Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
E-book: EPUB, MOBI
46,90 zł
Audiobook
46,90 zł
46,90
4690 pkt
punktów Virtualo

Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2 - ebook

Historia Polski to nie tylko kronika wielkich zwycięstw na polach bitew i przegranych powstań narodowych, ale również awanturnicze dzieje przestępczości zorganizowanej. Przemysław Słowiński kreśli barwny i wstrząsający obraz minionych lat, przedstawiając sylwetki najgroźniejszych polskich gangsterów, którzy dzięki bezwzględności oraz powiązaniom ze światem polityki dorobili się ogromnych fortun.
Autor odsłania kulisy działania mafijnych struktur, pokazuje mechanizmy korupcji, a także opisuje najgłośniejsze afery, napady, wymuszenia i porwania. Wszystko to idealnie układa się w opowieść o czasach, gdy prawo niejednokrotnie przegrywało z brutalną siłą.
Książka łączy rzetelną dokumentację z żywym, reporterskim stylem, dzięki czemu wciąga niczym dobrze napisany kryminał. Znajdziemy w niej historie między innymi Bogusława Bagsika, Andrzeja Kolikowskiego „Pershinga” oraz Henryka Niewiadomskiego – bohaterów mrocznych rozdziałów współczesnej historii Polski.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-534-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Król ucie­czek

Zdzi­sław Naj­mrodzki – „Sa­szłyk”
(1954–1995)

Na­ukowa na­zwa zwie­rzę­cia, które nie ucieka

ani nie wal­czy brzmi „lunch”.

Mi­chael Fried­man

Nie­wy­soki bru­net, z wą­sem, o śmia­łym spoj­rze­niu, sym­pa­tyczny – tak opi­sy­wała go prasa. Sam sie­bie okre­ślał jako nie­winną ofiarę nie­szczę­śli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści. Zdzi­sław Naj­mrodzki alias Jó­zef Ber­nacki, alias Ro­man Dą­brow­ski, alias Bog­dan Gór­ski i dia­bli wie­dzą alias kto jesz­cze żył za­le­d­wie czter­dzie­ści je­den lat. Po raz pierw­szy za­darł z pra­wem, ma­jąc lat dwa­dzie­ścia je­den. Był naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nym zło­dzie­jem PRL-u, praw­dziwą le­gendą prze­stęp­czego świata, „lu­do­wym bo­ha­te­rem” swo­ich cza­sów. Wszystko za sprawą zu­chwa­łych kra­dzieży i spek­ta­ku­lar­nych ucie­czek, które w tam­tych cza­sach śle­dziła cała Pol­ska. Wsła­wił się dwu­dzie­stoma dzie­wię­cioma uciecz­kami z są­dów, aresz­tów, wię­zień i kon­wo­jów. Nie do­ko­ny­wał ich dys­kret­nie i po ci­chu, sta­rał się ro­bić wszystko tak, aby przy oka­zji udo­wod­nić or­ga­nom ści­ga­nia ich sła­bość i bez­sil­ność wo­bec wła­snej po­my­sło­wo­ści. Wielka po­my­sło­wość, bra­wura, a także miły spo­sób by­cia, zjed­ny­wały mu sym­pa­tię spo­łe­czeń­stwa. Zwłasz­cza że ośmie­szał po­wszech­nie znie­na­wi­dzoną ko­mu­ni­styczną wła­dzę.

***

Przy­szedł na świat 20 sierp­nia 1954 roku w Sto­mor­gach w po­wie­cie ko­nec­kim, w ów­cze­snym wo­je­wódz­twie kie­lec­kim (gmina Fał­ków). Oj­ciec był nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym ro­bot­ni­kiem, matka zaj­mo­wała się pro­wa­dze­niem ma­łego skle­piku. Kilka lat po uro­dze­niu Zdziśka ro­dzina pań­stwa Naj­mrodz­kich prze­pro­wa­dziła się do miej­sco­wo­ści So­kule koło Ży­rar­dowa. Tam przy­szły „król ucie­czek” za­czął uczęsz­czać do szkoły pod­sta­wo­wej. Był zdolny i by­stry, lecz jego edu­ka­cja za­koń­czyła się na szkole spe­cjal­nej o pro­filu ślu­sar­skim. Naj­praw­do­po­dob­niej przy­czyną kło­po­tów z na­uką był wy­pa­dek, któ­remu uległ w dzie­ciń­stwie. Mały Zdzi­sław spadł mia­no­wi­cie z drzewa, wsku­tek czego do­znał po­waż­nego urazu głowy i czę­ściowo utra­cił zdol­ność po­praw­nego pi­sa­nia i mó­wie­nia (afa­zja i agra­fia). Miał jed­nak wiel­kie am­bi­cje in­te­lek­tu­alne, pa­sjo­no­wał się hi­sto­rią sta­ro­żytną i pi­sał wier­sze.

W 1973 roku zo­stał po­wo­łany do od­by­cia za­sad­ni­czej służby woj­sko­wej. W woj­sku od­kryto, że ma duży ta­lent spor­towy, zna­ko­mite wy­niki osią­gał w sprin­cie i rzu­cie gra­na­tem. Po­dobno je­den z prze­ło­żo­nych zle­cił mu w tym cza­sie oso­bliwe za­da­nie. Ze znaj­du­ją­cej się na te­re­nie wo­je­wódz­twa zie­lo­no­gór­skiego jed­nostki miał po­je­chać pod Ży­rar­dów do ro­dziny. Bez prze­pustki, tak, by nie dać się zła­pać żan­dar­mom Woj­sko­wej Służby We­wnętrz­nej. Czy w ten spo­sób sta­rano się spraw­dzić jego pre­dys­po­zy­cje do wy­ko­ny­wa­nia za­dań spe­cjal­nych? Tego nie wia­domo. W każ­dym ra­zie „wy­cieczka” udała się w stu pro­cen­tach. Ści­ga­jący go w War­sza­wie pa­trol funk­cjo­na­riu­szy WSW chło­pak zgu­bił, wska­ku­jąc do przy­pad­ko­wego po­ciągu.

Ka­riery spor­to­wej w ar­mii jed­nak nie zro­bił, bo­wiem star­tu­jąc w ogól­no­pol­skich za­wo­dach w rzu­cie gra­na­tem, na­ba­wił się przy­krej kon­tu­zji barku, która na za­wsze prze­kre­śliła jego szanse w woj­sko­wym trój­boju. Za to ta­lenty sprin­ter­skie miały się oka­zać w przy­szło­ści bez­cenne…

Pro­po­no­wano mu po­zo­sta­nie w ar­mii na stałe, lecz Naj­mrodzki od­mó­wił. Po zdję­ciu mun­duru za­czął pra­co­wać w warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym, gdzie na­uczył się wszyst­kiego o au­tach, a przede wszyst­kim – jak je kraść. Ma­rzył o ka­rie­rze kie­rowcy wy­ści­go­wego. Wprost uwiel­biał jeź­dzić. Ni­gdy nie udało mu się uzy­skać le­gal­nie prawa jazdy, lecz kie­rowcą był za­prawdę uro­dzo­nym. Miał też – jak to mó­wią – „gest”. Kel­ne­rzy, szat­nia­rze i mu­zycy dan­cin­gowi w knaj­pach kła­niali mu się w pas.

Pew­nego razu na wiej­skiej za­ba­wie wdał się w bójkę z ja­kimś fa­ce­tem. Miał wów­czas dwa­dzie­ścia lat i nie­źle w czu­bie. Przed są­dem tłu­ma­czył, że tylko bro­nił się przed ata­kiem agre­syw­nego pi­jaka. Po­nie­waż jed­nak był to pi­jany taj­niak ze Służby Bez­pie­czeń­stwa, nie dano mu wiary. In­sty­tu­cji obrony ko­niecz­nej przed na­pa­ścią pi­ja­nych es­be­ków ów­cze­sny sys­tem prawa kar­nego nie prze­wi­dy­wał. Ba! Bi­cie uchla­nych funk­cjo­na­riu­szy było w tam­tych cza­sach trak­to­wane z całą su­ro­wo­ścią prawa, nie­malże jako za­mach na cały sys­tem ko­mu­ni­styczny, przez tychże lu­dzi re­pre­zen­to­wany. Młody czło­wiek usły­szał swój pierw­szy wy­rok: pół­tora roku po­zba­wie­nia wol­no­ści. W ża­den spo­sób nie mógł się z tym po­go­dzić. Wie­ziony po­cią­giem do aresztu, zwiał z kon­woju.

Kon­wo­jenci i wię­zień mieli do dys­po­zy­cji cały prze­dział. Po­dróż ko­leją się dłu­żyła, do­dat­kowo jesz­cze do­ku­czało wszyst­kim pra­gnie­nie. Zdzi­chu z wła­ści­wym so­bie ge­stem za­pro­po­no­wał za­kup kilku „bro­war­ków”. W krót­kim cza­sie at­mos­fera wy­raź­nie się roz­luź­niła. Więź­niowi zdjęto z rąk kaj­danki, bo prze­cież nie wy­pa­dało źle trak­to­wać fun­da­tora. Po trze­ciej ko­lejce straż­ni­ków za­czął mo­rzyć sen. Naj­mrodzki tylko na to cze­kał. W pew­nej chwili otwo­rzył okno i wy­sko­czył z ja­dą­cego aku­rat wolno po­ciągu.

„To był mo­ment” – opo­wia­dał po la­tach dzien­ni­ka­rzowi „No­wej Try­buny Opol­skiej”. „Zo­ba­czy­łem bo­ciana za oknem i po­czu­łem zew wol­no­ści. Wy­sko­czy­łem bez uży­cia rąk. Taki skok byłby oce­niony na każ­dej olim­pia­dzie jako złoty”.

