętniające zmartwychwstanie Chrystusa złożone z pokarmów niemających swego źródła w niepotrzebnym cierpieniu zwierząt?
Co prawda Wielkanoc była o niebo lepsza od wyjątkowo okrutnego Bożego Narodzenia, kiedy to przelewało się morze krwi niewinnych karpi. Będąc wegetarianką od ponad dwudziestu lat i nie znajdując zrozumienia wśród najbliższych, czuła się osamotniona w święta, kiedy jej wewnętrzny bunt stawał się źródłem bezskutecznej indoktrynacji najbliższych, zmęczonych tyradami na temat walorów wegetariańskiej diety i warunkami panującymi w rzeźniach. Zarówno mąż Adam, jak i dorosła córka Patrycja i nastoletni syn Paweł nie wykazywali zainteresowania wegetarianizmem, ponieważ lubili spożywać, mięso i nie zamierzali z tego powodu się zadręczać… a więc przygotowania szły pełną parą, mimo goryczy Julii, nieco łagodzonej korzennym zapachem domowych wypieków oraz obrazem właśnie rozkwitającego wiosennego ogrodu, kołyszącego oczy barwami. Przyjemne dopełnienie pejzażu stanowiły dwa puchate perskie koty, wylegujące się w wiosennym słoneczku.
W takiej atmosferze mijał ów, jakże brzemienny w konsekwencje, piątkowy dzień. Pod wieczór Adam niespodziewanie oznajmił, iż wybiera się na spotkanie partyjne. Co? Spotkanie partyjne? Julia nie przypominała sobie, żeby mąż należał do jakiejkolwiek partii. Jego osobowość, zdolna rozsadzić od wewnątrz każde męskie środowisko, z pewnością nie wróżyła kariery w żadnej zorganizowanej strukturze. No dobrze, jednak skoro chce iść, niech idzie – pomyślała.
Ze względu na ogólny rozgardiasz panujący w domu umknęło jej uwadze roztargnienie męża, nietypowa pora i okoliczności spotkania. Adam długo nie wracał, minęła godzina dziesiąta i jedenasta, i Julia zaczęła się niepokoić, ponieważ do tej pory zawsze ją informował o każdym spóźnieniu. Przez następne godziny telefon milczał jak zaklęty. Nad ranem małżonek pojawił się w doskonałym nastroju, ze swadą przekonując, iż spotkania partyjne bywają niezwykle uciążliwe i wyczerpujące, a zarazem tak bardzo ekscytujące, iż nikt nie spogląda na zegarek… a telefon, cóż, po prostu się rozładował. Julia ze spokojem przyjęła wyjaśnienia, mając w sercu cichą nadzieję, oby nie związał się z lewicą.
Następnego dnia wszyscy usiedli do świątecznego śniadania. Adam w milczeniu jadł swą ulubioną białą kiełbasę, popijając, zgodnie z rodzinną tradycją, kieliszkiem czystej wódki na lepsze trawienie. Wydawało się, iż najwyraźniej coś go dręczy, rozsadza od środka, podchodzi do gardła… Julia przyglądała się twarzy męża, czując, iż pragnie się czymś podzielić. Wreszcie dzieci poszły do swoich pokoi, a Adam spojrzał na Julię przeciągle i wyznał dramatycznym głosem:
– Pragnę być z tobą szczery, wszak moja matka nauczyła mnie nigdy nie kłamać, muszę, muszę ci to wyznać. Spotkałem miłość swojego życia, nie chcę być banalny, ale ten związek jest nadzwyczajny, szalony, cudownie uwznioślający romantyczny do bólu, bosko kreatywny… nieodmiennie przypominający dzieje średniowiecznych kochanków Tristana i Izoldy.