I tak wła­śnie roz­po­częła się prze­stęp­cza ka­riera „naj­więk­szego zło­dzieja PRL-u”.

***

Roz­pi­sano za nim list goń­czy, ale Zdzi­sław za­padł się jak ka­mień w wodę. Zo­stał ujęty przez cze­cho­sło­wac­kie służby gra­niczne w 1976 roku, kiedy wraz z matką, Sa­biną Naj­mrodzką usi­ło­wał prze­kro­czyć zie­loną gra­nicę z Re­pu­bliką Fe­de­ralną Nie­miec. Pod­czas le­śnej wę­drówki w oko­li­cach Brna za­uwa­żył ich ga­jowy, który za­wia­do­mił służby. Po­szczute psy po­gra­nicz­ni­ków za­pę­dziły ucie­ki­niera na wy­soką so­snę. Kiedy z niej zszedł, żoł­nie­rze spra­wili mu „pe­da­go­giczny” ło­mot, ja­kiego nie do­stał ni­gdy wcze­śniej ani póź­niej. Cze­cho­sło­waccy po­gra­nicz­nicy, ow­szem, strze­gli so­cja­li­zmu jak nie­pod­le­gło­ści, ale i pa­mię­tali Po­la­kom na­jazd z 1968 roku. Naj­mrodz­kiemu ta pa­mięć od­biła się na że­brach. Od­sta­wiono oboje do gra­nicz­nego Cie­szyna i prze­ka­zano funk­cjo­na­riu­szom Wojsk Ochrony Po­gra­ni­cza. Pod­czas prze­wo­że­nia do aresztu Naj­mrodzki znowu uciekł.

W 1977 roku po­ja­wił się na Ślą­sku. Był prze­ko­nany, że w wie­lo­mi­lio­no­wej aglo­me­ra­cji ła­twiej bę­dzie mu się ukry­wać. Z cze­goś jed­nak mu­siał żyć, po­sta­no­wił więc zo­stać wła­my­wa­czem. Nie in­te­re­so­wały go zwy­kłe sklepy, w czym nie ma ni­czego dziw­nego, zwa­żyw­szy na fakt, że w owym cza­sie za­czy­nały one już świe­cić pust­kami. Za­czął się wła­my­wać do Pe­we­xów. W tym celu opra­co­wał tak zwaną me­todę na pla­kat: w szy­bie wy­sta­wo­wej wy­ci­nał dia­men­tem otwór, przez który wcho­dził do środka sklepu, otwór zaś za­kle­jał dla nie­po­znaki pla­ka­tem. Umie­jęt­nie ra­dził so­bie też z kra­tami, dzwon­kami alar­mo­wymi i fo­to­ko­mór­kami, które za­częto in­sta­lo­wać w od­po­wie­dzi na jego na­bie­ra­jącą co­raz więk­szego roz­ma­chu dzia­łal­ność. Kradł al­ko­hole, sprzęt AGD, cze­ko­ladę, za­bawki i dżinsy. Po­tem sprze­da­wał wszystko na ba­za­rach.

Po pew­nym cza­sie zmon­to­wał całą grupę wła­my­wa­czy, zło­żoną z kil­ku­na­sto­let­nich chłop­ców. W śro­do­wi­sku prze­stęp­czym ucho­dził za twar­dego, bez­względ­nego fa­ceta. Przy­lgnął do niego pseu­do­nim „Sa­szłyk”, gdyż z po­wodu wspo­mnia­nego wcze­śniej upadku z drzewa miał kło­poty z po­praw­nym wy­sła­wia­niem się. Inna wer­sja z ko­lei mówi, że wspo­mnianą ksywę Naj­mrodzki zy­skał z po­wodu sła­bo­ści do gril­lo­wa­nych po­traw.

Po­szu­ki­wany Zdzi­sław Naj­mrodzki czuł się w opi­sy­wa­nym okre­sie do tego stop­nia bez­karny, że… po­sta­no­wił za­wrzeć le­galny zwią­zek mał­żeń­ski z po­znaną w Gli­wi­cach dziew­czyną. Pa­piery zło­żył w gli­wic­kim Urzę­dzie Stanu Cy­wil­nego. Po­nie­waż w Pol­sce nikt nie bada kry­mi­nal­nej prze­szło­ści no­wo­żeń­ców, więc oże­nił się bez naj­mniej­szych prze­szkód, po czym za­mel­do­wał się pod swoim praw­dzi­wym na­zwi­skiem w miesz­ka­niu te­ściów.

Nie­usta­jące pa­smo suk­ce­sów prze­rwało przy­pad­kowe aresz­to­wa­nie „Sa­szłyka” w stycz­niu 1980 roku. W lipcu wraz z żoną i kil­koma wspól­ni­kami sta­nął przed ob­li­czem Sądu Wo­je­wódz­kiego w Ka­to­wi­cach pod za­rzu­tem zor­ga­ni­zo­wa­nia czter­dzie­stu wła­mań do Pe­we­xów i skle­pów fu­trzar­skich na te­re­nie po­łu­dnio­wej Pol­ski. Roz­prawa to­czyła się na se­sji wy­jaz­do­wej w Gli­wi­cach, w bu­dynku tam­tej­szego sądu…

Szó­stego dnia po­stę­po­wa­nia, 23 lipca 1980 roku, sę­dzia za­rzą­dził pół­go­dzinną prze­rwę w roz­pra­wie. Naj­mrodzki zo­stał od­pro­wa­dzony na ten czas do przy­go­to­wa­nego spe­cjal­nie w tym celu po­miesz­cze­nia z okra­to­wa­nym oknem. Kiedy mi­li­cyjny kon­wo­jent chciał go stam­tąd za­brać z po­wro­tem na salę, oka­zało się, że w celi nie ma już krat w oknie i oczy­wi­ście nie ma także Naj­mrodz­kiego.

Prze­pro­wa­dzone w spra­wie ucieczki do­cho­dze­nie wy­ka­zało, że zor­ga­ni­zo­wali ją po­zo­sta­jący na wol­no­ści wspól­nicy „Sa­szłyka”. Po­przed­niego dnia prze­pi­ło­wali kraty i za­mo­co­wali je na po­wrót za po­mocą pla­stra. Taki sam za­bieg wy­ko­nali na wszelki wy­pa­dek rów­nież z kra­tami w oknie to­a­lety. Z obu zwi­sały na ze­wnątrz cien­kie, pra­wie nie­wi­doczne linki. Oka­zało się też, że Naj­mrodzki miał naj­praw­do­po­dob­niej przy­go­to­wany i trzeci wa­riant ucieczki…

Bu­dy­nek sądu w Gli­wi­cach po­łą­czony jest z gma­chem są­sia­du­ją­cego z nim tech­ni­kum. „Sa­szłyk” oraz po­zo­stali oskar­żeni sie­dzieli pod­czas roz­prawy zwró­ceni ple­cami do ko­tary, za którą znaj­do­wały się drzwi do te­goż tech­ni­kum. Za­pewne Naj­mrodzki pla­no­wał re­zer­wowo „dać nogę” tymi wła­śnie drzwiami. W śledz­twie stwier­dzono, że zo­stały one uprzed­nio na­oli­wione, a w pu­stej pod­czas wa­ka­cji szkole przy­go­to­wano pu­łapki dla ści­ga­ją­cych.

***

Po tej ucieczce Naj­mrodzki za­me­li­no­wał się po­cząt­kowo w oko­li­cach No­wego Targu, gdzie chciał prze­cze­kać w ukry­ciu okres naj­in­ten­syw­niej­szych po­szu­ki­wań. Po pew­nym cza­sie prze­niósł się do sto­licy, stam­tąd zaś do… Gli­wic, do któ­rych spro­wa­dzili się w tym cza­sie rów­nież jego ro­dzice. Po dwóch la­tach, po od­sie­dze­niu wy­roku, z wię­zie­nia wy­szła jego była żona. Była, po­nie­waż w okre­sie prze­by­wa­nia w za­kła­dzie kar­nym prze­pro­wa­dziła roz­wód.

W Gli­wi­cach „Sa­szłyk” wró­cił do sta­rych kum­pli, a wraz z nimi do Pe­we­xów. Bo­gat­szy o nowe do­świad­cze­nia i znacz­nie spryt­niej­szy. Ma­jąc bazę wy­pa­dową na Ślą­sku, grupa po­sta­no­wiła dla zmy­le­nia śla­dów dzia­łać w in­nych re­jo­nach kraju. Do tego ro­dzaju dzia­łal­no­ści po­trzebne były jed­nak sa­mo­chody. Po­cząt­kowo słu­żyły im je­dy­nie do spraw­nego po­ru­sza­nia się, z cza­sem jed­nak Naj­mrodzki za­uwa­żył, że na sprze­daży kra­dzio­nych „wóz­ków” można nie­źle za­ro­bić. Wy­ko­rzy­stu­jąc umie­jęt­no­ści na­byte pod­czas pracy w warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym, wy­spe­cja­li­zo­wał się w kra­dzie­żach po­jaz­dów. Za­bie­rał głów­nie po­lo­nezy. Opra­co­wał przy tym spe­cjalną me­todę ich kra­dzieży. Od­kle­jał mia­no­wi­cie uszczelkę tyl­nej szyby auta i wcho­dził do środka. Zwal­niał bieg i wy­py­chał sa­mo­chód kil­ka­set me­trów da­lej. Kiedy zna­lazł się już bez­piecz­nej od­le­gło­ści, od­pa­lał po­jazd „na krótko”.

Naj­trud­niej­szą do po­ko­na­nia ba­rierą dla zło­dzieja jest za­mek sta­cyjki. „Sa­szłyk” mu­siał tu prze­zwy­cię­żyć dwie prze­szkody: pod­nieść blo­kadę kie­row­nicy i po­łą­czyć ob­wód elek­tryczny za­płonu i roz­rusz­nika. Do­piero wów­czas moż­liwe było od­je­cha­nie przy­własz­czo­nym po­jaz­dem. Utrud­nie­nia po­le­gają na tym, że cy­lin­der zamka sta­cyjki wy­po­sa­żony jest zwy­kle w więk­szą liczbę za­sta­wek niż cy­lin­dry zam­ków drzwio­wych, a obu­dowa cy­lin­dra od strony czo­ło­wej jest bar­dziej sta­bilna. Otwo­rze­nie tego zamka wy­try­chem lub w po­dobny spo­sób sta­nowi więc za­da­nie trudne i cza­so­chłonne, tak że na­wet do­brej klasy pro­fe­sjo­na­li­ści skła­niają się tu do me­tod si­ło­wych. Za­blo­ko­wa­nie kie­row­nicy na­stę­puje po wy­ję­ciu klu­cza przez za­zę­bie­nie za­pa­dek trzpieni ry­glu­ją­cych w rowki blo­kady w ko­lum­nie kie­row­nicy i w ten spo­sób unie­moż­li­wiony zo­staje jej ob­rót. Kla­syczna me­toda prze­ła­my­wa­nia blo­kady po­le­gała na prze­krę­ce­niu koła kie­row­nicy przy uży­ciu siły. Da się to zro­bić tylko wtedy, gdy trzpie­nie ry­glu­jące zamka nie za­zę­bią się w rowki blo­kady wału kie­row­nicy, lecz tylko wy­wie­rają sprę­ży­sty na­cisk na ko­lumnę kie­row­nicy. Sy­tu­acja taka po­wstaje wów­czas, gdy w chwili opusz­cza­nia sa­mo­chodu klucz zo­staje wy­cią­gnięty, ale blo­kada kie­row­nicy nie jest włą­czona przez skręt kie­row­nicy. (Nie­stety bar­dzo po­wszechna tego typu nie­fra­so­bli­wość cią­gle jesz­cze uła­twia zło­dzie­jom pracę). Ob­szar luzu za­sta­wek, który od­po­wiada skrę­ce­niu kie­row­nicy do wy­stą­pie­nia blo­kady, zo­staje wy­ko­rzy­stany przez zło­dzieja jako roz­ruch i przez ko­lejne po­je­dyn­cze skręty kie­row­nicy za­stawki wy­gi­nają się nad kra­wę­dziami rowka blo­kady. Na­to­miast po­ko­na­nie blo­kady kie­row­nicy przy za­zę­bio­nych za­pad­kach bez na­rzę­dzia typu dźwi­gni jest pra­wie nie­moż­liwe.

Po prze­gwał­ce­niu blo­kady w opi­sany wy­żej spo­sób, je­żeli sprawca nie dys­po­no­wał klu­czy­kiem, ko­nieczne było jesz­cze za­pa­le­nie sil­nika, czyli tak zwany „za­płon na krótko”. Naj­lep­szą me­todą było tu wy­od­ręb­nie­nie i po­łą­cze­nie ze sobą pro­wa­dzą­cych do prze­łącz­nika za­płon/roz­rusz­nik od­po­wied­nich ka­bel­ków. Są to ko­lo­rowe prze­wody znaj­du­jące się wraz z in­nymi w jed­nej obu­do­wa­nej wiązce. W celu zmost­ko­wa­nia ob­wodu prądu trzeba ze­brać ra­zem trzy ka­ble: do­pro­wa­dza­jący prąd (czer­wony, ozna­ko­wa­nie koń­cówki 30), pro­wa­dzący do cewki za­pło­no­wej (szary lub czarny, ozna­ko­wa­nie koń­cówki 15) i pro­wa­dzący do roz­rusz­nika (czer­wono – biały, ozna­ko­wa­nie 50). Po zdję­ciu izo­la­cji ka­bel do­pro­wa­dze­nia prądu (ozna­cze­nie 30) skręca się ra­zem z ka­blem za­płonu (ozna­cze­nie 15). W ten spo­sób pod­łą­czony zo­staje za­płon. Ten ob­wód prądu musi po­zo­stać za­mknięty także pod­czas póź­niej­szej jazdy (przy sil­ni­kach ben­zy­no­wych). Ka­bel roz­rusz­nika ze zdjętą z koń­cówki izo­la­cją przy­kłada się do pod­łą­czo­nych wcze­śniej prze­wo­dów, aż sil­nik za­pali i… chodu!

***

Banda Naj­mrodz­kiego dzia­łała ni­czym prężna i do­brze zor­ga­ni­zo­wana firma. Kra­dzione po­jazdy były od­pro­wa­dzane do za­przy­jaź­nio­nych warsz­ta­tów sa­mo­cho­do­wych, czyli tak zwa­nych „dziu­pli”, roz­lo­ko­wa­nych głów­nie na Ma­zow­szu. Tam prze­bi­jano nu­mery i wsta­wiano ta­bliczki zna­mio­nowe. Sprytni zło­dzieje wła­my­wali się do urzę­dów, skąd kra­dli po­trzebne do sprze­daży, nie­wy­peł­nione jesz­cze do­ku­menty. Tak przy­go­to­wane po­jazdy sprze­da­wano na gieł­dach w Gli­wi­cach, My­sło­wi­cach, Kra­ko­wie, Ło­dzi czy Lu­bli­nie. Pod­sta­wowa za­sada sprze­daży brzmiała: auta „dy­mane”, czyli kra­dzione, sprze­daje się w jak naj­bar­dziej od­le­głym od miej­sca kra­dzieży re­jo­nie kraju.

Ści­ga­niu Naj­mrodz­kiego zde­cy­do­wa­nie nie sprzy­jał trwa­jący wów­czas w kraju „kar­na­wał So­li­dar­no­ści”. Mi­li­cja miała na gło­wie waż­niej­sze za­da­nia o cha­rak­te­rze po­li­tycz­nym. Zde­mo­ra­li­zo­wani kon­fi­denci nie kwa­pili się do współ­pracy, za­sta­wiane pu­łapki oka­zy­wały się za­wodne, po­nie­waż „mistrz” kie­row­nicy oka­zy­wał się za­wsze bar­dziej po­my­słowy i prze­wi­du­jący. No i przede wszyst­kim szyb­szy.

We­dług do dziś nie­po­twier­dzo­nych spe­ku­la­cji Naj­mrodzki był tak zu­chwały i nie­uchwytny, po­nie­waż prze­ku­pił wy­so­kiego ofi­cera ko­mendy głów­nej lub sto­łecz­nej, który in­for­mo­wał go o pla­no­wa­nych ru­chach MO. Dzia­łacz opo­zy­cji Piotr Niem­czyk, póź­niej­szy wi­ce­mi­ni­ster go­spo­darki i funk­cjo­na­riusz Urzędu Ochrony Pań­stwa, wie­lo­krot­nie sły­szał „pod celą” od Naj­mrodz­kiego o jego ukła­dach z ofi­ce­rem po­li­cji. „Opo­wia­dał, że wie­dział, na któ­rych gieł­dach sa­mo­cho­do­wych będą kon­trole” – wspo­mina.

W roku 1982 Naj­mrodzki zwi­nął in­te­resy w Gli­wi­cach i prze­niósł się do War­szawy. Na Ślą­sku grunt za­czął pa­lić mu się pod no­gami, kiedy od­wie­dza­jąc byłą żonę, wpadł pro­sto w łapy cze­ka­ją­cej tam na niego mi­li­cji. Uciekł wtedy, ska­cząc z otwar­tego okna. Z dru­giego pie­tra!

W ślad za nim ru­szyła pod sto­licę rów­nież ro­dzina, z kry­jącą go nie­ustan­nie matką na czele. Za pie­nią­dze – rze­komo po­cho­dzące jesz­cze ze spadku – pań­stwo Naj­mrodzcy ku­pili trzy­ipół­hek­ta­rowe go­spo­dar­stwo oraz ładny dom w Wi­skit­kach, w wo­je­wódz­twie skier­nie­wic­kim. „Sa­szłyk” za­me­li­no­wał się u krew­nych w Pia­sto­wie pod War­szawą. Na te­re­nie ca­łego kraju obo­wią­zy­wały „prawa” stanu wo­jen­nego. W od­po­wie­dzi na za­gro­że­nie schwy­ta­niem, zwią­zane z wszech­obec­no­ścią woj­ska i mi­li­cji na uli­cach, uzbroił się w dwa pi­sto­lety ga­zowe, „efenkę”, pro­du­ko­wany przez bel­gij­skie za­kłady Fa­bri­que Na­tio­nale (FN) pi­sto­let ka­li­bru 5,7 × 28 mi­li­me­trów. Z lufą na na­boje do ka­be­ka­esu i cze­ski pi­sto­let spor­towy. Jego ku­zyn Jó­zef Ber­nacki „zgu­bił” do­wód oso­bi­sty. Z wy­da­nym na tę oko­licz­ność za­świad­cze­niem oraz wła­sną fo­to­gra­fią Naj­mrodzki zgło­sił się do urzędu mia­sta, gdzie wy­ro­bił so­bie nowy do­wód oso­bi­sty.