Jego oczy wypełniły się łzami wzruszenia, a na twarzy zakwitł błogi uśmiech, przypominający świadków Jehowy, głoszących rychłe nadejście Królestwa Bożego. Cóż mogła na te słowa odrzec Julia – matka dzieciom, kuchareczka, cóż mogła odrzec?…
Z zapisków Julii Przodkowie
Pozwolę sobie na siedzenie w kucki i przyglądanie się znakom wyczytanym z układu patyczków rozrzuconych po glinianej podłodze. Pozwolę sobie odnaleźć sens w dreptaniu wokół ognia i dokładaniu ciągle świeżych drew. Niech ogień rozpali łunę pod niebem, w które spoglądali moi przodkowie. Niech woda zalśni w cembrowanej studni. Niech wiatr opowie historię okienkom małym, gdzie przez grube, zielonkawe szkło sypią się promyki, leniwego światła. Niech ziemia wyda cichy jęk pod ich stopami…
Najchętniej zamknęlibyśmy naszych przodków w piwnicy, w towarzystwie pająków i starych rupieci, wyrażając szczerą nadzieję, że nigdy nie opuszczą ciemnego lochu. Czujemy się inni… nie chcemy słuchać, co mówi nam matka czy ojciec, zwłaszcza jeżeli raczą nas komunałami i żyją w organiczny sposób zrośnięci z telewizorem niczym rekin z podnawką. A nasi dziadkowie i pradziadkowie?… w jeszcze świeżych, albo całkiem spróchniałych trumnach nie przemawiają już wcale, zagłuszeni hałasem współczesnego świata. Spotkania z przodkami stają się wyprawą do korzeni, wyprawą w głąb ziemi, gdzie w ciemnościach ukrywają się przed naszym wzrokiem. Nie wiedzą, że są nam potrzebni, nie wiedzą, jak mają przemówić, do czasu kiedy… nasza uwaga strumieniem światła nie prześliźnie się po ich obliczach… Obdarzeni na nowo życiem, z wdzięcznością poprowadzą nas w głąb czasu i połączą ze strumieniem życia wiodącym przez pokolenia… Chcę spojrzeć wstecz, zobaczyć, co znajduje się za plecami, przywołać rzeczy kolory, wspomnienia, mrugnięcia powiek i stąpanie na palcach, wzruszenia i zamyślenia… ich… moje.
W żaden sposób nie chcę także narzucać sobie innych tematów i kierunków refleksji. Zamierzam pisać o ważnych etapach życia, które mnie ukształtowały… a więc dzieciństwo i wczesna młodość, kiedy próbowałam iść swoimi ścieżkami. Czas, kiedy karty zostały rozdane, a raczej dobrowolnie wyrzekłam się poszukiwań, zostawiam na potem. Może na nigdy. Chcę zobaczyć przed oczyma rzędy literek układających się w fabuły, historyjki, swobodne refleksje… Nie jest istotne, czy buduję pałac czy tylko kopię ziemiankę. Nawet jeżeli będzie to ziemianka, to i tak założę w niej elektryczność, wyhoduję pelargonię i codziennie będę wychodzić na próg, rozkoszując się promieniami słońca…Z zapisków Julii Ogród – miejsce magiczne
Ogród mojego dzieciństwa stanowił miejsce magiczne, wypełnione zapachem papierówek, koszteli, białych i czerwonych porzeczek, świeżego rumianku i dzikich, parzących pokrzyw. Do bramki raju docierało się poprzez swoisty czyściec, a może piekło (wtedy koegzystowanie świata idealnego i brutalnego stanowiło normalny stan, nieobarczony jakąkolwiek refleksją); więc czyściec reprezentował placyk po prawicy, za którego ogrodzeniem paradowały kury, koguty indyczki i kaczki, tymczasem na wolności zażywające ruchu, do momentu kiedy ciotka Cecylia poucinała im głowy, a ciała zamknęła w szczelnych słoikach. Po lewicy znajdowały się klatki z norkami (własność mojego Taty), skaczącymi po siatkach. Ich los był bardziej dramatyczny. Nie zaznawszy wolności, ginęły wrzucone do worka, tłuczone o kamienie – w ten sposób ich cenne skórki nie ulegały uszkodzeniu. Tak… po otworzeniu bramki nagle pojawiał się inny świat, pełen soczystej zieleni, pośród której w rozbitym namiocie czytałam wiersze dla dzieci, szczęśliwa z powodu nowo nabytej umiejętności składania wyrazów. Wraz z kuzynostwem i dziećmi sąsiadów buszowaliśmy także po połączonych z sobą, przylegających do naszego, zdziczałych ogrodach, bawiąc