Już jako Jó­zef Ber­nacki spo­wo­do­wał po pi­ja­nemu wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy i zo­stał skie­ro­wany do la­bo­ra­to­rium na ba­da­nie krwi. Na­stęp­nej nocy wła­mał się do bu­dynku, by znisz­czyć próbkę. Sąd skie­ro­wał do za­kładu pracy praw­dzi­wego Jó­zefa Ber­nac­kiego prośbę o opi­nię prze­ło­żo­nych. Otrzy­mał nie­na­ganną. W tej sy­tu­acji ska­zał Ber­nac­kiego, czyli w rze­czy­wi­sto­ści Naj­mrodz­kiego, na karę po­zba­wie­nia wol­no­ści w za­wie­sze­niu. Po­szu­ki­wa­nemu prze­stępcy per saldo bar­dzo się to wszystko opła­ciło. Te­raz już nikt w Pia­sto­wie, z mi­li­cją na czele, nie mógł mieć naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że na­prawdę na­zywa się Jó­zef Ber­nacki – „prze­cież miał na­wet sprawę w są­dzie”.

W tym sa­mym roku, 1982, Ber­nacki-Naj­mrodzki po­znał nie­ja­kiego An­to­niego R., ksywa „In­ży­nier”, ab­sol­wenta Wy­działu Elek­tro­nicz­nego Po­li­tech­niki War­szaw­skiej, bie­gle wła­da­ją­cego sze­ścioma ję­zy­kami. Pan R., który przed sze­ścioma laty opu­ścił był mury wię­zie­nia po od­sie­dze­niu trzy­let­niego wy­roku za wła­ma­nia i pa­ser­stwo, szybko wró­cił na złą drogę. W nie­zwy­kle spraw­nym fi­zycz­nie Zdziśku zna­lazł wy­ma­rzo­nego wręcz wy­ko­nawcę pla­no­wa­nych przez sie­bie sko­ków. Zo­stali wspól­ni­kami, cho­ciaż ich współ­dzia­ła­nie miało dość luźny cha­rak­ter, każdy z nich po­sia­dał swoją bandę, a spo­ty­kali się tylko przy oka­zji nie­któ­rych wspól­nych „wła­mów” albo kra­dzieży. Dys­po­nu­jący chłod­nym, ści­słym umy­słem „In­ży­nier” pla­no­wał skoki, „Sa­szłyk” je wy­ko­ny­wał.

Przede wszyst­kim da­lej kradł sa­mo­chody, głów­nie po­lo­nezy. Skra­dzione wozy trzy­mał w la­sku w po­bliżu Pę­cic pod War­szawą. Tam, w pro­wi­zo­rycz­nym warsz­ta­cie jego lu­dzie zmie­niali ta­blice re­je­stra­cyjne i fał­szo­wali do­ku­menty po­trzebne do sprze­daży, do­wody oso­bi­ste, prawa jazdy, opłaty PZU i ta­lony na ben­zynę, jako że w opi­sy­wa­nym cza­sie płyn ów do­stępny był tylko „na kartki”, w ści­śle li­mi­to­wa­nych ilo­ściach. Blan­kiety sto­sow­nych dru­ków po­cho­dziły z wła­mań do urzę­dów gminy w Prom­nej pod Bia­ło­brze­gami i Bo­rówce w wo­je­wódz­twie łom­żyń­skim. Stam­tąd też zło­dzieje za­brali po­trzebne pie­czątki, ni­tow­nicę i urzą­dze­nie do sta­wia­nia su­chych pie­częci.

Za­nim „Sa­szłyk” uzy­skał wspo­mniane urzą­dze­nie do wy­ko­ny­wa­nia su­chych pie­częci, ra­dził so­bie z pro­ble­mem w spo­sób, który pod­pa­trzył kie­dyś na fran­cu­skim fil­mie W peł­nym słońcu w re­ży­se­rii René Clémenta. Do fo­to­gra­fii w au­ten­tycz­nym do­wo­dzie oso­bi­stym przy­kła­dał masę sto­ma­to­lo­giczną „stenz”. Po jej odłą­cze­niu uzy­ski­wał ma­trycę przed­sta­wia­jącą pro­sto­kąt wiel­ko­ści fo­to­gra­fii i od­cisk su­chego stem­pla. Do po­wsta­łej w ten spo­sób ma­trycy wkła­dał fo­to­gra­fię przy­go­to­waną do wy­miany i za­pałką wy­gnia­tał na zdję­ciu miej­sca, gdzie na ma­trycy wy­stę­po­wały wgłę­bie­nia po­wstałe po od­bi­ciu od­ci­sków su­chej pie­częci. Miało to na celu uzy­ska­nie pie­częci na fo­to­gra­fii przy­go­to­wa­nej do wy­miany w miej­sce zdję­cia pier­wot­nego. Ży­letką zdra­py­wał z do­wodu ory­gi­nalną fo­to­gra­fię. W miej­scu pier­wot­nego zdję­cia przy­kle­jał nowe, uży­wa­jąc do tego celu drew­nia­nego klocka. Po zdję­ciu klocka na wkle­jo­nej no­wej fo­to­gra­fii wid­niał do­brze wi­doczny od­cisk su­chej pie­częci. Frag­menty od­ci­sku pie­częci na wy­mie­nio­nej fo­to­gra­fii i na pod­łożu do­wodu oso­bi­stego pa­so­wały do sie­bie ide­al­nie, two­rząc okrą­głą pie­częć, jakby zo­stała od­ci­śnięta jed­no­cze­śnie na fo­to­gra­fii i na pod­łożu.

***

W czerwcu 1983 roku An­toni R., ja­dąc jed­nym ze skra­dzio­nych po­lo­ne­zów, spo­wo­do­wał w War­sza­wie wy­pa­dek, w wy­niku któ­rego do­znał po­waż­nych ob­ra­żeń i zna­lazł się w szpi­talu na Czer­nia­ko­wie. Przez pe­wien czas gro­ziła mu na­wet am­pu­ta­cja nogi. Tym­cza­sem mi­li­cja zo­rien­to­wała się, że ranny kie­rowca je­chał skra­dzio­nym po­jaz­dem na le­wych pa­pie­rach. Kiedy R. po­czuł się nieco le­piej, mi­li­cja wy­słała po niego ra­dio­wóz, z za­da­niem prze­wie­zie­nia na ko­mendę, po­tem zaś – za­pewne – do szpi­tala wię­zien­nego. Ja­ki­miś swo­imi ka­na­łami do­wie­dział się o tym rów­nież Naj­mrodzki. W szpi­talu na Czer­nia­ko­wie po­ja­wił się do­słow­nie na dzie­sięć mi­nut przed przy­jaz­dem funk­cjo­na­riu­szy. Wy­kradł wspól­nika i umie­ścił go u swo­jej ciotki.

Przez na­stępny rok An­toni R. ukry­wał się tam z gip­sem na po­ha­ra­ta­nej no­dze, „Sa­szłyk” zaś dzia­łał da­lej – krad­nąc i wła­mu­jąc się do skle­pów. Mię­dzy in­nymi „ob­ro­bił” też ma­ga­zyn spe­dy­cyj­nej firmy po­lo­nij­nej na Sa­skiej Kę­pie w War­sza­wie. W na­szym kraju, z czego nie­wielu zda­wało so­bie wów­czas sprawę, po­wsta­wać za­częły już pierw­sze „słupy mi­lowe” w pol­skiej dro­dze do wol­nego rynku i wiel­kich for­tun. Jed­nym z nich była ustawa z 1982 roku, która umoż­li­wiła dzia­ła­nie tak zwa­nym fir­mom po­lo­nij­nym. Ban­kru­tu­jący sys­tem zmu­szał wła­dze PRL do li­be­ra­li­zo­wa­nia po­li­tyki go­spo­dar­czej, ustawa zaś sta­no­wić miała do­wód na to, że rzą­dząca w kraju junta na­prawdę stara się re­for­mo­wać go­spo­darkę. Jej szcze­gólne zna­cze­nie po­le­gało na tym, że le­ga­li­zo­wała moż­li­wo­ści pro­wa­dze­nia pry­wat­nych in­te­re­sów na dużą skalę (oczy­wi­ście jak na ów­cze­sne uwa­run­ko­wa­nia spo­łeczno-go­spo­dar­cze i po­li­tyczne). Dzięki tej usta­wie po raz pierw­szy od końca lat czter­dzie­stych moż­liwe stało się ofi­cjalne ist­nie­nie przed­się­bior­stwa pry­wat­nego, które było czymś wię­cej niż ma­łym za­kła­dem rze­mieśl­ni­czym, pro­duk­cyj­nym czy usłu­go­wym o bar­dzo ogra­ni­czo­nym za­kre­sie dzia­ła­nia i nie­wiel­kich ob­ro­tach.

Źró­dłem prze­wagi kon­ku­ren­cyj­nej „spółek po­lo­nij­nych” były roz­ma­ite przy­wi­leje przy­zna­wane za­gra­nicz­nym in­we­sto­rom przez wła­dze PRL. Do tych pre­ro­ga­tyw na­le­żały mię­dzy in­nymi trzy­let­nie zwol­nie­nia po­dat­kowe, swo­boda wy­ko­rzy­sta­nia na cele im­portu wpły­wów de­wi­zo­wych z eks­portu, moż­li­wość za­trzy­ma­nia 50% zy­sków i 10% war­to­ści in­we­sty­cji, czy prawo bez­po­śred­niego eks­portu bez obo­wiąz­ko­wego po­śred­nic­twa pań­stwo­wych cen­trali han­dlu za­gra­nicz­nego. Wpraw­dzie utrzy­my­wano wiele ogra­ni­czeń ad­mi­ni­stra­cyj­nych (le­galne za­trud­nie­nie nie mo­gło prze­kro­czyć trzy­stu osób), ale dzia­ła­nie na rynku za­mknię­tym dla kon­ku­ren­cji za­gra­nicz­nej i pro­duk­cja lub sprze­daż ar­ty­ku­łów do­stęp­nych głów­nie za de­wizy spra­wiły, że oferta wielu „spółek po­lo­nij­nych” była bar­dzo atrak­cyjna. W tym sa­mym cza­sie ka­pi­ta­li­sta pol­ski mógł za­trud­nić do pię­ciu osób, mu­siał zdać eg­za­miny kie­run­kowe i uzy­skać po­zy­tywną opi­nię ce­chów, czyli kon­ku­ren­tów, że nie bę­dzie im prze­szka­dzał w dzia­łal­no­ści.

W „spół­kach po­lo­nij­nych” znaj­do­wali się czę­sto różni cisi udzia­łowcy, w tym osoby ze służb spe­cjal­nych i krę­gów wła­dzy. W wielu wy­pad­kach słowo „po­lo­nijna” było w tego ro­dzaju przed­się­wzię­ciach zu­pełną fik­cją. Bar­dzo nie­wiele z nich na do­brą sprawę za­kła­dali lu­dzie, któ­rzy au­ten­tycz­nie przy­je­chali z za­gra­nicy i na ogół bez więk­szego ka­pi­tału. W ogrom­nej więk­szo­ści tych spółek „po­lo­nus” był po pro­stu pod­sta­wiony. „Sami so­bie ro­bi­li­śmy pa­piery cu­dzo­ziem­ców i dzięki temu mo­gli­śmy za­trud­niać in­nych i pro­wa­dzić dzia­łal­ność na wielką skalę” – wy­znał szcze­rze, choć ano­ni­mowo, je­den z funk­cjo­na­riu­szy służb spe­cjal­nych w roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem ty­go­dnika „Wprost”. W re­zul­ta­cie, przy „spół­kach po­lo­nij­nych” nie­rzadko mie­li­śmy do czy­nie­nia z ru­chem po­wrot­nym ka­pi­tału nie­le­gal­nie zdo­by­tego w Pol­sce i wra­ca­ją­cego do kraju pod płasz­czy­kiem wie­lo­let­niej pracy na za­cho­dzie.

Mo­zolna, trwa­jąca przez nie­mal całe lata osiem­dzie­siąte cyr­ku­la­cja ka­pi­tału wy­dała w la­tach 90. swój owoc: w dwa lata po pro­kla­mo­wa­niu w Pol­sce ka­pi­ta­li­zmu stu naj­bo­gat­szych Po­la­ków – w ran­kingu przy­go­to­wy­wa­nym re­gu­lar­nie od 1991 roku przez ty­go­dnik „Wprost” – było współ­wła­ści­cie­lami przed­się­biorstw ob­ra­ca­ją­cych ka­pi­ta­łem war­tym tylko kil­ka­dzie­siąt razy mniej niż pol­ski pro­dukt kra­jowy brutto. W ten spo­sób – nie­po­strze­że­nie, acz­kol­wiek zgod­nie z jej na­turą – od­ro­dziła się ra­zem z Trze­cią Rze­czą­po­spo­litą jej piąta wła­dza – wła­dza ka­pi­tału.

***

Wróćmy jed­nak do „Sa­szłyka”, któ­remu – mimo ukra­dze­nia w tym cza­sie po­nad osiem­dzie­się­ciu po­lo­ne­zów – da­leko było do miana praw­dzi­wego ka­pi­ta­li­sty. W zło­dziej­skiej branży stał się wręcz „śmie­cia­rzem”, bio­rą­cym wszystko, co na­wi­nie się pod rękę. Nie gar­dził wła­ma­niami do dom­ków let­ni­sko­wych i dział­ko­wych al­ta­nek, skąd za­bie­rał uży­wane garnki, stare koce, szklanki, od­krę­cał grzej­niki, któ­re­goś razu zwi­nął na­wet wy­pcha­nego ba­żanta. Po­cho­dzące z kra­dzieży przed­mioty szybko spie­nię­żał, a zło­tówki za­mie­niał na do­lary, gro­ma­dząc co­raz po­kaź­niej­szy ma­ją­tek.

„W po­rów­na­niu do in­nych słyn­nych kry­mi­na­li­stów z cza­sów PRL, psy­cho­pa­tycz­nych de­wian­tów, per­wer­syj­nych gwał­ci­cieli, se­ryj­nych mor­der­ców, Zdzi­sław Naj­mrodzki może się wy­dać po­sta­cią wręcz sym­pa­tyczną” – pi­szą Ka­zi­mierz Ku­nicki i To­masz Ła­wecki w książce Za­gadki kry­mi­nalne PRL. „Nie sto­so­wał prze­mocy, poza rzad­kimi przy­pad­kami, które uzna­wał za wyż­szą ko­niecz­ność, a i wtedy nie­prze­sad­nie. Ni­gdy nie spla­mił się krwią swo­ich ofiar. Wy­soki, przy­stojny, za­wsze mod­nie ubrany: włosy na­jeża, wąs, złoty łań­cu­szek i ob­ci­sły golf. Dzięki swej sła­wie i uro­dzie po­do­bał się wielu pa­niom; gdy przy­wo­żono go na prze­słu­cha­nia albo roz­prawy, se­kre­tarki po­pra­wiały fry­zury i dys­kret­nie spry­ski­wały się per­fu­mami. Miał głę­boką więź z matką, która przez całe ży­cie po­zo­sta­wała dla niego naj­waż­niej­szą ko­bietą, jak i on dla niej sta­no­wił przy­sło­wiowe «oczko w gło­wie». Wy­róż­niał się fan­ta­zją i po­czu­ciem hu­moru. Bar­dzo sprawny fi­zycz­nie i wy­spor­to­wany, zo­stałby ko­man­do­sem, ale hie­rar­chiczne pod­po­rząd­ko­wa­nie i wy­mogi re­gu­lar­nej były wręcz sprzeczne z jego na­turą wol­nego «nie­bie­skiego ptaka»”.

Jesz­cze w 1982 roku Naj­mrodzki po­znał dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią Ulę, roz­piesz­czoną je­dy­naczkę, córkę bo­ga­tego rze­mieśl­nika z Ur­susa. Za­czął ob­sy­py­wać ją za­równo kra­dzioną, jak i na­bytą le­gal­nie bi­żu­te­rią, ob­da­ro­wał wartą dwa mi­liony bran­so­letką i willą w pod­war­szaw­skiej We­so­łej za sie­dem­na­ście mi­lio­nów. Wkrótce Ula, wzo­rem po­przed­niej żony Zdzi­sława, zo­stała wcią­gnięta w wir jego prze­stęp­czych in­te­re­sów. A in­te­resy te szły co­raz le­piej. Na pol­skich dro­gach za­częły się co­raz czę­ściej po­ja­wiać dro­gie po­jazdy z Za­chodu. Ich kra­dzież opła­cała się o wiele bar­dziej niż po­czci­wych, sta­rych „po­ld­ków”. Sam Naj­mrodzki spra­wił so­bie (czy­taj: ukradł) pra­wie no­wiut­kiego forda. Z czę­ściami za­pa­so­wymi nie miał kło­po­tów. Je­śli coś ze­psuło się w jego ma­szy­nie, kradł po pro­stu ko­lejny sa­mo­chód tej marki i wy­mon­to­wy­wał z niego bra­ku­jący de­tal.

Wkrótce za­mie­nił forda na lśniące bmw, mo­del 827, za­ju­mane pew­nemu Li­bań­czy­kowi. Jeż­dżąc ta­kim „wóz­kiem”, na­wet nie trosz­czył się o lewe pa­piery, po­ru­sza­jąca się zdez­o­lo­wa­nymi fia­tami mi­li­cja mo­gła mu „na­dmu­chać”. Dwu­krot­nie za­trzy­my­wany do kon­troli, wci­snął tylko tro­chę moc­niej ak­ce­le­ra­tor, po­ka­zu­jąc dro­gówce przez otwarte okno cha­rak­te­ry­stycz­nie wy­pro­sto­wany środ­kowy pa­lec le­wej ręki. Po raz pierw­szy na war­szaw­skiej Ocho­cie, po­tem na dro­dze z Piły do Szcze­cina. „Ch.w.d.p.”, a wła­ści­wie – w tam­tych cza­sach: „Ch.w.d.m.”. Był co­raz bar­dziej pewny sie­bie, ale jak mówi stare przy­sło­wie: „No­sił wilk razy kilka”…

Na po­czątku marca 1984 roku, z do­ku­men­tami wy­sta­wio­nymi na na­zwi­sko Ro­mana Dą­brow­skiego, „Sa­szłyk” wra­cał do War­szawy z Mrą­gowa, gdzie nie udała mu się próba ukra­dze­nia ze­stawu au­dio-wi­deo. Wi­dząc wy­cią­gnięty mi­li­cyjny „li­zak”, sta­rym zwy­cza­jem do­dał tylko gazu w swo­jej „be­emce”. Mi­li­cjanci ru­szyli w po­goń, a w su­kurs im ko­lejni funk­cjo­na­riu­sze. Dwu­stu­ki­lo­me­trowy od­ci­nek trasy Olsz­tyn–War­szawa zo­stał za­blo­ko­wany przez kil­ka­dzie­siąt ra­dio­wo­zów. Kie­rowca bmw nie re­ago­wał na żadne sy­gnały. Z cyr­kową zręcz­no­ścią omi­jał ko­lejne za­pory. Do czasu…

Usta­wiona przed Bło­niem blo­kada zmu­siła go do zje­cha­nia w jedną z bocz­nych uli­czek. Tam na­tra­fił na opusz­cza­jący się wła­śnie szla­ban ko­le­jowy. Do wy­boru miał prze­je­chać pod opusz­czo­nymi za­po­rami, tuż przed nad­jeż­dża­ją­cym po­cią­giem, albo skrę­cić w lewo. Pierw­sza moż­li­wość da­wała szansę zgu­bie­nia ści­ga­ją­cych raz na za­wsze, lecz gro­ziła śmier­cią. Po raz pierw­szy za­wio­dły go nerwy i zimna krew. Wy­brał drugą. W re­zul­ta­cie wje­chał na po­dwórko, z któ­rego nie było już wy­jazdu. Po­rzu­cił więc sa­mo­chód i za­czął ucie­kać pie­szo. Po prze­bie­gnię­ciu pię­ciu ki­lo­me­trów, po­rzu­ciw­szy przed­tem pi­sto­let ga­zowy, zo­stał schwy­tany.