się w Indian bądź symulując walki Polaków z niemieckim okupantem. Atmosferę podkręcały opowieści z dreszczykiem o Niemce zakopanej podczas wojny w ogrodzie i duchu nawiedzającym mieszkańców domu. Mieliśmy też inne typowo dziecięce zabawy, a także bardziej oryginalne, w których celował mój starszy kuzyn Andrzej. Na przykład posiadaliśmy przydomowy cmentarzyk, na którym w pudełkach od zapałek chowaliśmy motyle, pająki i inne owady. Nie szczędząc modłów, wykonywaliśmy małe krzyżyki, zrobione z dwu zapałek… Gdy przywołuję wspomnienia z dzieciństwa, usilnie wracają do mnie migawki obrazów: oto trzymam kurzą głowę, a ciotka Cecylia ucina ją jednym zwinnym ruchem; niespodziewanie kura wyrywa się, biegnie bez głowy, chlapiąc obficie krwią. Potem w domu pomagam w parzeniu piór. Ciotka rozcina jej brzuch, a ja podziwiam długie jelita, serce i wątrobę, a zwłaszcza jajeczko w cienkiej, przezroczystej skorupce i inne, małe jajeczka, wyglądające zupełnie jak małe żółte kwiatki. Obok na stole leży również główka z grzebieniem zakrywającym zamknięte oko… Ciotka śmieje się nad rozprutym ptakiem, ja wdycham zapach palonych piór i spoglądam na garnek, w którym za chwilę będzie gotował się rosół…Oczy otwarte
Julia leżała na łóżku, całkowicie wyczerpana bezsilnym płaczem, pogrążona w ponurych rozmyślaniach. Oto przeżywa dramat milionów kobiet po czterdzieste, zdradzonych i poniżonych przez własnego męża. Kochanka znaleziona na jednym z portali randkowych wtargnęła w jej życie niczym huragan, bomba wodorowa, fala tsunami, lawina błotna czy inne równie porażające nieszczęście. Była istotą doskonalszą pod każdym względem: młoda, atrakcyjna i wysportowana, o czym nie omieszkała usłyszeć od Adama. Poza tym podczas rzetelnej spowiedzi przyznał się także do dawnego romansu z jej obecną dyrektorką (COO?), który rozpoczął się w czasach, kiedy Paweł był jeszcze małym dzieckiem. A więc to tak się sprawy mają? No nieeeeee – pomyślała Julia, nie mogąc uwierzyć, że On oszukiwał ją już od dziewięciu lat No proszę, jaki z niego konspirator!… Dopiero teraz przy okazji ekstatyczno-cielęcego romansu, płynąc na fali wszechogarniającego dążenia ku prawdzie, wyznał skrzętnie skrywaną tajemnicę. Od dawna pracowali razem w prywatnym zespole szkół, gdzie sprawował funkcję prezesa, a kilka lat temu wycofał się z pełnienia obowiązków dyrektora, kierownictwo powierzając energicznej blondynce, która jak się okazało, zagięła parol na słynącego z wierności małżonka. Teraz zaś dopadł go Kryzys Wieku Średniego… W sam raz przy kolacji między golonką a niedopitym browarem… w nieco przyciasnych bokserkach i czarnej koszulce z napisem Salvador Dali, kiedy tłustym paluszkiem nacisnął enter i… stało się… Nie… najpierw wszystko przemyślał i zaplanował, postanowił porzucić matkę dzieciom, kuchareczkę niesforną, a i Kryzys stał nad głową, żądając szczupłej brunetki, hop do przodu… więc poddał się, napisał i wcisnął. A bo to on jeden wciska. Inni też wciskają. Miłość trzeba znaleźć, żeby golonka smakowała i nóżki trzęsące… I czuprynę trzeba przyozdobić, pasemkami blond pokryć – kontynuował Kryzys Wieku Średniego, naśladując głos przyjaciela z dzieciństwa. Co też będziesz się z babą męczył. Co, do końca dni chcesz pocieszać się żołądkową i filmikami na RedTube? Coś ty, lasek w bród, mówię, co ręce całować będą, a nie to co… takie tam wege nie wiadomo co potłuczone…
Tak Kryzys Wieku Średniego mamił, podjudzał Onego, niczym prywatny diabeł. A czas mijał, dni zamieniały się w tygodnie…
Po kilku awanturach okraszonych niewybrednym słownictwem, którego Julia do tej pory nie używała, kazała Adamowi natychmiast zerwać znajomość z Izoldą, na co uśmiechnął się i ze stoickim spokojem odpowiedział:
– Bądź dla mnie dobra… a potem zobaczymy, co dalej.