Prze­pro­wa­dzone już na ko­men­dzie ba­da­nie dak­ty­lo­sko­pijne wy­ka­zało, że ujęto nie ja­kie­goś tam ni­komu bli­żej nie­zna­nego Ro­mana Dą­brow­skiego, któ­remu można by co naj­wy­żej za­rzu­cić prze­kro­cze­nie do­zwo­lo­nej pręd­ko­ści i nie­za­trzy­ma­nie się do kon­troli, lecz groź­nego prze­stępcę Zdzi­sława Naj­mrodz­kiego, po­szu­ki­wa­nego bez­sku­tecz­nie aż do­tąd li­stem goń­czym przez osiem lat. Do „Sa­szłyka” do­tarło chyba wresz­cie, w jak trud­nym po­ło­że­niu się zna­lazł. Za wszyst­kie do­tąd po­peł­nione prze­stęp­stwa każdy sąd bez wa­ha­nia ska­załby go na „ćwiartkę”, czyli dwa­dzie­ścia pięć lat po­zba­wie­nia wol­no­ści. Po­zo­stało tylko grać na ob­ni­że­nie wy­roku. W prak­tyce ozna­cza to: „sy­pać”. No więc sy­pał równo wszyst­kich, w su­mie po­nad trzy­dzie­ści osób, już na pierw­szym prze­słu­cha­niu, 7 marca 1984 roku.

Kiedy Naj­mrodzki sie­dział w aresz­cie przy ulicy Ra­ko­wiec­kiej, te­le­wi­zja krę­ciła film, który miał się roz­pra­wić z jego le­gendą.

„Zle­ce­nie przy­szło z MSW, jak na wiele in­nych pro­duk­cji w tam­tym okre­sie” – wspo­mina Zdzi­sław Mac, au­tor fa­bu­la­ry­zo­wa­nego do­ku­mentu pod ty­tu­łem Ar­sene Lu­pin po pol­sku?. Film zo­stał wy­emi­to­wany 7 li­sto­pada 1984 roku o 22.25 w Pro­gra­mie Dru­gim TVP. Są w nim szyb­kie sa­mo­chody, ucieczka z sądu i roz­mowy z „Sa­szły­kiem”, w któ­rego wcie­lił się ak­tor de­kla­mu­jący jego słowa z pro­to­ko­łów prze­słu­chań. Na ko­niec fil­mowy Naj­mrodzki mówi: „Ja stąd i tak ucieknę”.

***

5 lu­tego 1985 roku, pod­czas jed­nego z ko­lej­nych prze­słu­chań, od­by­wa­ją­cego się tym ra­zem w Pa­łacu Mo­stow­skich w War­sza­wie, Naj­mrodzki zo­staje na chwilę sam na sam w po­koju z jed­nym tylko śled­czym, Bog­da­nem Gór­skim… Wali mi­li­cjanta w głowę za­ku­tymi w kaj­danki rę­kami. (W in­nej re­la­cji – le­żą­cym na biurku cięż­kim me­ta­lo­wym dziur­ka­czem). Oszo­ło­miony funk­cjo­na­riusz pada na zie­mię. Ukry­tym spryt­nie aż do tego mo­mentu wy­try­chem „Sa­szłyk” uwal­nia dło­nie, wkłada na sie­bie mun­dur mi­li­cjanta, za­biera jego le­gi­ty­ma­cję służ­bową wy­sta­wioną na na­zwi­sko Bog­dan Gór­ski i ma­cha­jąc nią na bramce przy wyj­ściu, spo­koj­nie opusz­cza ko­mendę.

Dla mi­li­cji była to nie­wy­obra­żalna wręcz kom­pro­mi­ta­cja. W ca­łym kie­ro­wa­nym przez ge­ne­rała Kisz­czaka re­sor­cie roz­draż­nie­nie się­gnęło ze­nitu. Za zbie­giem ro­ze­słano po raz ko­lejny li­sty goń­cze. Tym ra­zem byłą to już na­prawdę po­ważna sprawa. Or­gany ści­ga­nia zda­wały so­bie sprawę, że prze­stępca jest uzbro­jony, zde­spe­ro­wany i zde­cy­do­wany na wszystko. Jego po­szu­ki­wa­nia pro­wa­dzono nie mniej, a może na­wet bar­dziej – gor­li­wie niż ukry­wa­ją­cych się wciąż w pod­zie­miu dzia­ła­czy „So­li­dar­no­ści”.

Zła­pano go i… znowu uciekł. Tym ra­zem z po­ciągu, w któ­rym kon­wo­jo­wano go na prze­słu­cha­nie. Schwy­tano go raz jesz­cze.

W za­kła­dzie kar­nym jako wię­zień wy­jąt­kowo nie­bez­pieczny zo­stał ob­jęty szcze­gól­nym nad­zo­rem. W cza­sie pro­cesu je­sie­nią 1987 roku war­szaw­ski sąd przy­po­mi­nał ob­lę­żoną twier­dzę. Prze­stępca przy­cho­dził na roz­prawę z tek­tu­rową plan­szą z wy­pi­sa­nym ha­słem gło­szą­cym, że puł­kow­nik Jan Płó­cien­ni­czak jest kłamcą. (Te­le­wi­zja lat 80. sta­rała się ośmie­szyć „Sa­szłyka”. Pre­zen­te­rzy Dzien­nika Te­le­wi­zyj­nego pod­kre­ślali, że jest nie­pi­śmienny. Puł­kow­nik Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej Jan Płó­cien­ni­czak, który jako pierw­szy pro­wa­dził pro­gram 997, prze­ko­ny­wał, że w pół­światku na­zy­wają Naj­mrodz­kiego „śmie­cia­rzem”, bo krad­nie wszystko, co wpad­nie mu w ręce).

19 paź­dzier­nika 1987 roku za wła­ma­nia do Pe­we­xów i kra­dzieże aut bo­ha­ter tej hi­sto­rii zo­stał ska­zany na 15 lat wię­zie­nia, naj­su­row­szą karę za ta­kie prze­stęp­stwa. Karę za­czął od­sia­dy­wać znów w Gli­wi­cach.

W gli­wic­kim aresz­cie przy ulicy Wie­czorka 10 prze­by­wają tym­cza­sowo aresz­to­wani oraz ska­zani, w tym rów­nież za naj­cięż­sze prze­stęp­stwa. Dzień 3 wrze­śnia 1989 roku był w tym mie­ście szary i po­nury. Zbyt czę­sto wrze­sień przy­no­sił mgły, desz­cze i prze­ni­kliwą wil­goć. Od­wie­dza­jący osa­dzo­nych wy­peł­nili po­cze­kal­nię mdłym za­pa­chem mo­krej ba­wełny. Usa­do­wieni na wie­życz­kach straż­nicy, Je­rzy Mo­roczka i Jan Chra­pek, le­ni­wie przy­glą­dali się spa­cer­nia­kowi, po któ­rym krą­żyła grupka więź­niów. Wśród nich był je­den, na któ­rego w myśl wy­da­nego za­rzą­dze­nia na­czel­nika, mieli zwra­cać szcze­gól­nie baczną uwagę. Nie­spe­cjal­nie się tym przej­mo­wali. No bo komu przy­szłoby do głowy, że można uciec w biały – czy na­wet szary – dzień, na oczach wszyst­kich, z placu oto­czo­nego po­nad dwu­me­tro­wym mu­rem, zwień­czo­nym w do­datku za­sie­kami z kol­cza­stego drutu?

A jed­nak…

Naj­mrodzki drep­tał spo­koj­nie wraz z in­nymi. Na­gle pod­sko­czył i … do­słow­nie za­padł się pod zie­mię. Wszystko ro­ze­grało się w ułamku se­kundy. Straż­nicy, któ­rzy na­tych­miast po­ja­wili się na miej­scu, zo­ba­czyli tylko dużą dziurę. Po ska­za­nym nie było śladu. Wy­drą­żony pod mu­rem wię­zien­nym na głę­bo­ko­ści pół­tora me­tra tu­nel pro­wa­dził do sto­ją­cej obok szkoły. „Sa­szłyk” wy­szedł z bu­dynku, wsiadł na pod­sta­wiony wcze­śniej mo­to­cykl i… tyle go wi­dzieli. Jak wy­szło na jaw do­piero znacz­nie póź­niej, po­je­chał do przy­go­to­wa­nej wcze­śniej „mety” przy ulicy Tar­no­gór­kiej.

„Książę zło­dziei PRL-u” znów uciekł or­ga­nom ści­ga­nia, w spo­sób jesz­cze bar­dziej zu­chwały i bez­czelny, niż ro­bił to do­tych­czas. Nie byłby sobą, gdyby nie wy­ko­nał ko­lej­nego fil­mo­wego ge­stu pod ad­re­sem władz, po­zo­sta­wia­jąc w opusz­czo­nej celi list do na­czel­nika z… po­dzię­ko­wa­niem za miłą go­ścinę. Po­wo­dze­nie roz­zu­chwa­liło go do tego stop­nia, że już trzy dni po ucieczce w naj­lep­sze ban­kie­to­wał w… gli­wic­kiej re­stau­ra­cji Pod Pla­ta­nem. Na wieczną rze­czy pa­miątkę po­zo­sta­wił tam wpis do księgi ży­czeń i za­ża­leń, pod­pi­su­jąc się jako Ry­szard Be­re­zow­ski, ale obok po­sta­wił ini­cjały „Z.N.”

Jak się póź­niej oka­zało, ucieczkę zor­ga­ni­zo­wała matka, jesz­cze raz udo­wad­nia­jąc w ten szcze­gólny spo­sób nie­ogra­ni­czoną mi­łość do syna. Prze­ku­piła mia­no­wi­cie eme­ry­to­wa­nego gór­nika, Ka­zi­mie­rza Ożoga, który przez wiele dni, a ra­czej nocy, drą­żył tu­nel z te­renu szkoły pod ulicą i aresz­tem. Ro­bota, wy­ko­ny­wana mo­zol­nie ło­mem i dwiema sa­per­kami, była nie­ła­twa. Ożog drą­żył pod­kop, wkła­daną do wia­de­rek zie­mię mama Zdziśka prze­sy­py­wała do wor­ków i w po­rze, w któ­rej nie za­gra­żała jej cie­kaw­ska wi­dow­nia, wy­no­siła do śmiet­nika lub roz­rzu­cała po klom­bach. I tak dzień po dniu, przez cały mie­siąc.

„Jak my­śmy się bali ten pod­kop ro­bić” – opo­wia­dała póź­niej w te­le­wi­zyj­nym wy­wia­dzie Sa­bina Naj­mrodzka. „Mu­sie­li­śmy wcho­dzić do szkoły na­prze­ciw wię­zie­nia oknem, przez cały mie­siąc, o pół­nocy. A tam na­prze­ciwko pro­fe­sor tej szkoły miesz­kał, więc wy­obraź so­bie, jaki to strach był. Stru­chleć można. Mie­siąc ko­pa­li­śmy, a już dzi­siaj ostatni dzień, bo za­raz 1 wrze­sień i dzieci do szkoły idą. Tak się trzeba było spie­szyć, że to był akord…”

Na ko­niec były gór­nik pod­stem­plo­wał dla bez­pie­czeń­stwa wy­lot tu­nelu i ozna­czył go wy­su­nię­tym, kil­ku­cen­ty­me­tro­wym kij­kiem. Grunt, który za­padł się pod Naj­mrodz­kim, trzy­mał się tylko na kilku drew­nia­nych li­stwach. Wy­star­czyło na nie mocno na­sko­czyć, aby pę­kły. Pan Ka­zi­mierz za­trosz­czył się też o od­po­wied­nie oświe­tle­nie swego dzieła, po­zo­sta­wia­jąc w nim na­peł­nioną lampę naf­tową i za­pal­niczkę. Do­dat­kową wska­zówkę dla ucie­ki­niera sta­no­wił ka­wa­łek bla­chy za­wie­szony na me­ta­lo­wej siatce roz­pię­tej nad spa­cer­nia­kiem.

Ten ostatni ele­ment wska­zy­wał wy­raź­nie na współ­pracę ko­goś ze służby wię­zien­nej, na co zwró­cił uwagę pro­wa­dzący po­stę­po­wa­nie pro­ku­ra­tor Ze­fi­ryn Je­leń. Do­cho­dze­nie jed­nak nie do­pro­wa­dziło do ujaw­nie­nia win­nego funk­cjo­na­riu­sza.

„We­dle jej planu i wska­zó­wek – ze­zna­wał póź­niej pan Ożog – mia­łem wy­ko­nać ośmio­me­trowy pod­kop z piw­nicy Ze­społu Szkół Me­cha­nicz­nych, są­sia­du­ją­cych z Aresz­tem Śled­czym, do spa­cer­niaka, czyli po­dwó­rza aresztu, na któ­rym więź­nio­wie od­by­wali re­gu­la­mi­nowe spa­cery”.

Ucieczka przy­pa­dła na czas, gdy mi­li­cja sta­wała się po­li­cją, w kon­trak­to­wym sej­mie po­sło­wie spie­rali się o ustawę amne­styjną, a w wię­zie­niach do­cho­dziło do bun­tów. Tym ra­zem nie zor­ga­ni­zo­wano więc po­szu­ki­wań zbiega na sze­roką skalę.

W su­mie „Sa­szłyk” zo­stał re­kor­dzi­stą Pol­ski (a może nie tylko) w ilo­ści do­ko­na­nych ucie­czek. Nie­udol­ność mi­li­cji ob­na­żył aż dwa­dzie­ścia dzie­więć razy. Tak było na przy­kład w opol­skiej re­stau­ra­cji „Eu­ropa”, zna­nej z dan­cin­gów ze strip­ti­zem. Kel­ner za­uwa­żył u pod­pi­tego go­ścia spory zwi­tek do­la­rów, kie­dyś wa­lutę ty­leż po­żą­daną, co po­dej­rzaną. Za­dzwo­nił na mi­li­cję. Kiedy „Sa­szłyka” wy­pro­wa­dzano do służ­bo­wej sy­ski, ten rzu­cił się na­gle do ucieczki. Prze­sko­czył mur nad ka­na­łem Ulgi i prze­pły­nął na wy­spę Bolko – stary kom­pleks par­kowy z pięk­nym drze­wo­sta­nem. Opu­ścił ją do­piero wcze­snym ran­kiem, kiedy był już pe­wien, że mi­li­cjan­tom nie bę­dzie się chciało dłu­żej cza­to­wać na wa­lu­tową płotkę.

Po ucieczce z gli­wic­kiego aresztu zda­wał so­bie jed­nak sprawę, że po­li­cja nie spo­cznie, do­póki znów go nie do­pad­nie. Szu­kał ja­kie­goś trwa­łego roz­wią­za­nia, które raz na za­wsze za­pew­ni­łoby mu spo­kój. Po­my­ślał o do­ko­na­niu ope­ra­cji pla­stycz­nej twa­rzy. Zmiana ob­li­cza i nowe do­ku­menty miały do­pro­wa­dzić do tego, że praw­dziwy Naj­mrodzki znik­nąłby raz na za­wsze.

***

Pod War­szawą zna­lazł le­ka­rza, który za od­po­wied­nio dużą gra­ty­fi­ka­cję fi­nan­sową w twar­dej wa­lu­cie zgo­dził się na do­ko­na­nie za­biegu. Wszystko było umó­wione i do­kład­nie za­pla­no­wane. Nie miał tylko po­ję­cia, ze le­karz jest je­dy­nie przy­nętą…

Kiedy po­ja­wił się w ga­bi­ne­cie, bu­dy­nek zo­stał oto­czony przez mi­li­cję. Siły po­rząd­kowe wtar­gnęły nie­spo­dzie­wa­nie do środka, a Naj­mrodzki rzu­cił się do ucieczki. Wy­sko­czył z bal­konu na pierw­szym pię­trze na ulicę, ale tam także ro­iło się od „psów”…

Tak przy­naj­mniej głosi le­genda. Inne źró­dła (bar­dziej praw­do­po­dobne), po­dają jed­nak od­mienną wer­sję uję­cia Zdzi­sława Naj­mrodz­kiego. Otóż 19 li­sto­pada 1989 roku „Sa­szłyk” po raz ko­lejny ucie­kał przed przy­pad­kową kon­trolą mi­li­cyjną spod mo­telu „Krak” w Kra­ko­wie. Po kilku ki­lo­me­trach po­ścigu jego skra­dziony kilka dni wcze­śniej we Wro­cła­wiu fiat 132 ude­rzył przy ulicy Ko­niewa (od 1991 roku ulica Ar­mii Kra­jo­wej) w słup la­tarni. Naj­mrodzki tłu­ma­czył, że w po­jeź­dzie na­wa­liły ha­mulce, ale praw­dziwą przy­czynę wy­padku sta­no­wiło ra­czej 2,1 pro­mila al­ko­holu w jego krwi. (U ran­nego pa­sa­żera al­ko­mat wy­ka­zał 2,6 pro­mila). „By­łem na­rą­bany jak szpak, ina­czej bym wam spier­do­lił” – przy­znał zresztą dużo póź­niej.

Kie­rowca wy­le­gi­ty­mo­wał się do­wo­dem oso­bi­stym na na­zwi­sko Ry­szard Be­re­zow­ski, pa­sa­żer – Jan Bar­dak. Mi­li­cja nie miała więc po­ję­cia, kogo za­trzy­mała. Tylko jed­nak do czasu, aż nie przy­szły wy­niki ba­dań dak­ty­lo­sko­pij­nych. Wtedy oka­zało się, że pierw­szy to ści­gany li­stami goń­czymi Zdzi­sław Naj­mrodzki, drugi zaś – Ka­zi­mierz Ożóg, współ­or­ga­ni­za­tor ucieczki z gli­wic­kiego wię­zie­nia i nowy wspól­nik kilku ostat­nich wła­mań.

Tak, czy ina­czej, tym ra­zem jed­nak Zdzi­cho wpadł na do­bre. Sąd Re­jo­nowy dla Kra­kowa-Kro­wo­drzy ska­zał go 3 grud­nia 1990 roku na karę sied­miu i pół roku po­zba­wie­nia wol­no­ści. Do od­sie­dze­nia po­zo­sta­wały też po­przed­nie wy­roki.