„Dobra” oznaczało: dostosuj się do moich wymagań, wspieraj mnie we wszystkim. (Przecież nawet żony gangsterów nigdy nie występują przeciwko nim). Staraj się… Zachowaj poglądy dla siebie, nie krytykuj, do cholery, bądźże dyplomatką, zaskocz mnie czymś zainspiruj, włóżże koronkową bieliznę (ciekawe po co?)…
Kiedy wyjechał w delegację służbową, miała czas, żeby wszystko przemyśleć, ale nadal nie wiedziała, jak postąpić, ani co – oprócz bólu zranienia – czuje wobec swojego męża. W ponad dwudziestoletnim związku doznała z jego strony wielu cynicznych ataków agresji, ekshibicjonistycznie wylęgłych na zbyt często uczęszczanej ścieżce neuronalnej… Podziwiała natomiast rozległe horyzonty intelektualne i artyzm zdjęć, którymi przyozdobił szkolne korytarze…
Tokssssssssssyny wydzielały się powoli, nieodwołalnie porażając układ nerwowy, nieprzygotowany na konfrontację z niezrozumiałym procesem. Wieczorem drugiego dnia delegacji małżonek zadzwonił i łamiącym się głosem wyznał, iż za sprawą Izoldy Niezłotowłosej, która towarzyszyła mu w podróży do Stolicy, poczuł wielkie rozczarowanie i ból serca.
– Tyle w nią zainwestowałem emocjonalnie – rzekł teatralnym szeptem – zabrałem do Muzeum Narodowego, pokazałem Bitwę pod Grunwaldem, zwiedzaliśmy miasto, potem wykwintna restauracja, teatr i elegancki hotel, a następnego dnia ta karczemna awantura. Ach, mówię ci, ona jest prostaczką! Wyobraź sobie, podczas kłótni użyła określenia: nie będę sobie robiła z gęby cholewy, cóż za potworny kolokwializm! Proszę, daj mi jeszcze jedną szansę, może nie wszystko stracone i…
– Porozmawiamy, jak wrócisz – odpowiedziała krótko Julia, odłożywszy szybko słuchawkę. Ten facet nie ma za grosz wyczucia – pomyślała. Jak śmie traktować mnie jak kumpla do zwierzeń, ale swoją drogą fakt, iż musiał jej pokazywać Bitwę pod Grunwaldem, świadczy skąpej edukacji kulturalnej Izoldy.
Kiedy wrócił z delegacji, nie wspominał już ani słowem o wieczornej rozmowie, znowu zaczął mieć pilne sprawy na mieście i wyjeżdżać na wycieczki rowerowe, z których wracał do tego stopnia rozpromieniony, że zdawało się, jakoby platynowa czupryna paruje w rytm rozochoconego serca.
Emocje usiadły w kręgu, prezentując cały wachlarz możliwości. Ból i agresja wymieniały się koszulkami, a apatia paliła jointa na zmianę z bezsilnością, natomiast zazdrość zakładała czerwone rajstopy i minispódniczkę potem malowała usta, udając, że nie drżą jej ręce.
Myśli czołgały się w stronę tamtej kobiety, z nieubłaganym zamiarem wbicia jej szpilki pod paznokieć i… Tak, to ona zabrała jej męża, uwiodła go, była podła! Zadawała się z żonatym mężczyzną. Wiedziała, że kochanka zasłużyła na śmierć, i już w wyobraźni podnosiła kamień, aby zmiażdżyć jej głowę…
Powtarzała automatycznie: Nienawidzę jej… nienawidzę jej… a potem… jeszcze nie wszystko stracone, ona musi zniknąć, musi, musi…
W owym czasie żyła jak automat, jedyne wytchnienie znajdując w poezji. Jej twórczość z natury awangardowa i skoncentrowana wokół problematyki egzystencjalnej, stawała się coraz bardziej mroczna…
zabrali mnie na wzgórze
związali powrozami
błysk noża
w blasku ognia powitał mnie z oddali
dyszało bóstwo
żądne
krwi
w pomruku stali
Kiedy przeczytała wiersz mężowi, pokazał kółeczko na czole i rzekł:
– Kobieto powinnaś się leczyć, co ty wypisujesz! Przecież to jest choore.
Lecz Julia kochała swoją brutalną artystyczną rzeczywistość, dzięki której nikomu się jeszcze nie stała krzywda w realu. Jednak w słowach Adama tkwiła pewna prawda. Julia była chora z powodu opanowania przez niekontrolowane emocje.
Nie czuła się na siłach ratować swojego małżeństwa, nie mogła zrobić kroku w żadną stronę. Totalny impas. Pragnęła duchowego pocieszenia i wsparcia, i wiele podówczas rozmyślała nad utraconym związkiem z Kościołem i religijnością organicznie zrośniętą z jej dzieciństwem. Wtedy na plan pierwszy wyczołgiwało się wydarzenie sprzed lat, kiedy to podczas lekcji religii, na oczach wstrząśniętych rówieśników, ksiądz uderzył ją w twarz i szarpał za włosy. Wpadł w szał z powodu… żucia gumy na lekcji religii! Skutkiem incydentu było zaprzestanie uczęszczania do kościoła i mimo że Julia czuła cały czas związek z naukami Jezusa, nie chciała mieć do czynienia z instytucją, w której pracują ludzie bez powołania. Czasem przypominała sobie księdza w gorsecie ortopedycznym, próbując zrozumieć postępek schorowanego i znerwicowanego pedagoga, ale nie zapomniała jednak, że w miejscu, gdzie podawano duchową strawę, zaserwowano sporą dozę nienawiści, co pozostawiło trwały ślad w psychice, w postaci odruchu niechęci na widok czarnej sutanny. Miała jeszcze sposobność powrotu na łono Kościoła, kiedy kilka lat później, za namową koleżanki, uczestniczyła w obozie dla młodzieży organizowanym przez ruch oazowy. Wyjazd z grupą rozmodlonych rówieśników nie przyniósł oczekiwanego rezultatu, spowodował jednakże rozwój zainteresowań mistyką chrześcijańską, a w konsekwencji w ogóle życiem wewnętrznym. I tak w swoich poszukiwaniach trafiła na nauki drogi środka oraz na koreańskiego mistrza zen. Spotkanie z nauczycielem buddyzmu było mocnym wejściem w praktykę medytacji. Zbyt mocnym jak na ówczesne możliwości Julii. Próbowała medytować, ale nie była gotowa na wejście w nowy strukturalizm, nie potrafiła także skorzystać z nauk, zrozumieć ich głębi i praktycznego wymiaru, a i nauczyciel odbiegał od wyobrażeń na temat mistrza zen. Najbardziej jednak odstraszała obca sfera rytualna.
Minęło wiele lat, cała młodość i wiek dojrzały, cierpienie nadeszło i bezwzględnie anektowało kolejne obszary życia. Paląca potrzeba duchowej pomocy domagała się konkretnych działań, zaś tradycja, z którą miała związek w młodości, wydawała się zamkniętą kartą… zamkniętą może jednak nie do końca? Ponownie zaczęła przeglądać książki w swojej biblioteczce, zatrzymała wzrok na Trzech filarach zen, może dawno zapomniana lektura przyniesie odrobinę ukojenia? – pomyślała z nadzieją. Kolejne kilka godzin spędziła na czytaniu, odnajdywaniu zapomnianej drogi. Mądrość płynąca ze starożytnych nauk sprawiła, iż zapragnęła znów szukać odpowiedzi na pytanie: kim jestem? Przez następne wieczory powoli zagłębiała się w zagadnienie, wyszukała także inne książki o tematyce buddyjskiej. Codziennie pojawiał się nowy promyczek, czasem znikał, by znów zajaśnieć, przygasnąć i zajaśnieć.