Osa­dzony w Za­kła­dzie Kar­nym w Strzel­cach Opol­skich (ucho­dzą­cym za bar­dzo do­brze strze­żony), stał się praw­dzi­wym wię­zien­nym ce­le­brytą. Inni więź­nio­wie i per­so­nel pro­sili go o au­to­grafy. Nic dziw­nego, skoro w la­tach 80. jego wy­czyny śle­dziła z za­par­tym tchem cała Pol­ska. Te­le­wi­zyjne re­la­cje o ko­lej­nych uciecz­kach i po­ści­gach ścią­gały przed od­bior­niki mi­liony oby­wa­teli. Do­cho­dziło na­wet do tego, że przyj­mo­wano za­kłady, czy znów uda mu się uciec, czy nie. Czę­sto od­wie­dzali go dzien­ni­ka­rze, któ­rym chęt­nie udzie­lał wy­wia­dów. De­kla­ro­wał, że prze­my­ślał swoje po­stę­po­wa­nie i że w przy­szło­ści za­mie­rza zo­stać uczci­wym czło­wie­kiem.

Łącz­nie za krat­kami od­sie­dział je­de­na­ście lat. W trak­cie od­by­wa­nia kary wy­dał w Ofi­cy­nie Wy­daw­ni­czej Ga­li­cja tom wier­szy i afo­ry­zmów Ob­li­cza prawdy. Książka uka­zała się w na­kła­dzie 20 ty­sięcy eg­zem­pla­rzy, zna­la­zła jed­nak „tylko” sie­dem ty­sięcy na­byw­ców, cho­ciaż jej re­cen­zja uka­zała się w „Sło­wie Po­wszech­nym”.

Frag­ment wier­sza Sa­mot­ność:

Może na za­wsze zginę z areny,

Mój wzrok ga­śnie w po­nu­rym

cie­niu.

Przy­ja­ciółkę nie­wierną mia­łem,

Dziś po­grą­żony je­stem

w mil­cze­niu.

Próbka jesz­cze in­nego wier­sza:

Mia­łem po­nad dwa­dzie­ścia lat ży­cia

I per­spek­tywę trzy­dzie­ści lat gni­cia.

Co mia­łem ro­bić w czer­wo­nej kaźni?

Pry­sną­łem stam­tąd –

Przez okno łaźni.

W zbio­rze nie za­bra­kło także ero­ty­ków:

Z po­czątku była jak zimna Szwedka,

Póź­niej jak trzpiotka, go­rąca sub­retka,

Chcia­łem wy­co­fać swoje za­loty,

Było za późno, prze­dziwne –

Wy­ni­kły sploty.

Po­ja­wiły się rów­nież wier­sze o cha­rak­te­rze po­li­tycz­nym:

Gło­śno korki szam­pana strze­lały,

Czer­wone elity do­brze się znały.

Tam czło­wiek uczciwy za­wsze był mały,

Bo główną rolę

Inne aspekty grały.

Naj­mrodzki nie otrzy­mał jed­nak żad­nych pie­nię­dzy z ty­tułu ho­no­ra­rium. W 1991 roku zło­żył po­zew prze­ciwko Ofi­cy­nie Wy­daw­ni­czej Ga­li­cja, twier­dząc, że rok wcze­śniej za­warł z nią umowę na pu­bli­ka­cję to­mi­ków za­wie­ra­ją­cych jego wier­sze i afo­ry­zmy w na­kła­dzie 30 ty­sięcy eg­zem­pla­rzy. Zgod­nie z usta­le­niami miał otrzy­mać po­łowę zy­sków ze sprze­daży jako ho­no­ra­rium au­tor­skie. We­dług jego wy­li­czeń przy­słu­gi­wała mu kwota 75 mi­lio­nów sta­rych zło­tych, z czego – jak utrzy­my­wał – wy­daw­nic­two wy­pła­ciło je­dy­nie 1,1 mi­liona jako za­liczkę.

Po jego śmierci o na­leżne ho­no­ra­rium upo­mniała się ro­dzina. Wy­daw­nic­two jed­nak za­prze­czyło ist­nie­niu ta­kiej umowy i utrzy­my­wało, że je­dyne po­ro­zu­mie­nie do­ty­czyło prze­ka­za­nia praw au­tor­skich do pla­no­wa­nej au­to­bio­gra­fii Naj­mrodz­kiego. Oba­wia­jąc się, że książka nie od­nie­sie suk­cesu, Ga­li­cja po­sta­no­wiła wy­pro­mo­wać ją, pu­bli­ku­jąc wcze­śniej to­mik jego wier­szy i afo­ry­zmów. Na­kład wy­niósł 20 ty­sięcy eg­zem­pla­rzy, z czego sprze­dano około 7 ty­sięcy. Po­cząt­kowa cena jed­nego to­miku wy­no­siła 5 ty­sięcy sta­rych zło­tych, ale zo­stała póź­niej ob­ni­żona do 1 ty­siąca.

W 1997 roku Sąd Wo­je­wódzki w Kra­ko­wie orzekł, że pu­bli­ka­cja to­mi­ków nie była czę­ścią umowy do­ty­czą­cej au­to­bio­gra­fii i nie po­twier­dzono, by Naj­mrodzki miał otrzy­mać po­łowę zy­sków ze sprze­daży. Usta­lono jed­nak, że na­leży się jego ro­dzi­nie 7 pro­cent war­to­ści każ­dego sprze­da­nego eg­zem­pla­rza, co dało łączną kwotę 3 mi­lio­nów 370 ty­sięcy sta­rych zło­tych wraz z od­set­kami. Sąd Ape­la­cyjny w Kra­ko­wie pod­trzy­mał ten wy­rok, uzna­jąc usta­le­nia sądu pierw­szej in­stan­cji za słuszne.

Na wol­ność „Sa­szłyk” wy­szedł 15 li­sto­pada 1994 roku, uła­ska­wiony przez Le­cha Wa­łęsę. Swoją de­cy­zję ar­gu­men­to­wał pan pre­zy­dent mię­dzy in­nymi na­stę­pu­ją­cymi słowy: „Ten prze­stępca jak ża­den inny uka­zał sła­bość pol­skich or­ga­nów ści­ga­nia. Dzie­cięca ła­twość ucie­czek była skut­kiem złego prze­szko­le­nia straż­ni­ków i wielu luk w prze­pi­sach do­ty­czą­cych służb wię­zien­nych”. Do­radca prawny Wa­łęsy, Lech Fa­lan­dysz, przed­sta­wiał to jako „zwy­kły od­ruch spra­wie­dli­wo­ści w sy­tu­acji, gdy Naj­mrodzki miał ręce nie­spla­mione krwią, a uwol­niony zo­stał za­bójca księ­dza Je­rzego Po­pie­łuszki”.

Tak na­prawdę to na po­mysł uła­ska­wie­nia „Sa­szłyka” wpadł jego były „her­bat­nik” z celi, Piotr Niem­czyk, który uczęsz­czał wtedy na za­ję­cia z kry­mi­na­li­styki pro­wa­dzone przez pro­fe­sora Le­cha Fa­lan­dy­sza. Naj­mrodzki za­rze­kał się wtedy, że nie bę­dzie już po­peł­niał żad­nych prze­stępstw i po­święci się biz­ne­sowi, względ­nie rol­nic­twu. Zgo­dził się na­wet być do­radcą po­li­cji w walce z ma­fią sa­mo­cho­dową.

„Na prze­strzeni sze­ściu lat po­szu­ki­wań mo­jej osoby by­łem dzie­siątki razy za­trzy­many przez or­gany MO, lecz tylko spo­ra­dycz­nie aresz­to­wany” – na­pi­sał w swej mini au­to­bio­gra­fii. „Po bliż­szym po­zna­niu so­cja­li­stycz­nej Te­midy, moją je­dyną de­wizą obrony była już tylko ucieczka. W ten spo­sób zbie­głem ze wszyst­kich moż­li­wych miejsc od­osob­nie­nia w Pol­sce. Ak­tu­al­nie za­cho­dzące w kraju zmiany po­zwa­lają mi po­rzu­cić prze­sta­rzałą me­todę obrony. Obec­nie od­by­wam ósmy rok po­zba­wie­nia wol­no­ści, mam 37 lat i nie chcę już dłu­żej peł­nić funk­cji zwie­rzyny łow­nej”.

De­kla­ro­wał w ten spo­sób ja­sno, iż kradł w PRL-u jako ustroju spo­łecz­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści, czego w wol­nej Pol­sce nie za­mie­rza już czy­nić.

Zgi­nął rok póź­niej. Szybko, tak jak żył. W wy­padku dro­go­wym. 31 sierp­nia 1995 roku, dwa­na­ście ki­lo­me­trów za Mławą, pro­wa­dzone przez Naj­mrodz­kiego bmw wpa­dło około go­dziny sie­dem­na­stej w po­ślizg, wjeż­dża­jąc pod ja­dący z prze­ciw­nej strony sa­mo­chód cię­ża­rowy LIAZ. Po­dró­żu­jący wraz z „Sa­szły­kiem” dwu­na­sto­letni Mar­cin S. oraz czter­na­sto­letni To­masz S., sy­no­wie jego przy­ja­ciela, także zgi­nęli na miej­scu. Jak się oka­zało, sa­mo­chód, któ­rym je­chał „Król ucie­czek”, był kra­dziony, ta­blice re­je­stra­cyjne były fał­szywe, a on sam miał przy so­bie do­wód oso­bi­sty na inne na­zwi­sko. Iden­ty­fi­ka­cja Naj­mrodz­kiego była utrud­niona, po­nie­waż w ostat­nim cza­sie zmie­nił on na­zwi­sko na pa­nień­skie matki. Toż­sa­mość ofiary po­twier­dził oj­ciec zmar­łych chłop­ców.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij