-
nowość
Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2 - ebook
Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
E-book:
EPUB,
MOBI
46,90 zł
Audiobook
46,90 zł
Dwunastu gniewnych ludzi. Najgroźniejsi polscy gangsterzy. Część 2 - ebook
Historia Polski to nie tylko kronika wielkich zwycięstw na polach bitew i przegranych powstań narodowych, ale również awanturnicze dzieje przestępczości zorganizowanej. Przemysław Słowiński kreśli barwny i wstrząsający obraz minionych lat, przedstawiając sylwetki najgroźniejszych polskich gangsterów, którzy dzięki bezwzględności oraz powiązaniom ze światem polityki dorobili się ogromnych fortun.
Autor odsłania kulisy działania mafijnych struktur, pokazuje mechanizmy korupcji, a także opisuje najgłośniejsze afery, napady, wymuszenia i porwania. Wszystko to idealnie układa się w opowieść o czasach, gdy prawo niejednokrotnie przegrywało z brutalną siłą.
Książka łączy rzetelną dokumentację z żywym, reporterskim stylem, dzięki czemu wciąga niczym dobrze napisany kryminał. Znajdziemy w niej historie między innymi Bogusława Bagsika, Andrzeja Kolikowskiego „Pershinga” oraz Henryka Niewiadomskiego – bohaterów mrocznych rozdziałów współczesnej historii Polski.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-534-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Król ucieczek
Zdzisław Najmrodzki – „Saszłyk”
(1954–1995)
Naukowa nazwa zwierzęcia, które nie ucieka
ani nie walczy brzmi „lunch”.
Michael Friedman
Niewysoki brunet, z wąsem, o śmiałym spojrzeniu, sympatyczny – tak opisywała go prasa. Sam siebie określał jako niewinną ofiarę nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Zdzisław Najmrodzki alias Józef Bernacki, alias Roman Dąbrowski, alias Bogdan Górski i diabli wiedzą alias kto jeszcze żył zaledwie czterdzieści jeden lat. Po raz pierwszy zadarł z prawem, mając lat dwadzieścia jeden. Był najbardziej rozpoznawalnym złodziejem PRL-u, prawdziwą legendą przestępczego świata, „ludowym bohaterem” swoich czasów. Wszystko za sprawą zuchwałych kradzieży i spektakularnych ucieczek, które w tamtych czasach śledziła cała Polska. Wsławił się dwudziestoma dziewięcioma ucieczkami z sądów, aresztów, więzień i konwojów. Nie dokonywał ich dyskretnie i po cichu, starał się robić wszystko tak, aby przy okazji udowodnić organom ścigania ich słabość i bezsilność wobec własnej pomysłowości. Wielka pomysłowość, brawura, a także miły sposób bycia, zjednywały mu sympatię społeczeństwa. Zwłaszcza że ośmieszał powszechnie znienawidzoną komunistyczną władzę.
***
Przyszedł na świat 20 sierpnia 1954 roku w Stomorgach w powiecie koneckim, w ówczesnym województwie kieleckim (gmina Fałków). Ojciec był niewykwalifikowanym robotnikiem, matka zajmowała się prowadzeniem małego sklepiku. Kilka lat po urodzeniu Zdziśka rodzina państwa Najmrodzkich przeprowadziła się do miejscowości Sokule koło Żyrardowa. Tam przyszły „król ucieczek” zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej. Był zdolny i bystry, lecz jego edukacja zakończyła się na szkole specjalnej o profilu ślusarskim. Najprawdopodobniej przyczyną kłopotów z nauką był wypadek, któremu uległ w dzieciństwie. Mały Zdzisław spadł mianowicie z drzewa, wskutek czego doznał poważnego urazu głowy i częściowo utracił zdolność poprawnego pisania i mówienia (afazja i agrafia). Miał jednak wielkie ambicje intelektualne, pasjonował się historią starożytną i pisał wiersze.
W 1973 roku został powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. W wojsku odkryto, że ma duży talent sportowy, znakomite wyniki osiągał w sprincie i rzucie granatem. Podobno jeden z przełożonych zlecił mu w tym czasie osobliwe zadanie. Ze znajdującej się na terenie województwa zielonogórskiego jednostki miał pojechać pod Żyrardów do rodziny. Bez przepustki, tak, by nie dać się złapać żandarmom Wojskowej Służby Wewnętrznej. Czy w ten sposób starano się sprawdzić jego predyspozycje do wykonywania zadań specjalnych? Tego nie wiadomo. W każdym razie „wycieczka” udała się w stu procentach. Ścigający go w Warszawie patrol funkcjonariuszy WSW chłopak zgubił, wskakując do przypadkowego pociągu.
Kariery sportowej w armii jednak nie zrobił, bowiem startując w ogólnopolskich zawodach w rzucie granatem, nabawił się przykrej kontuzji barku, która na zawsze przekreśliła jego szanse w wojskowym trójboju. Za to talenty sprinterskie miały się okazać w przyszłości bezcenne…
Proponowano mu pozostanie w armii na stałe, lecz Najmrodzki odmówił. Po zdjęciu munduru zaczął pracować w warsztacie samochodowym, gdzie nauczył się wszystkiego o autach, a przede wszystkim – jak je kraść. Marzył o karierze kierowcy wyścigowego. Wprost uwielbiał jeździć. Nigdy nie udało mu się uzyskać legalnie prawa jazdy, lecz kierowcą był zaprawdę urodzonym. Miał też – jak to mówią – „gest”. Kelnerzy, szatniarze i muzycy dancingowi w knajpach kłaniali mu się w pas.
Pewnego razu na wiejskiej zabawie wdał się w bójkę z jakimś facetem. Miał wówczas dwadzieścia lat i nieźle w czubie. Przed sądem tłumaczył, że tylko bronił się przed atakiem agresywnego pijaka. Ponieważ jednak był to pijany tajniak ze Służby Bezpieczeństwa, nie dano mu wiary. Instytucji obrony koniecznej przed napaścią pijanych esbeków ówczesny system prawa karnego nie przewidywał. Ba! Bicie uchlanych funkcjonariuszy było w tamtych czasach traktowane z całą surowością prawa, niemalże jako zamach na cały system komunistyczny, przez tychże ludzi reprezentowany. Młody człowiek usłyszał swój pierwszy wyrok: półtora roku pozbawienia wolności. W żaden sposób nie mógł się z tym pogodzić. Wieziony pociągiem do aresztu, zwiał z konwoju.
Konwojenci i więzień mieli do dyspozycji cały przedział. Podróż koleją się dłużyła, dodatkowo jeszcze dokuczało wszystkim pragnienie. Zdzichu z właściwym sobie gestem zaproponował zakup kilku „browarków”. W krótkim czasie atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Więźniowi zdjęto z rąk kajdanki, bo przecież nie wypadało źle traktować fundatora. Po trzeciej kolejce strażników zaczął morzyć sen. Najmrodzki tylko na to czekał. W pewnej chwili otworzył okno i wyskoczył z jadącego akurat wolno pociągu.
„To był moment” – opowiadał po latach dziennikarzowi „Nowej Trybuny Opolskiej”. „Zobaczyłem bociana za oknem i poczułem zew wolności. Wyskoczyłem bez użycia rąk. Taki skok byłby oceniony na każdej olimpiadzie jako złoty”.
I tak właśnie rozpoczęła się przestępcza kariera „największego złodzieja PRL-u”.
***
Rozpisano za nim list gończy, ale Zdzisław zapadł się jak kamień w wodę. Został ujęty przez czechosłowackie służby graniczne w 1976 roku, kiedy wraz z matką, Sabiną Najmrodzką usiłował przekroczyć zieloną granicę z Republiką Federalną Niemiec. Podczas leśnej wędrówki w okolicach Brna zauważył ich gajowy, który zawiadomił służby. Poszczute psy pograniczników zapędziły uciekiniera na wysoką sosnę. Kiedy z niej zszedł, żołnierze sprawili mu „pedagogiczny” łomot, jakiego nie dostał nigdy wcześniej ani później. Czechosłowaccy pogranicznicy, owszem, strzegli socjalizmu jak niepodległości, ale i pamiętali Polakom najazd z 1968 roku. Najmrodzkiemu ta pamięć odbiła się na żebrach. Odstawiono oboje do granicznego Cieszyna i przekazano funkcjonariuszom Wojsk Ochrony Pogranicza. Podczas przewożenia do aresztu Najmrodzki znowu uciekł.
W 1977 roku pojawił się na Śląsku. Był przekonany, że w wielomilionowej aglomeracji łatwiej będzie mu się ukrywać. Z czegoś jednak musiał żyć, postanowił więc zostać włamywaczem. Nie interesowały go zwykłe sklepy, w czym nie ma niczego dziwnego, zważywszy na fakt, że w owym czasie zaczynały one już świecić pustkami. Zaczął się włamywać do Pewexów. W tym celu opracował tak zwaną metodę na plakat: w szybie wystawowej wycinał diamentem otwór, przez który wchodził do środka sklepu, otwór zaś zaklejał dla niepoznaki plakatem. Umiejętnie radził sobie też z kratami, dzwonkami alarmowymi i fotokomórkami, które zaczęto instalować w odpowiedzi na jego nabierającą coraz większego rozmachu działalność. Kradł alkohole, sprzęt AGD, czekoladę, zabawki i dżinsy. Potem sprzedawał wszystko na bazarach.
Po pewnym czasie zmontował całą grupę włamywaczy, złożoną z kilkunastoletnich chłopców. W środowisku przestępczym uchodził za twardego, bezwzględnego faceta. Przylgnął do niego pseudonim „Saszłyk”, gdyż z powodu wspomnianego wcześniej upadku z drzewa miał kłopoty z poprawnym wysławianiem się. Inna wersja z kolei mówi, że wspomnianą ksywę Najmrodzki zyskał z powodu słabości do grillowanych potraw.
Poszukiwany Zdzisław Najmrodzki czuł się w opisywanym okresie do tego stopnia bezkarny, że… postanowił zawrzeć legalny związek małżeński z poznaną w Gliwicach dziewczyną. Papiery złożył w gliwickim Urzędzie Stanu Cywilnego. Ponieważ w Polsce nikt nie bada kryminalnej przeszłości nowożeńców, więc ożenił się bez najmniejszych przeszkód, po czym zameldował się pod swoim prawdziwym nazwiskiem w mieszkaniu teściów.
Nieustające pasmo sukcesów przerwało przypadkowe aresztowanie „Saszłyka” w styczniu 1980 roku. W lipcu wraz z żoną i kilkoma wspólnikami stanął przed obliczem Sądu Wojewódzkiego w Katowicach pod zarzutem zorganizowania czterdziestu włamań do Pewexów i sklepów futrzarskich na terenie południowej Polski. Rozprawa toczyła się na sesji wyjazdowej w Gliwicach, w budynku tamtejszego sądu…
Szóstego dnia postępowania, 23 lipca 1980 roku, sędzia zarządził półgodzinną przerwę w rozprawie. Najmrodzki został odprowadzony na ten czas do przygotowanego specjalnie w tym celu pomieszczenia z okratowanym oknem. Kiedy milicyjny konwojent chciał go stamtąd zabrać z powrotem na salę, okazało się, że w celi nie ma już krat w oknie i oczywiście nie ma także Najmrodzkiego.
Przeprowadzone w sprawie ucieczki dochodzenie wykazało, że zorganizowali ją pozostający na wolności wspólnicy „Saszłyka”. Poprzedniego dnia przepiłowali kraty i zamocowali je na powrót za pomocą plastra. Taki sam zabieg wykonali na wszelki wypadek również z kratami w oknie toalety. Z obu zwisały na zewnątrz cienkie, prawie niewidoczne linki. Okazało się też, że Najmrodzki miał najprawdopodobniej przygotowany i trzeci wariant ucieczki…
Budynek sądu w Gliwicach połączony jest z gmachem sąsiadującego z nim technikum. „Saszłyk” oraz pozostali oskarżeni siedzieli podczas rozprawy zwróceni plecami do kotary, za którą znajdowały się drzwi do tegoż technikum. Zapewne Najmrodzki planował rezerwowo „dać nogę” tymi właśnie drzwiami. W śledztwie stwierdzono, że zostały one uprzednio naoliwione, a w pustej podczas wakacji szkole przygotowano pułapki dla ścigających.
***
Po tej ucieczce Najmrodzki zamelinował się początkowo w okolicach Nowego Targu, gdzie chciał przeczekać w ukryciu okres najintensywniejszych poszukiwań. Po pewnym czasie przeniósł się do stolicy, stamtąd zaś do… Gliwic, do których sprowadzili się w tym czasie również jego rodzice. Po dwóch latach, po odsiedzeniu wyroku, z więzienia wyszła jego była żona. Była, ponieważ w okresie przebywania w zakładzie karnym przeprowadziła rozwód.
W Gliwicach „Saszłyk” wrócił do starych kumpli, a wraz z nimi do Pewexów. Bogatszy o nowe doświadczenia i znacznie sprytniejszy. Mając bazę wypadową na Śląsku, grupa postanowiła dla zmylenia śladów działać w innych rejonach kraju. Do tego rodzaju działalności potrzebne były jednak samochody. Początkowo służyły im jedynie do sprawnego poruszania się, z czasem jednak Najmrodzki zauważył, że na sprzedaży kradzionych „wózków” można nieźle zarobić. Wykorzystując umiejętności nabyte podczas pracy w warsztacie samochodowym, wyspecjalizował się w kradzieżach pojazdów. Zabierał głównie polonezy. Opracował przy tym specjalną metodę ich kradzieży. Odklejał mianowicie uszczelkę tylnej szyby auta i wchodził do środka. Zwalniał bieg i wypychał samochód kilkaset metrów dalej. Kiedy znalazł się już bezpiecznej odległości, odpalał pojazd „na krótko”.
Najtrudniejszą do pokonania barierą dla złodzieja jest zamek stacyjki. „Saszłyk” musiał tu przezwyciężyć dwie przeszkody: podnieść blokadę kierownicy i połączyć obwód elektryczny zapłonu i rozrusznika. Dopiero wówczas możliwe było odjechanie przywłaszczonym pojazdem. Utrudnienia polegają na tym, że cylinder zamka stacyjki wyposażony jest zwykle w większą liczbę zastawek niż cylindry zamków drzwiowych, a obudowa cylindra od strony czołowej jest bardziej stabilna. Otworzenie tego zamka wytrychem lub w podobny sposób stanowi więc zadanie trudne i czasochłonne, tak że nawet dobrej klasy profesjonaliści skłaniają się tu do metod siłowych. Zablokowanie kierownicy następuje po wyjęciu klucza przez zazębienie zapadek trzpieni ryglujących w rowki blokady w kolumnie kierownicy i w ten sposób uniemożliwiony zostaje jej obrót. Klasyczna metoda przełamywania blokady polegała na przekręceniu koła kierownicy przy użyciu siły. Da się to zrobić tylko wtedy, gdy trzpienie ryglujące zamka nie zazębią się w rowki blokady wału kierownicy, lecz tylko wywierają sprężysty nacisk na kolumnę kierownicy. Sytuacja taka powstaje wówczas, gdy w chwili opuszczania samochodu klucz zostaje wyciągnięty, ale blokada kierownicy nie jest włączona przez skręt kierownicy. (Niestety bardzo powszechna tego typu niefrasobliwość ciągle jeszcze ułatwia złodziejom pracę). Obszar luzu zastawek, który odpowiada skręceniu kierownicy do wystąpienia blokady, zostaje wykorzystany przez złodzieja jako rozruch i przez kolejne pojedyncze skręty kierownicy zastawki wyginają się nad krawędziami rowka blokady. Natomiast pokonanie blokady kierownicy przy zazębionych zapadkach bez narzędzia typu dźwigni jest prawie niemożliwe.
Po przegwałceniu blokady w opisany wyżej sposób, jeżeli sprawca nie dysponował kluczykiem, konieczne było jeszcze zapalenie silnika, czyli tak zwany „zapłon na krótko”. Najlepszą metodą było tu wyodrębnienie i połączenie ze sobą prowadzących do przełącznika zapłon/rozrusznik odpowiednich kabelków. Są to kolorowe przewody znajdujące się wraz z innymi w jednej obudowanej wiązce. W celu zmostkowania obwodu prądu trzeba zebrać razem trzy kable: doprowadzający prąd (czerwony, oznakowanie końcówki 30), prowadzący do cewki zapłonowej (szary lub czarny, oznakowanie końcówki 15) i prowadzący do rozrusznika (czerwono – biały, oznakowanie 50). Po zdjęciu izolacji kabel doprowadzenia prądu (oznaczenie 30) skręca się razem z kablem zapłonu (oznaczenie 15). W ten sposób podłączony zostaje zapłon. Ten obwód prądu musi pozostać zamknięty także podczas późniejszej jazdy (przy silnikach benzynowych). Kabel rozrusznika ze zdjętą z końcówki izolacją przykłada się do podłączonych wcześniej przewodów, aż silnik zapali i… chodu!
***
Banda Najmrodzkiego działała niczym prężna i dobrze zorganizowana firma. Kradzione pojazdy były odprowadzane do zaprzyjaźnionych warsztatów samochodowych, czyli tak zwanych „dziupli”, rozlokowanych głównie na Mazowszu. Tam przebijano numery i wstawiano tabliczki znamionowe. Sprytni złodzieje włamywali się do urzędów, skąd kradli potrzebne do sprzedaży, niewypełnione jeszcze dokumenty. Tak przygotowane pojazdy sprzedawano na giełdach w Gliwicach, Mysłowicach, Krakowie, Łodzi czy Lublinie. Podstawowa zasada sprzedaży brzmiała: auta „dymane”, czyli kradzione, sprzedaje się w jak najbardziej odległym od miejsca kradzieży rejonie kraju.
Ściganiu Najmrodzkiego zdecydowanie nie sprzyjał trwający wówczas w kraju „karnawał Solidarności”. Milicja miała na głowie ważniejsze zadania o charakterze politycznym. Zdemoralizowani konfidenci nie kwapili się do współpracy, zastawiane pułapki okazywały się zawodne, ponieważ „mistrz” kierownicy okazywał się zawsze bardziej pomysłowy i przewidujący. No i przede wszystkim szybszy.
Według do dziś niepotwierdzonych spekulacji Najmrodzki był tak zuchwały i nieuchwytny, ponieważ przekupił wysokiego oficera komendy głównej lub stołecznej, który informował go o planowanych ruchach MO. Działacz opozycji Piotr Niemczyk, późniejszy wiceminister gospodarki i funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, wielokrotnie słyszał „pod celą” od Najmrodzkiego o jego układach z oficerem policji. „Opowiadał, że wiedział, na których giełdach samochodowych będą kontrole” – wspomina.
W roku 1982 Najmrodzki zwinął interesy w Gliwicach i przeniósł się do Warszawy. Na Śląsku grunt zaczął palić mu się pod nogami, kiedy odwiedzając byłą żonę, wpadł prosto w łapy czekającej tam na niego milicji. Uciekł wtedy, skacząc z otwartego okna. Z drugiego pietra!
W ślad za nim ruszyła pod stolicę również rodzina, z kryjącą go nieustannie matką na czele. Za pieniądze – rzekomo pochodzące jeszcze ze spadku – państwo Najmrodzcy kupili trzyipółhektarowe gospodarstwo oraz ładny dom w Wiskitkach, w województwie skierniewickim. „Saszłyk” zamelinował się u krewnych w Piastowie pod Warszawą. Na terenie całego kraju obowiązywały „prawa” stanu wojennego. W odpowiedzi na zagrożenie schwytaniem, związane z wszechobecnością wojska i milicji na ulicach, uzbroił się w dwa pistolety gazowe, „efenkę”, produkowany przez belgijskie zakłady Fabrique Nationale (FN) pistolet kalibru 5,7 × 28 milimetrów. Z lufą na naboje do kabekaesu i czeski pistolet sportowy. Jego kuzyn Józef Bernacki „zgubił” dowód osobisty. Z wydanym na tę okoliczność zaświadczeniem oraz własną fotografią Najmrodzki zgłosił się do urzędu miasta, gdzie wyrobił sobie nowy dowód osobisty.
Już jako Józef Bernacki spowodował po pijanemu wypadek samochodowy i został skierowany do laboratorium na badanie krwi. Następnej nocy włamał się do budynku, by zniszczyć próbkę. Sąd skierował do zakładu pracy prawdziwego Józefa Bernackiego prośbę o opinię przełożonych. Otrzymał nienaganną. W tej sytuacji skazał Bernackiego, czyli w rzeczywistości Najmrodzkiego, na karę pozbawienia wolności w zawieszeniu. Poszukiwanemu przestępcy per saldo bardzo się to wszystko opłaciło. Teraz już nikt w Piastowie, z milicją na czele, nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że naprawdę nazywa się Józef Bernacki – „przecież miał nawet sprawę w sądzie”.
W tym samym roku, 1982, Bernacki-Najmrodzki poznał niejakiego Antoniego R., ksywa „Inżynier”, absolwenta Wydziału Elektronicznego Politechniki Warszawskiej, biegle władającego sześcioma językami. Pan R., który przed sześcioma laty opuścił był mury więzienia po odsiedzeniu trzyletniego wyroku za włamania i paserstwo, szybko wrócił na złą drogę. W niezwykle sprawnym fizycznie Zdziśku znalazł wymarzonego wręcz wykonawcę planowanych przez siebie skoków. Zostali wspólnikami, chociaż ich współdziałanie miało dość luźny charakter, każdy z nich posiadał swoją bandę, a spotykali się tylko przy okazji niektórych wspólnych „włamów” albo kradzieży. Dysponujący chłodnym, ścisłym umysłem „Inżynier” planował skoki, „Saszłyk” je wykonywał.
Przede wszystkim dalej kradł samochody, głównie polonezy. Skradzione wozy trzymał w lasku w pobliżu Pęcic pod Warszawą. Tam, w prowizorycznym warsztacie jego ludzie zmieniali tablice rejestracyjne i fałszowali dokumenty potrzebne do sprzedaży, dowody osobiste, prawa jazdy, opłaty PZU i talony na benzynę, jako że w opisywanym czasie płyn ów dostępny był tylko „na kartki”, w ściśle limitowanych ilościach. Blankiety stosownych druków pochodziły z włamań do urzędów gminy w Promnej pod Białobrzegami i Borówce w województwie łomżyńskim. Stamtąd też złodzieje zabrali potrzebne pieczątki, nitownicę i urządzenie do stawiania suchych pieczęci.
Zanim „Saszłyk” uzyskał wspomniane urządzenie do wykonywania suchych pieczęci, radził sobie z problemem w sposób, który podpatrzył kiedyś na francuskim filmie W pełnym słońcu w reżyserii René Clémenta. Do fotografii w autentycznym dowodzie osobistym przykładał masę stomatologiczną „stenz”. Po jej odłączeniu uzyskiwał matrycę przedstawiającą prostokąt wielkości fotografii i odcisk suchego stempla. Do powstałej w ten sposób matrycy wkładał fotografię przygotowaną do wymiany i zapałką wygniatał na zdjęciu miejsca, gdzie na matrycy występowały wgłębienia powstałe po odbiciu odcisków suchej pieczęci. Miało to na celu uzyskanie pieczęci na fotografii przygotowanej do wymiany w miejsce zdjęcia pierwotnego. Żyletką zdrapywał z dowodu oryginalną fotografię. W miejscu pierwotnego zdjęcia przyklejał nowe, używając do tego celu drewnianego klocka. Po zdjęciu klocka na wklejonej nowej fotografii widniał dobrze widoczny odcisk suchej pieczęci. Fragmenty odcisku pieczęci na wymienionej fotografii i na podłożu dowodu osobistego pasowały do siebie idealnie, tworząc okrągłą pieczęć, jakby została odciśnięta jednocześnie na fotografii i na podłożu.
***
W czerwcu 1983 roku Antoni R., jadąc jednym ze skradzionych polonezów, spowodował w Warszawie wypadek, w wyniku którego doznał poważnych obrażeń i znalazł się w szpitalu na Czerniakowie. Przez pewien czas groziła mu nawet amputacja nogi. Tymczasem milicja zorientowała się, że ranny kierowca jechał skradzionym pojazdem na lewych papierach. Kiedy R. poczuł się nieco lepiej, milicja wysłała po niego radiowóz, z zadaniem przewiezienia na komendę, potem zaś – zapewne – do szpitala więziennego. Jakimiś swoimi kanałami dowiedział się o tym również Najmrodzki. W szpitalu na Czerniakowie pojawił się dosłownie na dziesięć minut przed przyjazdem funkcjonariuszy. Wykradł wspólnika i umieścił go u swojej ciotki.
Przez następny rok Antoni R. ukrywał się tam z gipsem na poharatanej nodze, „Saszłyk” zaś działał dalej – kradnąc i włamując się do sklepów. Między innymi „obrobił” też magazyn spedycyjnej firmy polonijnej na Saskiej Kępie w Warszawie. W naszym kraju, z czego niewielu zdawało sobie wówczas sprawę, powstawać zaczęły już pierwsze „słupy milowe” w polskiej drodze do wolnego rynku i wielkich fortun. Jednym z nich była ustawa z 1982 roku, która umożliwiła działanie tak zwanym firmom polonijnym. Bankrutujący system zmuszał władze PRL do liberalizowania polityki gospodarczej, ustawa zaś stanowić miała dowód na to, że rządząca w kraju junta naprawdę stara się reformować gospodarkę. Jej szczególne znaczenie polegało na tym, że legalizowała możliwości prowadzenia prywatnych interesów na dużą skalę (oczywiście jak na ówczesne uwarunkowania społeczno-gospodarcze i polityczne). Dzięki tej ustawie po raz pierwszy od końca lat czterdziestych możliwe stało się oficjalne istnienie przedsiębiorstwa prywatnego, które było czymś więcej niż małym zakładem rzemieślniczym, produkcyjnym czy usługowym o bardzo ograniczonym zakresie działania i niewielkich obrotach.
Źródłem przewagi konkurencyjnej „spółek polonijnych” były rozmaite przywileje przyznawane zagranicznym inwestorom przez władze PRL. Do tych prerogatyw należały między innymi trzyletnie zwolnienia podatkowe, swoboda wykorzystania na cele importu wpływów dewizowych z eksportu, możliwość zatrzymania 50% zysków i 10% wartości inwestycji, czy prawo bezpośredniego eksportu bez obowiązkowego pośrednictwa państwowych centrali handlu zagranicznego. Wprawdzie utrzymywano wiele ograniczeń administracyjnych (legalne zatrudnienie nie mogło przekroczyć trzystu osób), ale działanie na rynku zamkniętym dla konkurencji zagranicznej i produkcja lub sprzedaż artykułów dostępnych głównie za dewizy sprawiły, że oferta wielu „spółek polonijnych” była bardzo atrakcyjna. W tym samym czasie kapitalista polski mógł zatrudnić do pięciu osób, musiał zdać egzaminy kierunkowe i uzyskać pozytywną opinię cechów, czyli konkurentów, że nie będzie im przeszkadzał w działalności.
W „spółkach polonijnych” znajdowali się często różni cisi udziałowcy, w tym osoby ze służb specjalnych i kręgów władzy. W wielu wypadkach słowo „polonijna” było w tego rodzaju przedsięwzięciach zupełną fikcją. Bardzo niewiele z nich na dobrą sprawę zakładali ludzie, którzy autentycznie przyjechali z zagranicy i na ogół bez większego kapitału. W ogromnej większości tych spółek „polonus” był po prostu podstawiony. „Sami sobie robiliśmy papiery cudzoziemców i dzięki temu mogliśmy zatrudniać innych i prowadzić działalność na wielką skalę” – wyznał szczerze, choć anonimowo, jeden z funkcjonariuszy służb specjalnych w rozmowie z dziennikarzem tygodnika „Wprost”. W rezultacie, przy „spółkach polonijnych” nierzadko mieliśmy do czynienia z ruchem powrotnym kapitału nielegalnie zdobytego w Polsce i wracającego do kraju pod płaszczykiem wieloletniej pracy na zachodzie.
Mozolna, trwająca przez niemal całe lata osiemdziesiąte cyrkulacja kapitału wydała w latach 90. swój owoc: w dwa lata po proklamowaniu w Polsce kapitalizmu stu najbogatszych Polaków – w rankingu przygotowywanym regularnie od 1991 roku przez tygodnik „Wprost” – było współwłaścicielami przedsiębiorstw obracających kapitałem wartym tylko kilkadziesiąt razy mniej niż polski produkt krajowy brutto. W ten sposób – niepostrzeżenie, aczkolwiek zgodnie z jej naturą – odrodziła się razem z Trzecią Rzecząpospolitą jej piąta władza – władza kapitału.
***
Wróćmy jednak do „Saszłyka”, któremu – mimo ukradzenia w tym czasie ponad osiemdziesięciu polonezów – daleko było do miana prawdziwego kapitalisty. W złodziejskiej branży stał się wręcz „śmieciarzem”, biorącym wszystko, co nawinie się pod rękę. Nie gardził włamaniami do domków letniskowych i działkowych altanek, skąd zabierał używane garnki, stare koce, szklanki, odkręcał grzejniki, któregoś razu zwinął nawet wypchanego bażanta. Pochodzące z kradzieży przedmioty szybko spieniężał, a złotówki zamieniał na dolary, gromadząc coraz pokaźniejszy majątek.
„W porównaniu do innych słynnych kryminalistów z czasów PRL, psychopatycznych dewiantów, perwersyjnych gwałcicieli, seryjnych morderców, Zdzisław Najmrodzki może się wydać postacią wręcz sympatyczną” – piszą Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki w książce Zagadki kryminalne PRL. „Nie stosował przemocy, poza rzadkimi przypadkami, które uznawał za wyższą konieczność, a i wtedy nieprzesadnie. Nigdy nie splamił się krwią swoich ofiar. Wysoki, przystojny, zawsze modnie ubrany: włosy najeża, wąs, złoty łańcuszek i obcisły golf. Dzięki swej sławie i urodzie podobał się wielu paniom; gdy przywożono go na przesłuchania albo rozprawy, sekretarki poprawiały fryzury i dyskretnie spryskiwały się perfumami. Miał głęboką więź z matką, która przez całe życie pozostawała dla niego najważniejszą kobietą, jak i on dla niej stanowił przysłowiowe «oczko w głowie». Wyróżniał się fantazją i poczuciem humoru. Bardzo sprawny fizycznie i wysportowany, zostałby komandosem, ale hierarchiczne podporządkowanie i wymogi regularnej były wręcz sprzeczne z jego naturą wolnego «niebieskiego ptaka»”.
Jeszcze w 1982 roku Najmrodzki poznał dwudziestoczteroletnią Ulę, rozpieszczoną jedynaczkę, córkę bogatego rzemieślnika z Ursusa. Zaczął obsypywać ją zarówno kradzioną, jak i nabytą legalnie biżuterią, obdarował wartą dwa miliony bransoletką i willą w podwarszawskiej Wesołej za siedemnaście milionów. Wkrótce Ula, wzorem poprzedniej żony Zdzisława, została wciągnięta w wir jego przestępczych interesów. A interesy te szły coraz lepiej. Na polskich drogach zaczęły się coraz częściej pojawiać drogie pojazdy z Zachodu. Ich kradzież opłacała się o wiele bardziej niż poczciwych, starych „poldków”. Sam Najmrodzki sprawił sobie (czytaj: ukradł) prawie nowiutkiego forda. Z częściami zapasowymi nie miał kłopotów. Jeśli coś zepsuło się w jego maszynie, kradł po prostu kolejny samochód tej marki i wymontowywał z niego brakujący detal.
Wkrótce zamienił forda na lśniące bmw, model 827, zajumane pewnemu Libańczykowi. Jeżdżąc takim „wózkiem”, nawet nie troszczył się o lewe papiery, poruszająca się zdezolowanymi fiatami milicja mogła mu „nadmuchać”. Dwukrotnie zatrzymywany do kontroli, wcisnął tylko trochę mocniej akcelerator, pokazując drogówce przez otwarte okno charakterystycznie wyprostowany środkowy palec lewej ręki. Po raz pierwszy na warszawskiej Ochocie, potem na drodze z Piły do Szczecina. „Ch.w.d.p.”, a właściwie – w tamtych czasach: „Ch.w.d.m.”. Był coraz bardziej pewny siebie, ale jak mówi stare przysłowie: „Nosił wilk razy kilka”…
Na początku marca 1984 roku, z dokumentami wystawionymi na nazwisko Romana Dąbrowskiego, „Saszłyk” wracał do Warszawy z Mrągowa, gdzie nie udała mu się próba ukradzenia zestawu audio-wideo. Widząc wyciągnięty milicyjny „lizak”, starym zwyczajem dodał tylko gazu w swojej „beemce”. Milicjanci ruszyli w pogoń, a w sukurs im kolejni funkcjonariusze. Dwustukilometrowy odcinek trasy Olsztyn–Warszawa został zablokowany przez kilkadziesiąt radiowozów. Kierowca bmw nie reagował na żadne sygnały. Z cyrkową zręcznością omijał kolejne zapory. Do czasu…
Ustawiona przed Błoniem blokada zmusiła go do zjechania w jedną z bocznych uliczek. Tam natrafił na opuszczający się właśnie szlaban kolejowy. Do wyboru miał przejechać pod opuszczonymi zaporami, tuż przed nadjeżdżającym pociągiem, albo skręcić w lewo. Pierwsza możliwość dawała szansę zgubienia ścigających raz na zawsze, lecz groziła śmiercią. Po raz pierwszy zawiodły go nerwy i zimna krew. Wybrał drugą. W rezultacie wjechał na podwórko, z którego nie było już wyjazdu. Porzucił więc samochód i zaczął uciekać pieszo. Po przebiegnięciu pięciu kilometrów, porzuciwszy przedtem pistolet gazowy, został schwytany.
Przeprowadzone już na komendzie badanie daktyloskopijne wykazało, że ujęto nie jakiegoś tam nikomu bliżej nieznanego Romana Dąbrowskiego, któremu można by co najwyżej zarzucić przekroczenie dozwolonej prędkości i niezatrzymanie się do kontroli, lecz groźnego przestępcę Zdzisława Najmrodzkiego, poszukiwanego bezskutecznie aż dotąd listem gończym przez osiem lat. Do „Saszłyka” dotarło chyba wreszcie, w jak trudnym położeniu się znalazł. Za wszystkie dotąd popełnione przestępstwa każdy sąd bez wahania skazałby go na „ćwiartkę”, czyli dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Pozostało tylko grać na obniżenie wyroku. W praktyce oznacza to: „sypać”. No więc sypał równo wszystkich, w sumie ponad trzydzieści osób, już na pierwszym przesłuchaniu, 7 marca 1984 roku.
Kiedy Najmrodzki siedział w areszcie przy ulicy Rakowieckiej, telewizja kręciła film, który miał się rozprawić z jego legendą.
„Zlecenie przyszło z MSW, jak na wiele innych produkcji w tamtym okresie” – wspomina Zdzisław Mac, autor fabularyzowanego dokumentu pod tytułem Arsene Lupin po polsku?. Film został wyemitowany 7 listopada 1984 roku o 22.25 w Programie Drugim TVP. Są w nim szybkie samochody, ucieczka z sądu i rozmowy z „Saszłykiem”, w którego wcielił się aktor deklamujący jego słowa z protokołów przesłuchań. Na koniec filmowy Najmrodzki mówi: „Ja stąd i tak ucieknę”.
***
5 lutego 1985 roku, podczas jednego z kolejnych przesłuchań, odbywającego się tym razem w Pałacu Mostowskich w Warszawie, Najmrodzki zostaje na chwilę sam na sam w pokoju z jednym tylko śledczym, Bogdanem Górskim… Wali milicjanta w głowę zakutymi w kajdanki rękami. (W innej relacji – leżącym na biurku ciężkim metalowym dziurkaczem). Oszołomiony funkcjonariusz pada na ziemię. Ukrytym sprytnie aż do tego momentu wytrychem „Saszłyk” uwalnia dłonie, wkłada na siebie mundur milicjanta, zabiera jego legitymację służbową wystawioną na nazwisko Bogdan Górski i machając nią na bramce przy wyjściu, spokojnie opuszcza komendę.
Dla milicji była to niewyobrażalna wręcz kompromitacja. W całym kierowanym przez generała Kiszczaka resorcie rozdrażnienie sięgnęło zenitu. Za zbiegiem rozesłano po raz kolejny listy gończe. Tym razem byłą to już naprawdę poważna sprawa. Organy ścigania zdawały sobie sprawę, że przestępca jest uzbrojony, zdesperowany i zdecydowany na wszystko. Jego poszukiwania prowadzono nie mniej, a może nawet bardziej – gorliwie niż ukrywających się wciąż w podziemiu działaczy „Solidarności”.
Złapano go i… znowu uciekł. Tym razem z pociągu, w którym konwojowano go na przesłuchanie. Schwytano go raz jeszcze.
W zakładzie karnym jako więzień wyjątkowo niebezpieczny został objęty szczególnym nadzorem. W czasie procesu jesienią 1987 roku warszawski sąd przypominał oblężoną twierdzę. Przestępca przychodził na rozprawę z tekturową planszą z wypisanym hasłem głoszącym, że pułkownik Jan Płócienniczak jest kłamcą. (Telewizja lat 80. starała się ośmieszyć „Saszłyka”. Prezenterzy Dziennika Telewizyjnego podkreślali, że jest niepiśmienny. Pułkownik Milicji Obywatelskiej Jan Płócienniczak, który jako pierwszy prowadził program 997, przekonywał, że w półświatku nazywają Najmrodzkiego „śmieciarzem”, bo kradnie wszystko, co wpadnie mu w ręce).
19 października 1987 roku za włamania do Pewexów i kradzieże aut bohater tej historii został skazany na 15 lat więzienia, najsurowszą karę za takie przestępstwa. Karę zaczął odsiadywać znów w Gliwicach.
W gliwickim areszcie przy ulicy Wieczorka 10 przebywają tymczasowo aresztowani oraz skazani, w tym również za najcięższe przestępstwa. Dzień 3 września 1989 roku był w tym mieście szary i ponury. Zbyt często wrzesień przynosił mgły, deszcze i przenikliwą wilgoć. Odwiedzający osadzonych wypełnili poczekalnię mdłym zapachem mokrej bawełny. Usadowieni na wieżyczkach strażnicy, Jerzy Moroczka i Jan Chrapek, leniwie przyglądali się spacerniakowi, po którym krążyła grupka więźniów. Wśród nich był jeden, na którego w myśl wydanego zarządzenia naczelnika, mieli zwracać szczególnie baczną uwagę. Niespecjalnie się tym przejmowali. No bo komu przyszłoby do głowy, że można uciec w biały – czy nawet szary – dzień, na oczach wszystkich, z placu otoczonego ponad dwumetrowym murem, zwieńczonym w dodatku zasiekami z kolczastego drutu?
A jednak…
Najmrodzki dreptał spokojnie wraz z innymi. Nagle podskoczył i … dosłownie zapadł się pod ziemię. Wszystko rozegrało się w ułamku sekundy. Strażnicy, którzy natychmiast pojawili się na miejscu, zobaczyli tylko dużą dziurę. Po skazanym nie było śladu. Wydrążony pod murem więziennym na głębokości półtora metra tunel prowadził do stojącej obok szkoły. „Saszłyk” wyszedł z budynku, wsiadł na podstawiony wcześniej motocykl i… tyle go widzieli. Jak wyszło na jaw dopiero znacznie później, pojechał do przygotowanej wcześniej „mety” przy ulicy Tarnogórkiej.
„Książę złodziei PRL-u” znów uciekł organom ścigania, w sposób jeszcze bardziej zuchwały i bezczelny, niż robił to dotychczas. Nie byłby sobą, gdyby nie wykonał kolejnego filmowego gestu pod adresem władz, pozostawiając w opuszczonej celi list do naczelnika z… podziękowaniem za miłą gościnę. Powodzenie rozzuchwaliło go do tego stopnia, że już trzy dni po ucieczce w najlepsze bankietował w… gliwickiej restauracji Pod Platanem. Na wieczną rzeczy pamiątkę pozostawił tam wpis do księgi życzeń i zażaleń, podpisując się jako Ryszard Berezowski, ale obok postawił inicjały „Z.N.”
Jak się później okazało, ucieczkę zorganizowała matka, jeszcze raz udowadniając w ten szczególny sposób nieograniczoną miłość do syna. Przekupiła mianowicie emerytowanego górnika, Kazimierza Ożoga, który przez wiele dni, a raczej nocy, drążył tunel z terenu szkoły pod ulicą i aresztem. Robota, wykonywana mozolnie łomem i dwiema saperkami, była niełatwa. Ożog drążył podkop, wkładaną do wiaderek ziemię mama Zdziśka przesypywała do worków i w porze, w której nie zagrażała jej ciekawska widownia, wynosiła do śmietnika lub rozrzucała po klombach. I tak dzień po dniu, przez cały miesiąc.
„Jak myśmy się bali ten podkop robić” – opowiadała później w telewizyjnym wywiadzie Sabina Najmrodzka. „Musieliśmy wchodzić do szkoły naprzeciw więzienia oknem, przez cały miesiąc, o północy. A tam naprzeciwko profesor tej szkoły mieszkał, więc wyobraź sobie, jaki to strach był. Struchleć można. Miesiąc kopaliśmy, a już dzisiaj ostatni dzień, bo zaraz 1 wrzesień i dzieci do szkoły idą. Tak się trzeba było spieszyć, że to był akord…”
Na koniec były górnik podstemplował dla bezpieczeństwa wylot tunelu i oznaczył go wysuniętym, kilkucentymetrowym kijkiem. Grunt, który zapadł się pod Najmrodzkim, trzymał się tylko na kilku drewnianych listwach. Wystarczyło na nie mocno naskoczyć, aby pękły. Pan Kazimierz zatroszczył się też o odpowiednie oświetlenie swego dzieła, pozostawiając w nim napełnioną lampę naftową i zapalniczkę. Dodatkową wskazówkę dla uciekiniera stanowił kawałek blachy zawieszony na metalowej siatce rozpiętej nad spacerniakiem.
Ten ostatni element wskazywał wyraźnie na współpracę kogoś ze służby więziennej, na co zwrócił uwagę prowadzący postępowanie prokurator Zefiryn Jeleń. Dochodzenie jednak nie doprowadziło do ujawnienia winnego funkcjonariusza.
„Wedle jej planu i wskazówek – zeznawał później pan Ożog – miałem wykonać ośmiometrowy podkop z piwnicy Zespołu Szkół Mechanicznych, sąsiadujących z Aresztem Śledczym, do spacerniaka, czyli podwórza aresztu, na którym więźniowie odbywali regulaminowe spacery”.
Ucieczka przypadła na czas, gdy milicja stawała się policją, w kontraktowym sejmie posłowie spierali się o ustawę amnestyjną, a w więzieniach dochodziło do buntów. Tym razem nie zorganizowano więc poszukiwań zbiega na szeroką skalę.
W sumie „Saszłyk” został rekordzistą Polski (a może nie tylko) w ilości dokonanych ucieczek. Nieudolność milicji obnażył aż dwadzieścia dziewięć razy. Tak było na przykład w opolskiej restauracji „Europa”, znanej z dancingów ze striptizem. Kelner zauważył u podpitego gościa spory zwitek dolarów, kiedyś walutę tyleż pożądaną, co podejrzaną. Zadzwonił na milicję. Kiedy „Saszłyka” wyprowadzano do służbowej syski, ten rzucił się nagle do ucieczki. Przeskoczył mur nad kanałem Ulgi i przepłynął na wyspę Bolko – stary kompleks parkowy z pięknym drzewostanem. Opuścił ją dopiero wczesnym rankiem, kiedy był już pewien, że milicjantom nie będzie się chciało dłużej czatować na walutową płotkę.
Po ucieczce z gliwickiego aresztu zdawał sobie jednak sprawę, że policja nie spocznie, dopóki znów go nie dopadnie. Szukał jakiegoś trwałego rozwiązania, które raz na zawsze zapewniłoby mu spokój. Pomyślał o dokonaniu operacji plastycznej twarzy. Zmiana oblicza i nowe dokumenty miały doprowadzić do tego, że prawdziwy Najmrodzki zniknąłby raz na zawsze.
***
Pod Warszawą znalazł lekarza, który za odpowiednio dużą gratyfikację finansową w twardej walucie zgodził się na dokonanie zabiegu. Wszystko było umówione i dokładnie zaplanowane. Nie miał tylko pojęcia, ze lekarz jest jedynie przynętą…
Kiedy pojawił się w gabinecie, budynek został otoczony przez milicję. Siły porządkowe wtargnęły niespodziewanie do środka, a Najmrodzki rzucił się do ucieczki. Wyskoczył z balkonu na pierwszym piętrze na ulicę, ale tam także roiło się od „psów”…
Tak przynajmniej głosi legenda. Inne źródła (bardziej prawdopodobne), podają jednak odmienną wersję ujęcia Zdzisława Najmrodzkiego. Otóż 19 listopada 1989 roku „Saszłyk” po raz kolejny uciekał przed przypadkową kontrolą milicyjną spod motelu „Krak” w Krakowie. Po kilku kilometrach pościgu jego skradziony kilka dni wcześniej we Wrocławiu fiat 132 uderzył przy ulicy Koniewa (od 1991 roku ulica Armii Krajowej) w słup latarni. Najmrodzki tłumaczył, że w pojeździe nawaliły hamulce, ale prawdziwą przyczynę wypadku stanowiło raczej 2,1 promila alkoholu w jego krwi. (U rannego pasażera alkomat wykazał 2,6 promila). „Byłem narąbany jak szpak, inaczej bym wam spierdolił” – przyznał zresztą dużo później.
Kierowca wylegitymował się dowodem osobistym na nazwisko Ryszard Berezowski, pasażer – Jan Bardak. Milicja nie miała więc pojęcia, kogo zatrzymała. Tylko jednak do czasu, aż nie przyszły wyniki badań daktyloskopijnych. Wtedy okazało się, że pierwszy to ścigany listami gończymi Zdzisław Najmrodzki, drugi zaś – Kazimierz Ożóg, współorganizator ucieczki z gliwickiego więzienia i nowy wspólnik kilku ostatnich włamań.
Tak, czy inaczej, tym razem jednak Zdzicho wpadł na dobre. Sąd Rejonowy dla Krakowa-Krowodrzy skazał go 3 grudnia 1990 roku na karę siedmiu i pół roku pozbawienia wolności. Do odsiedzenia pozostawały też poprzednie wyroki.
Osadzony w Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich (uchodzącym za bardzo dobrze strzeżony), stał się prawdziwym więziennym celebrytą. Inni więźniowie i personel prosili go o autografy. Nic dziwnego, skoro w latach 80. jego wyczyny śledziła z zapartym tchem cała Polska. Telewizyjne relacje o kolejnych ucieczkach i pościgach ściągały przed odbiorniki miliony obywateli. Dochodziło nawet do tego, że przyjmowano zakłady, czy znów uda mu się uciec, czy nie. Często odwiedzali go dziennikarze, którym chętnie udzielał wywiadów. Deklarował, że przemyślał swoje postępowanie i że w przyszłości zamierza zostać uczciwym człowiekiem.
Łącznie za kratkami odsiedział jedenaście lat. W trakcie odbywania kary wydał w Oficynie Wydawniczej Galicja tom wierszy i aforyzmów Oblicza prawdy. Książka ukazała się w nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy, znalazła jednak „tylko” siedem tysięcy nabywców, chociaż jej recenzja ukazała się w „Słowie Powszechnym”.
Fragment wiersza Samotność:
Może na zawsze zginę z areny,
Mój wzrok gaśnie w ponurym
cieniu.
Przyjaciółkę niewierną miałem,
Dziś pogrążony jestem
w milczeniu.
Próbka jeszcze innego wiersza:
Miałem ponad dwadzieścia lat życia
I perspektywę trzydzieści lat gnicia.
Co miałem robić w czerwonej kaźni?
Prysnąłem stamtąd –
Przez okno łaźni.
W zbiorze nie zabrakło także erotyków:
Z początku była jak zimna Szwedka,
Później jak trzpiotka, gorąca subretka,
Chciałem wycofać swoje zaloty,
Było za późno, przedziwne –
Wynikły sploty.
Pojawiły się również wiersze o charakterze politycznym:
Głośno korki szampana strzelały,
Czerwone elity dobrze się znały.
Tam człowiek uczciwy zawsze był mały,
Bo główną rolę
Inne aspekty grały.
Najmrodzki nie otrzymał jednak żadnych pieniędzy z tytułu honorarium. W 1991 roku złożył pozew przeciwko Oficynie Wydawniczej Galicja, twierdząc, że rok wcześniej zawarł z nią umowę na publikację tomików zawierających jego wiersze i aforyzmy w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy. Zgodnie z ustaleniami miał otrzymać połowę zysków ze sprzedaży jako honorarium autorskie. Według jego wyliczeń przysługiwała mu kwota 75 milionów starych złotych, z czego – jak utrzymywał – wydawnictwo wypłaciło jedynie 1,1 miliona jako zaliczkę.
Po jego śmierci o należne honorarium upomniała się rodzina. Wydawnictwo jednak zaprzeczyło istnieniu takiej umowy i utrzymywało, że jedyne porozumienie dotyczyło przekazania praw autorskich do planowanej autobiografii Najmrodzkiego. Obawiając się, że książka nie odniesie sukcesu, Galicja postanowiła wypromować ją, publikując wcześniej tomik jego wierszy i aforyzmów. Nakład wyniósł 20 tysięcy egzemplarzy, z czego sprzedano około 7 tysięcy. Początkowa cena jednego tomiku wynosiła 5 tysięcy starych złotych, ale została później obniżona do 1 tysiąca.
W 1997 roku Sąd Wojewódzki w Krakowie orzekł, że publikacja tomików nie była częścią umowy dotyczącej autobiografii i nie potwierdzono, by Najmrodzki miał otrzymać połowę zysków ze sprzedaży. Ustalono jednak, że należy się jego rodzinie 7 procent wartości każdego sprzedanego egzemplarza, co dało łączną kwotę 3 milionów 370 tysięcy starych złotych wraz z odsetkami. Sąd Apelacyjny w Krakowie podtrzymał ten wyrok, uznając ustalenia sądu pierwszej instancji za słuszne.
Na wolność „Saszłyk” wyszedł 15 listopada 1994 roku, ułaskawiony przez Lecha Wałęsę. Swoją decyzję argumentował pan prezydent między innymi następującymi słowy: „Ten przestępca jak żaden inny ukazał słabość polskich organów ścigania. Dziecięca łatwość ucieczek była skutkiem złego przeszkolenia strażników i wielu luk w przepisach dotyczących służb więziennych”. Doradca prawny Wałęsy, Lech Falandysz, przedstawiał to jako „zwykły odruch sprawiedliwości w sytuacji, gdy Najmrodzki miał ręce niesplamione krwią, a uwolniony został zabójca księdza Jerzego Popiełuszki”.
Tak naprawdę to na pomysł ułaskawienia „Saszłyka” wpadł jego były „herbatnik” z celi, Piotr Niemczyk, który uczęszczał wtedy na zajęcia z kryminalistyki prowadzone przez profesora Lecha Falandysza. Najmrodzki zarzekał się wtedy, że nie będzie już popełniał żadnych przestępstw i poświęci się biznesowi, względnie rolnictwu. Zgodził się nawet być doradcą policji w walce z mafią samochodową.
„Na przestrzeni sześciu lat poszukiwań mojej osoby byłem dziesiątki razy zatrzymany przez organy MO, lecz tylko sporadycznie aresztowany” – napisał w swej mini autobiografii. „Po bliższym poznaniu socjalistycznej Temidy, moją jedyną dewizą obrony była już tylko ucieczka. W ten sposób zbiegłem ze wszystkich możliwych miejsc odosobnienia w Polsce. Aktualnie zachodzące w kraju zmiany pozwalają mi porzucić przestarzałą metodę obrony. Obecnie odbywam ósmy rok pozbawienia wolności, mam 37 lat i nie chcę już dłużej pełnić funkcji zwierzyny łownej”.
Deklarował w ten sposób jasno, iż kradł w PRL-u jako ustroju społecznej niesprawiedliwości, czego w wolnej Polsce nie zamierza już czynić.
Zginął rok później. Szybko, tak jak żył. W wypadku drogowym. 31 sierpnia 1995 roku, dwanaście kilometrów za Mławą, prowadzone przez Najmrodzkiego bmw wpadło około godziny siedemnastej w poślizg, wjeżdżając pod jadący z przeciwnej strony samochód ciężarowy LIAZ. Podróżujący wraz z „Saszłykiem” dwunastoletni Marcin S. oraz czternastoletni Tomasz S., synowie jego przyjaciela, także zginęli na miejscu. Jak się okazało, samochód, którym jechał „Król ucieczek”, był kradziony, tablice rejestracyjne były fałszywe, a on sam miał przy sobie dowód osobisty na inne nazwisko. Identyfikacja Najmrodzkiego była utrudniona, ponieważ w ostatnim czasie zmienił on nazwisko na panieńskie matki. Tożsamość ofiary potwierdził ojciec zmarłych chłopców.
Zdzisław Najmrodzki – „Saszłyk”
(1954–1995)
Naukowa nazwa zwierzęcia, które nie ucieka
ani nie walczy brzmi „lunch”.
Michael Friedman
Niewysoki brunet, z wąsem, o śmiałym spojrzeniu, sympatyczny – tak opisywała go prasa. Sam siebie określał jako niewinną ofiarę nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Zdzisław Najmrodzki alias Józef Bernacki, alias Roman Dąbrowski, alias Bogdan Górski i diabli wiedzą alias kto jeszcze żył zaledwie czterdzieści jeden lat. Po raz pierwszy zadarł z prawem, mając lat dwadzieścia jeden. Był najbardziej rozpoznawalnym złodziejem PRL-u, prawdziwą legendą przestępczego świata, „ludowym bohaterem” swoich czasów. Wszystko za sprawą zuchwałych kradzieży i spektakularnych ucieczek, które w tamtych czasach śledziła cała Polska. Wsławił się dwudziestoma dziewięcioma ucieczkami z sądów, aresztów, więzień i konwojów. Nie dokonywał ich dyskretnie i po cichu, starał się robić wszystko tak, aby przy okazji udowodnić organom ścigania ich słabość i bezsilność wobec własnej pomysłowości. Wielka pomysłowość, brawura, a także miły sposób bycia, zjednywały mu sympatię społeczeństwa. Zwłaszcza że ośmieszał powszechnie znienawidzoną komunistyczną władzę.
***
Przyszedł na świat 20 sierpnia 1954 roku w Stomorgach w powiecie koneckim, w ówczesnym województwie kieleckim (gmina Fałków). Ojciec był niewykwalifikowanym robotnikiem, matka zajmowała się prowadzeniem małego sklepiku. Kilka lat po urodzeniu Zdziśka rodzina państwa Najmrodzkich przeprowadziła się do miejscowości Sokule koło Żyrardowa. Tam przyszły „król ucieczek” zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej. Był zdolny i bystry, lecz jego edukacja zakończyła się na szkole specjalnej o profilu ślusarskim. Najprawdopodobniej przyczyną kłopotów z nauką był wypadek, któremu uległ w dzieciństwie. Mały Zdzisław spadł mianowicie z drzewa, wskutek czego doznał poważnego urazu głowy i częściowo utracił zdolność poprawnego pisania i mówienia (afazja i agrafia). Miał jednak wielkie ambicje intelektualne, pasjonował się historią starożytną i pisał wiersze.
W 1973 roku został powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. W wojsku odkryto, że ma duży talent sportowy, znakomite wyniki osiągał w sprincie i rzucie granatem. Podobno jeden z przełożonych zlecił mu w tym czasie osobliwe zadanie. Ze znajdującej się na terenie województwa zielonogórskiego jednostki miał pojechać pod Żyrardów do rodziny. Bez przepustki, tak, by nie dać się złapać żandarmom Wojskowej Służby Wewnętrznej. Czy w ten sposób starano się sprawdzić jego predyspozycje do wykonywania zadań specjalnych? Tego nie wiadomo. W każdym razie „wycieczka” udała się w stu procentach. Ścigający go w Warszawie patrol funkcjonariuszy WSW chłopak zgubił, wskakując do przypadkowego pociągu.
Kariery sportowej w armii jednak nie zrobił, bowiem startując w ogólnopolskich zawodach w rzucie granatem, nabawił się przykrej kontuzji barku, która na zawsze przekreśliła jego szanse w wojskowym trójboju. Za to talenty sprinterskie miały się okazać w przyszłości bezcenne…
Proponowano mu pozostanie w armii na stałe, lecz Najmrodzki odmówił. Po zdjęciu munduru zaczął pracować w warsztacie samochodowym, gdzie nauczył się wszystkiego o autach, a przede wszystkim – jak je kraść. Marzył o karierze kierowcy wyścigowego. Wprost uwielbiał jeździć. Nigdy nie udało mu się uzyskać legalnie prawa jazdy, lecz kierowcą był zaprawdę urodzonym. Miał też – jak to mówią – „gest”. Kelnerzy, szatniarze i muzycy dancingowi w knajpach kłaniali mu się w pas.
Pewnego razu na wiejskiej zabawie wdał się w bójkę z jakimś facetem. Miał wówczas dwadzieścia lat i nieźle w czubie. Przed sądem tłumaczył, że tylko bronił się przed atakiem agresywnego pijaka. Ponieważ jednak był to pijany tajniak ze Służby Bezpieczeństwa, nie dano mu wiary. Instytucji obrony koniecznej przed napaścią pijanych esbeków ówczesny system prawa karnego nie przewidywał. Ba! Bicie uchlanych funkcjonariuszy było w tamtych czasach traktowane z całą surowością prawa, niemalże jako zamach na cały system komunistyczny, przez tychże ludzi reprezentowany. Młody człowiek usłyszał swój pierwszy wyrok: półtora roku pozbawienia wolności. W żaden sposób nie mógł się z tym pogodzić. Wieziony pociągiem do aresztu, zwiał z konwoju.
Konwojenci i więzień mieli do dyspozycji cały przedział. Podróż koleją się dłużyła, dodatkowo jeszcze dokuczało wszystkim pragnienie. Zdzichu z właściwym sobie gestem zaproponował zakup kilku „browarków”. W krótkim czasie atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Więźniowi zdjęto z rąk kajdanki, bo przecież nie wypadało źle traktować fundatora. Po trzeciej kolejce strażników zaczął morzyć sen. Najmrodzki tylko na to czekał. W pewnej chwili otworzył okno i wyskoczył z jadącego akurat wolno pociągu.
„To był moment” – opowiadał po latach dziennikarzowi „Nowej Trybuny Opolskiej”. „Zobaczyłem bociana za oknem i poczułem zew wolności. Wyskoczyłem bez użycia rąk. Taki skok byłby oceniony na każdej olimpiadzie jako złoty”.
I tak właśnie rozpoczęła się przestępcza kariera „największego złodzieja PRL-u”.
***
Rozpisano za nim list gończy, ale Zdzisław zapadł się jak kamień w wodę. Został ujęty przez czechosłowackie służby graniczne w 1976 roku, kiedy wraz z matką, Sabiną Najmrodzką usiłował przekroczyć zieloną granicę z Republiką Federalną Niemiec. Podczas leśnej wędrówki w okolicach Brna zauważył ich gajowy, który zawiadomił służby. Poszczute psy pograniczników zapędziły uciekiniera na wysoką sosnę. Kiedy z niej zszedł, żołnierze sprawili mu „pedagogiczny” łomot, jakiego nie dostał nigdy wcześniej ani później. Czechosłowaccy pogranicznicy, owszem, strzegli socjalizmu jak niepodległości, ale i pamiętali Polakom najazd z 1968 roku. Najmrodzkiemu ta pamięć odbiła się na żebrach. Odstawiono oboje do granicznego Cieszyna i przekazano funkcjonariuszom Wojsk Ochrony Pogranicza. Podczas przewożenia do aresztu Najmrodzki znowu uciekł.
W 1977 roku pojawił się na Śląsku. Był przekonany, że w wielomilionowej aglomeracji łatwiej będzie mu się ukrywać. Z czegoś jednak musiał żyć, postanowił więc zostać włamywaczem. Nie interesowały go zwykłe sklepy, w czym nie ma niczego dziwnego, zważywszy na fakt, że w owym czasie zaczynały one już świecić pustkami. Zaczął się włamywać do Pewexów. W tym celu opracował tak zwaną metodę na plakat: w szybie wystawowej wycinał diamentem otwór, przez który wchodził do środka sklepu, otwór zaś zaklejał dla niepoznaki plakatem. Umiejętnie radził sobie też z kratami, dzwonkami alarmowymi i fotokomórkami, które zaczęto instalować w odpowiedzi na jego nabierającą coraz większego rozmachu działalność. Kradł alkohole, sprzęt AGD, czekoladę, zabawki i dżinsy. Potem sprzedawał wszystko na bazarach.
Po pewnym czasie zmontował całą grupę włamywaczy, złożoną z kilkunastoletnich chłopców. W środowisku przestępczym uchodził za twardego, bezwzględnego faceta. Przylgnął do niego pseudonim „Saszłyk”, gdyż z powodu wspomnianego wcześniej upadku z drzewa miał kłopoty z poprawnym wysławianiem się. Inna wersja z kolei mówi, że wspomnianą ksywę Najmrodzki zyskał z powodu słabości do grillowanych potraw.
Poszukiwany Zdzisław Najmrodzki czuł się w opisywanym okresie do tego stopnia bezkarny, że… postanowił zawrzeć legalny związek małżeński z poznaną w Gliwicach dziewczyną. Papiery złożył w gliwickim Urzędzie Stanu Cywilnego. Ponieważ w Polsce nikt nie bada kryminalnej przeszłości nowożeńców, więc ożenił się bez najmniejszych przeszkód, po czym zameldował się pod swoim prawdziwym nazwiskiem w mieszkaniu teściów.
Nieustające pasmo sukcesów przerwało przypadkowe aresztowanie „Saszłyka” w styczniu 1980 roku. W lipcu wraz z żoną i kilkoma wspólnikami stanął przed obliczem Sądu Wojewódzkiego w Katowicach pod zarzutem zorganizowania czterdziestu włamań do Pewexów i sklepów futrzarskich na terenie południowej Polski. Rozprawa toczyła się na sesji wyjazdowej w Gliwicach, w budynku tamtejszego sądu…
Szóstego dnia postępowania, 23 lipca 1980 roku, sędzia zarządził półgodzinną przerwę w rozprawie. Najmrodzki został odprowadzony na ten czas do przygotowanego specjalnie w tym celu pomieszczenia z okratowanym oknem. Kiedy milicyjny konwojent chciał go stamtąd zabrać z powrotem na salę, okazało się, że w celi nie ma już krat w oknie i oczywiście nie ma także Najmrodzkiego.
Przeprowadzone w sprawie ucieczki dochodzenie wykazało, że zorganizowali ją pozostający na wolności wspólnicy „Saszłyka”. Poprzedniego dnia przepiłowali kraty i zamocowali je na powrót za pomocą plastra. Taki sam zabieg wykonali na wszelki wypadek również z kratami w oknie toalety. Z obu zwisały na zewnątrz cienkie, prawie niewidoczne linki. Okazało się też, że Najmrodzki miał najprawdopodobniej przygotowany i trzeci wariant ucieczki…
Budynek sądu w Gliwicach połączony jest z gmachem sąsiadującego z nim technikum. „Saszłyk” oraz pozostali oskarżeni siedzieli podczas rozprawy zwróceni plecami do kotary, za którą znajdowały się drzwi do tegoż technikum. Zapewne Najmrodzki planował rezerwowo „dać nogę” tymi właśnie drzwiami. W śledztwie stwierdzono, że zostały one uprzednio naoliwione, a w pustej podczas wakacji szkole przygotowano pułapki dla ścigających.
***
Po tej ucieczce Najmrodzki zamelinował się początkowo w okolicach Nowego Targu, gdzie chciał przeczekać w ukryciu okres najintensywniejszych poszukiwań. Po pewnym czasie przeniósł się do stolicy, stamtąd zaś do… Gliwic, do których sprowadzili się w tym czasie również jego rodzice. Po dwóch latach, po odsiedzeniu wyroku, z więzienia wyszła jego była żona. Była, ponieważ w okresie przebywania w zakładzie karnym przeprowadziła rozwód.
W Gliwicach „Saszłyk” wrócił do starych kumpli, a wraz z nimi do Pewexów. Bogatszy o nowe doświadczenia i znacznie sprytniejszy. Mając bazę wypadową na Śląsku, grupa postanowiła dla zmylenia śladów działać w innych rejonach kraju. Do tego rodzaju działalności potrzebne były jednak samochody. Początkowo służyły im jedynie do sprawnego poruszania się, z czasem jednak Najmrodzki zauważył, że na sprzedaży kradzionych „wózków” można nieźle zarobić. Wykorzystując umiejętności nabyte podczas pracy w warsztacie samochodowym, wyspecjalizował się w kradzieżach pojazdów. Zabierał głównie polonezy. Opracował przy tym specjalną metodę ich kradzieży. Odklejał mianowicie uszczelkę tylnej szyby auta i wchodził do środka. Zwalniał bieg i wypychał samochód kilkaset metrów dalej. Kiedy znalazł się już bezpiecznej odległości, odpalał pojazd „na krótko”.
Najtrudniejszą do pokonania barierą dla złodzieja jest zamek stacyjki. „Saszłyk” musiał tu przezwyciężyć dwie przeszkody: podnieść blokadę kierownicy i połączyć obwód elektryczny zapłonu i rozrusznika. Dopiero wówczas możliwe było odjechanie przywłaszczonym pojazdem. Utrudnienia polegają na tym, że cylinder zamka stacyjki wyposażony jest zwykle w większą liczbę zastawek niż cylindry zamków drzwiowych, a obudowa cylindra od strony czołowej jest bardziej stabilna. Otworzenie tego zamka wytrychem lub w podobny sposób stanowi więc zadanie trudne i czasochłonne, tak że nawet dobrej klasy profesjonaliści skłaniają się tu do metod siłowych. Zablokowanie kierownicy następuje po wyjęciu klucza przez zazębienie zapadek trzpieni ryglujących w rowki blokady w kolumnie kierownicy i w ten sposób uniemożliwiony zostaje jej obrót. Klasyczna metoda przełamywania blokady polegała na przekręceniu koła kierownicy przy użyciu siły. Da się to zrobić tylko wtedy, gdy trzpienie ryglujące zamka nie zazębią się w rowki blokady wału kierownicy, lecz tylko wywierają sprężysty nacisk na kolumnę kierownicy. Sytuacja taka powstaje wówczas, gdy w chwili opuszczania samochodu klucz zostaje wyciągnięty, ale blokada kierownicy nie jest włączona przez skręt kierownicy. (Niestety bardzo powszechna tego typu niefrasobliwość ciągle jeszcze ułatwia złodziejom pracę). Obszar luzu zastawek, który odpowiada skręceniu kierownicy do wystąpienia blokady, zostaje wykorzystany przez złodzieja jako rozruch i przez kolejne pojedyncze skręty kierownicy zastawki wyginają się nad krawędziami rowka blokady. Natomiast pokonanie blokady kierownicy przy zazębionych zapadkach bez narzędzia typu dźwigni jest prawie niemożliwe.
Po przegwałceniu blokady w opisany wyżej sposób, jeżeli sprawca nie dysponował kluczykiem, konieczne było jeszcze zapalenie silnika, czyli tak zwany „zapłon na krótko”. Najlepszą metodą było tu wyodrębnienie i połączenie ze sobą prowadzących do przełącznika zapłon/rozrusznik odpowiednich kabelków. Są to kolorowe przewody znajdujące się wraz z innymi w jednej obudowanej wiązce. W celu zmostkowania obwodu prądu trzeba zebrać razem trzy kable: doprowadzający prąd (czerwony, oznakowanie końcówki 30), prowadzący do cewki zapłonowej (szary lub czarny, oznakowanie końcówki 15) i prowadzący do rozrusznika (czerwono – biały, oznakowanie 50). Po zdjęciu izolacji kabel doprowadzenia prądu (oznaczenie 30) skręca się razem z kablem zapłonu (oznaczenie 15). W ten sposób podłączony zostaje zapłon. Ten obwód prądu musi pozostać zamknięty także podczas późniejszej jazdy (przy silnikach benzynowych). Kabel rozrusznika ze zdjętą z końcówki izolacją przykłada się do podłączonych wcześniej przewodów, aż silnik zapali i… chodu!
***
Banda Najmrodzkiego działała niczym prężna i dobrze zorganizowana firma. Kradzione pojazdy były odprowadzane do zaprzyjaźnionych warsztatów samochodowych, czyli tak zwanych „dziupli”, rozlokowanych głównie na Mazowszu. Tam przebijano numery i wstawiano tabliczki znamionowe. Sprytni złodzieje włamywali się do urzędów, skąd kradli potrzebne do sprzedaży, niewypełnione jeszcze dokumenty. Tak przygotowane pojazdy sprzedawano na giełdach w Gliwicach, Mysłowicach, Krakowie, Łodzi czy Lublinie. Podstawowa zasada sprzedaży brzmiała: auta „dymane”, czyli kradzione, sprzedaje się w jak najbardziej odległym od miejsca kradzieży rejonie kraju.
Ściganiu Najmrodzkiego zdecydowanie nie sprzyjał trwający wówczas w kraju „karnawał Solidarności”. Milicja miała na głowie ważniejsze zadania o charakterze politycznym. Zdemoralizowani konfidenci nie kwapili się do współpracy, zastawiane pułapki okazywały się zawodne, ponieważ „mistrz” kierownicy okazywał się zawsze bardziej pomysłowy i przewidujący. No i przede wszystkim szybszy.
Według do dziś niepotwierdzonych spekulacji Najmrodzki był tak zuchwały i nieuchwytny, ponieważ przekupił wysokiego oficera komendy głównej lub stołecznej, który informował go o planowanych ruchach MO. Działacz opozycji Piotr Niemczyk, późniejszy wiceminister gospodarki i funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, wielokrotnie słyszał „pod celą” od Najmrodzkiego o jego układach z oficerem policji. „Opowiadał, że wiedział, na których giełdach samochodowych będą kontrole” – wspomina.
W roku 1982 Najmrodzki zwinął interesy w Gliwicach i przeniósł się do Warszawy. Na Śląsku grunt zaczął palić mu się pod nogami, kiedy odwiedzając byłą żonę, wpadł prosto w łapy czekającej tam na niego milicji. Uciekł wtedy, skacząc z otwartego okna. Z drugiego pietra!
W ślad za nim ruszyła pod stolicę również rodzina, z kryjącą go nieustannie matką na czele. Za pieniądze – rzekomo pochodzące jeszcze ze spadku – państwo Najmrodzcy kupili trzyipółhektarowe gospodarstwo oraz ładny dom w Wiskitkach, w województwie skierniewickim. „Saszłyk” zamelinował się u krewnych w Piastowie pod Warszawą. Na terenie całego kraju obowiązywały „prawa” stanu wojennego. W odpowiedzi na zagrożenie schwytaniem, związane z wszechobecnością wojska i milicji na ulicach, uzbroił się w dwa pistolety gazowe, „efenkę”, produkowany przez belgijskie zakłady Fabrique Nationale (FN) pistolet kalibru 5,7 × 28 milimetrów. Z lufą na naboje do kabekaesu i czeski pistolet sportowy. Jego kuzyn Józef Bernacki „zgubił” dowód osobisty. Z wydanym na tę okoliczność zaświadczeniem oraz własną fotografią Najmrodzki zgłosił się do urzędu miasta, gdzie wyrobił sobie nowy dowód osobisty.
Już jako Józef Bernacki spowodował po pijanemu wypadek samochodowy i został skierowany do laboratorium na badanie krwi. Następnej nocy włamał się do budynku, by zniszczyć próbkę. Sąd skierował do zakładu pracy prawdziwego Józefa Bernackiego prośbę o opinię przełożonych. Otrzymał nienaganną. W tej sytuacji skazał Bernackiego, czyli w rzeczywistości Najmrodzkiego, na karę pozbawienia wolności w zawieszeniu. Poszukiwanemu przestępcy per saldo bardzo się to wszystko opłaciło. Teraz już nikt w Piastowie, z milicją na czele, nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że naprawdę nazywa się Józef Bernacki – „przecież miał nawet sprawę w sądzie”.
W tym samym roku, 1982, Bernacki-Najmrodzki poznał niejakiego Antoniego R., ksywa „Inżynier”, absolwenta Wydziału Elektronicznego Politechniki Warszawskiej, biegle władającego sześcioma językami. Pan R., który przed sześcioma laty opuścił był mury więzienia po odsiedzeniu trzyletniego wyroku za włamania i paserstwo, szybko wrócił na złą drogę. W niezwykle sprawnym fizycznie Zdziśku znalazł wymarzonego wręcz wykonawcę planowanych przez siebie skoków. Zostali wspólnikami, chociaż ich współdziałanie miało dość luźny charakter, każdy z nich posiadał swoją bandę, a spotykali się tylko przy okazji niektórych wspólnych „włamów” albo kradzieży. Dysponujący chłodnym, ścisłym umysłem „Inżynier” planował skoki, „Saszłyk” je wykonywał.
Przede wszystkim dalej kradł samochody, głównie polonezy. Skradzione wozy trzymał w lasku w pobliżu Pęcic pod Warszawą. Tam, w prowizorycznym warsztacie jego ludzie zmieniali tablice rejestracyjne i fałszowali dokumenty potrzebne do sprzedaży, dowody osobiste, prawa jazdy, opłaty PZU i talony na benzynę, jako że w opisywanym czasie płyn ów dostępny był tylko „na kartki”, w ściśle limitowanych ilościach. Blankiety stosownych druków pochodziły z włamań do urzędów gminy w Promnej pod Białobrzegami i Borówce w województwie łomżyńskim. Stamtąd też złodzieje zabrali potrzebne pieczątki, nitownicę i urządzenie do stawiania suchych pieczęci.
Zanim „Saszłyk” uzyskał wspomniane urządzenie do wykonywania suchych pieczęci, radził sobie z problemem w sposób, który podpatrzył kiedyś na francuskim filmie W pełnym słońcu w reżyserii René Clémenta. Do fotografii w autentycznym dowodzie osobistym przykładał masę stomatologiczną „stenz”. Po jej odłączeniu uzyskiwał matrycę przedstawiającą prostokąt wielkości fotografii i odcisk suchego stempla. Do powstałej w ten sposób matrycy wkładał fotografię przygotowaną do wymiany i zapałką wygniatał na zdjęciu miejsca, gdzie na matrycy występowały wgłębienia powstałe po odbiciu odcisków suchej pieczęci. Miało to na celu uzyskanie pieczęci na fotografii przygotowanej do wymiany w miejsce zdjęcia pierwotnego. Żyletką zdrapywał z dowodu oryginalną fotografię. W miejscu pierwotnego zdjęcia przyklejał nowe, używając do tego celu drewnianego klocka. Po zdjęciu klocka na wklejonej nowej fotografii widniał dobrze widoczny odcisk suchej pieczęci. Fragmenty odcisku pieczęci na wymienionej fotografii i na podłożu dowodu osobistego pasowały do siebie idealnie, tworząc okrągłą pieczęć, jakby została odciśnięta jednocześnie na fotografii i na podłożu.
***
W czerwcu 1983 roku Antoni R., jadąc jednym ze skradzionych polonezów, spowodował w Warszawie wypadek, w wyniku którego doznał poważnych obrażeń i znalazł się w szpitalu na Czerniakowie. Przez pewien czas groziła mu nawet amputacja nogi. Tymczasem milicja zorientowała się, że ranny kierowca jechał skradzionym pojazdem na lewych papierach. Kiedy R. poczuł się nieco lepiej, milicja wysłała po niego radiowóz, z zadaniem przewiezienia na komendę, potem zaś – zapewne – do szpitala więziennego. Jakimiś swoimi kanałami dowiedział się o tym również Najmrodzki. W szpitalu na Czerniakowie pojawił się dosłownie na dziesięć minut przed przyjazdem funkcjonariuszy. Wykradł wspólnika i umieścił go u swojej ciotki.
Przez następny rok Antoni R. ukrywał się tam z gipsem na poharatanej nodze, „Saszłyk” zaś działał dalej – kradnąc i włamując się do sklepów. Między innymi „obrobił” też magazyn spedycyjnej firmy polonijnej na Saskiej Kępie w Warszawie. W naszym kraju, z czego niewielu zdawało sobie wówczas sprawę, powstawać zaczęły już pierwsze „słupy milowe” w polskiej drodze do wolnego rynku i wielkich fortun. Jednym z nich była ustawa z 1982 roku, która umożliwiła działanie tak zwanym firmom polonijnym. Bankrutujący system zmuszał władze PRL do liberalizowania polityki gospodarczej, ustawa zaś stanowić miała dowód na to, że rządząca w kraju junta naprawdę stara się reformować gospodarkę. Jej szczególne znaczenie polegało na tym, że legalizowała możliwości prowadzenia prywatnych interesów na dużą skalę (oczywiście jak na ówczesne uwarunkowania społeczno-gospodarcze i polityczne). Dzięki tej ustawie po raz pierwszy od końca lat czterdziestych możliwe stało się oficjalne istnienie przedsiębiorstwa prywatnego, które było czymś więcej niż małym zakładem rzemieślniczym, produkcyjnym czy usługowym o bardzo ograniczonym zakresie działania i niewielkich obrotach.
Źródłem przewagi konkurencyjnej „spółek polonijnych” były rozmaite przywileje przyznawane zagranicznym inwestorom przez władze PRL. Do tych prerogatyw należały między innymi trzyletnie zwolnienia podatkowe, swoboda wykorzystania na cele importu wpływów dewizowych z eksportu, możliwość zatrzymania 50% zysków i 10% wartości inwestycji, czy prawo bezpośredniego eksportu bez obowiązkowego pośrednictwa państwowych centrali handlu zagranicznego. Wprawdzie utrzymywano wiele ograniczeń administracyjnych (legalne zatrudnienie nie mogło przekroczyć trzystu osób), ale działanie na rynku zamkniętym dla konkurencji zagranicznej i produkcja lub sprzedaż artykułów dostępnych głównie za dewizy sprawiły, że oferta wielu „spółek polonijnych” była bardzo atrakcyjna. W tym samym czasie kapitalista polski mógł zatrudnić do pięciu osób, musiał zdać egzaminy kierunkowe i uzyskać pozytywną opinię cechów, czyli konkurentów, że nie będzie im przeszkadzał w działalności.
W „spółkach polonijnych” znajdowali się często różni cisi udziałowcy, w tym osoby ze służb specjalnych i kręgów władzy. W wielu wypadkach słowo „polonijna” było w tego rodzaju przedsięwzięciach zupełną fikcją. Bardzo niewiele z nich na dobrą sprawę zakładali ludzie, którzy autentycznie przyjechali z zagranicy i na ogół bez większego kapitału. W ogromnej większości tych spółek „polonus” był po prostu podstawiony. „Sami sobie robiliśmy papiery cudzoziemców i dzięki temu mogliśmy zatrudniać innych i prowadzić działalność na wielką skalę” – wyznał szczerze, choć anonimowo, jeden z funkcjonariuszy służb specjalnych w rozmowie z dziennikarzem tygodnika „Wprost”. W rezultacie, przy „spółkach polonijnych” nierzadko mieliśmy do czynienia z ruchem powrotnym kapitału nielegalnie zdobytego w Polsce i wracającego do kraju pod płaszczykiem wieloletniej pracy na zachodzie.
Mozolna, trwająca przez niemal całe lata osiemdziesiąte cyrkulacja kapitału wydała w latach 90. swój owoc: w dwa lata po proklamowaniu w Polsce kapitalizmu stu najbogatszych Polaków – w rankingu przygotowywanym regularnie od 1991 roku przez tygodnik „Wprost” – było współwłaścicielami przedsiębiorstw obracających kapitałem wartym tylko kilkadziesiąt razy mniej niż polski produkt krajowy brutto. W ten sposób – niepostrzeżenie, aczkolwiek zgodnie z jej naturą – odrodziła się razem z Trzecią Rzecząpospolitą jej piąta władza – władza kapitału.
***
Wróćmy jednak do „Saszłyka”, któremu – mimo ukradzenia w tym czasie ponad osiemdziesięciu polonezów – daleko było do miana prawdziwego kapitalisty. W złodziejskiej branży stał się wręcz „śmieciarzem”, biorącym wszystko, co nawinie się pod rękę. Nie gardził włamaniami do domków letniskowych i działkowych altanek, skąd zabierał używane garnki, stare koce, szklanki, odkręcał grzejniki, któregoś razu zwinął nawet wypchanego bażanta. Pochodzące z kradzieży przedmioty szybko spieniężał, a złotówki zamieniał na dolary, gromadząc coraz pokaźniejszy majątek.
„W porównaniu do innych słynnych kryminalistów z czasów PRL, psychopatycznych dewiantów, perwersyjnych gwałcicieli, seryjnych morderców, Zdzisław Najmrodzki może się wydać postacią wręcz sympatyczną” – piszą Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki w książce Zagadki kryminalne PRL. „Nie stosował przemocy, poza rzadkimi przypadkami, które uznawał za wyższą konieczność, a i wtedy nieprzesadnie. Nigdy nie splamił się krwią swoich ofiar. Wysoki, przystojny, zawsze modnie ubrany: włosy najeża, wąs, złoty łańcuszek i obcisły golf. Dzięki swej sławie i urodzie podobał się wielu paniom; gdy przywożono go na przesłuchania albo rozprawy, sekretarki poprawiały fryzury i dyskretnie spryskiwały się perfumami. Miał głęboką więź z matką, która przez całe życie pozostawała dla niego najważniejszą kobietą, jak i on dla niej stanowił przysłowiowe «oczko w głowie». Wyróżniał się fantazją i poczuciem humoru. Bardzo sprawny fizycznie i wysportowany, zostałby komandosem, ale hierarchiczne podporządkowanie i wymogi regularnej były wręcz sprzeczne z jego naturą wolnego «niebieskiego ptaka»”.
Jeszcze w 1982 roku Najmrodzki poznał dwudziestoczteroletnią Ulę, rozpieszczoną jedynaczkę, córkę bogatego rzemieślnika z Ursusa. Zaczął obsypywać ją zarówno kradzioną, jak i nabytą legalnie biżuterią, obdarował wartą dwa miliony bransoletką i willą w podwarszawskiej Wesołej za siedemnaście milionów. Wkrótce Ula, wzorem poprzedniej żony Zdzisława, została wciągnięta w wir jego przestępczych interesów. A interesy te szły coraz lepiej. Na polskich drogach zaczęły się coraz częściej pojawiać drogie pojazdy z Zachodu. Ich kradzież opłacała się o wiele bardziej niż poczciwych, starych „poldków”. Sam Najmrodzki sprawił sobie (czytaj: ukradł) prawie nowiutkiego forda. Z częściami zapasowymi nie miał kłopotów. Jeśli coś zepsuło się w jego maszynie, kradł po prostu kolejny samochód tej marki i wymontowywał z niego brakujący detal.
Wkrótce zamienił forda na lśniące bmw, model 827, zajumane pewnemu Libańczykowi. Jeżdżąc takim „wózkiem”, nawet nie troszczył się o lewe papiery, poruszająca się zdezolowanymi fiatami milicja mogła mu „nadmuchać”. Dwukrotnie zatrzymywany do kontroli, wcisnął tylko trochę mocniej akcelerator, pokazując drogówce przez otwarte okno charakterystycznie wyprostowany środkowy palec lewej ręki. Po raz pierwszy na warszawskiej Ochocie, potem na drodze z Piły do Szczecina. „Ch.w.d.p.”, a właściwie – w tamtych czasach: „Ch.w.d.m.”. Był coraz bardziej pewny siebie, ale jak mówi stare przysłowie: „Nosił wilk razy kilka”…
Na początku marca 1984 roku, z dokumentami wystawionymi na nazwisko Romana Dąbrowskiego, „Saszłyk” wracał do Warszawy z Mrągowa, gdzie nie udała mu się próba ukradzenia zestawu audio-wideo. Widząc wyciągnięty milicyjny „lizak”, starym zwyczajem dodał tylko gazu w swojej „beemce”. Milicjanci ruszyli w pogoń, a w sukurs im kolejni funkcjonariusze. Dwustukilometrowy odcinek trasy Olsztyn–Warszawa został zablokowany przez kilkadziesiąt radiowozów. Kierowca bmw nie reagował na żadne sygnały. Z cyrkową zręcznością omijał kolejne zapory. Do czasu…
Ustawiona przed Błoniem blokada zmusiła go do zjechania w jedną z bocznych uliczek. Tam natrafił na opuszczający się właśnie szlaban kolejowy. Do wyboru miał przejechać pod opuszczonymi zaporami, tuż przed nadjeżdżającym pociągiem, albo skręcić w lewo. Pierwsza możliwość dawała szansę zgubienia ścigających raz na zawsze, lecz groziła śmiercią. Po raz pierwszy zawiodły go nerwy i zimna krew. Wybrał drugą. W rezultacie wjechał na podwórko, z którego nie było już wyjazdu. Porzucił więc samochód i zaczął uciekać pieszo. Po przebiegnięciu pięciu kilometrów, porzuciwszy przedtem pistolet gazowy, został schwytany.
Przeprowadzone już na komendzie badanie daktyloskopijne wykazało, że ujęto nie jakiegoś tam nikomu bliżej nieznanego Romana Dąbrowskiego, któremu można by co najwyżej zarzucić przekroczenie dozwolonej prędkości i niezatrzymanie się do kontroli, lecz groźnego przestępcę Zdzisława Najmrodzkiego, poszukiwanego bezskutecznie aż dotąd listem gończym przez osiem lat. Do „Saszłyka” dotarło chyba wreszcie, w jak trudnym położeniu się znalazł. Za wszystkie dotąd popełnione przestępstwa każdy sąd bez wahania skazałby go na „ćwiartkę”, czyli dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Pozostało tylko grać na obniżenie wyroku. W praktyce oznacza to: „sypać”. No więc sypał równo wszystkich, w sumie ponad trzydzieści osób, już na pierwszym przesłuchaniu, 7 marca 1984 roku.
Kiedy Najmrodzki siedział w areszcie przy ulicy Rakowieckiej, telewizja kręciła film, który miał się rozprawić z jego legendą.
„Zlecenie przyszło z MSW, jak na wiele innych produkcji w tamtym okresie” – wspomina Zdzisław Mac, autor fabularyzowanego dokumentu pod tytułem Arsene Lupin po polsku?. Film został wyemitowany 7 listopada 1984 roku o 22.25 w Programie Drugim TVP. Są w nim szybkie samochody, ucieczka z sądu i rozmowy z „Saszłykiem”, w którego wcielił się aktor deklamujący jego słowa z protokołów przesłuchań. Na koniec filmowy Najmrodzki mówi: „Ja stąd i tak ucieknę”.
***
5 lutego 1985 roku, podczas jednego z kolejnych przesłuchań, odbywającego się tym razem w Pałacu Mostowskich w Warszawie, Najmrodzki zostaje na chwilę sam na sam w pokoju z jednym tylko śledczym, Bogdanem Górskim… Wali milicjanta w głowę zakutymi w kajdanki rękami. (W innej relacji – leżącym na biurku ciężkim metalowym dziurkaczem). Oszołomiony funkcjonariusz pada na ziemię. Ukrytym sprytnie aż do tego momentu wytrychem „Saszłyk” uwalnia dłonie, wkłada na siebie mundur milicjanta, zabiera jego legitymację służbową wystawioną na nazwisko Bogdan Górski i machając nią na bramce przy wyjściu, spokojnie opuszcza komendę.
Dla milicji była to niewyobrażalna wręcz kompromitacja. W całym kierowanym przez generała Kiszczaka resorcie rozdrażnienie sięgnęło zenitu. Za zbiegiem rozesłano po raz kolejny listy gończe. Tym razem byłą to już naprawdę poważna sprawa. Organy ścigania zdawały sobie sprawę, że przestępca jest uzbrojony, zdesperowany i zdecydowany na wszystko. Jego poszukiwania prowadzono nie mniej, a może nawet bardziej – gorliwie niż ukrywających się wciąż w podziemiu działaczy „Solidarności”.
Złapano go i… znowu uciekł. Tym razem z pociągu, w którym konwojowano go na przesłuchanie. Schwytano go raz jeszcze.
W zakładzie karnym jako więzień wyjątkowo niebezpieczny został objęty szczególnym nadzorem. W czasie procesu jesienią 1987 roku warszawski sąd przypominał oblężoną twierdzę. Przestępca przychodził na rozprawę z tekturową planszą z wypisanym hasłem głoszącym, że pułkownik Jan Płócienniczak jest kłamcą. (Telewizja lat 80. starała się ośmieszyć „Saszłyka”. Prezenterzy Dziennika Telewizyjnego podkreślali, że jest niepiśmienny. Pułkownik Milicji Obywatelskiej Jan Płócienniczak, który jako pierwszy prowadził program 997, przekonywał, że w półświatku nazywają Najmrodzkiego „śmieciarzem”, bo kradnie wszystko, co wpadnie mu w ręce).
19 października 1987 roku za włamania do Pewexów i kradzieże aut bohater tej historii został skazany na 15 lat więzienia, najsurowszą karę za takie przestępstwa. Karę zaczął odsiadywać znów w Gliwicach.
W gliwickim areszcie przy ulicy Wieczorka 10 przebywają tymczasowo aresztowani oraz skazani, w tym również za najcięższe przestępstwa. Dzień 3 września 1989 roku był w tym mieście szary i ponury. Zbyt często wrzesień przynosił mgły, deszcze i przenikliwą wilgoć. Odwiedzający osadzonych wypełnili poczekalnię mdłym zapachem mokrej bawełny. Usadowieni na wieżyczkach strażnicy, Jerzy Moroczka i Jan Chrapek, leniwie przyglądali się spacerniakowi, po którym krążyła grupka więźniów. Wśród nich był jeden, na którego w myśl wydanego zarządzenia naczelnika, mieli zwracać szczególnie baczną uwagę. Niespecjalnie się tym przejmowali. No bo komu przyszłoby do głowy, że można uciec w biały – czy nawet szary – dzień, na oczach wszystkich, z placu otoczonego ponad dwumetrowym murem, zwieńczonym w dodatku zasiekami z kolczastego drutu?
A jednak…
Najmrodzki dreptał spokojnie wraz z innymi. Nagle podskoczył i … dosłownie zapadł się pod ziemię. Wszystko rozegrało się w ułamku sekundy. Strażnicy, którzy natychmiast pojawili się na miejscu, zobaczyli tylko dużą dziurę. Po skazanym nie było śladu. Wydrążony pod murem więziennym na głębokości półtora metra tunel prowadził do stojącej obok szkoły. „Saszłyk” wyszedł z budynku, wsiadł na podstawiony wcześniej motocykl i… tyle go widzieli. Jak wyszło na jaw dopiero znacznie później, pojechał do przygotowanej wcześniej „mety” przy ulicy Tarnogórkiej.
„Książę złodziei PRL-u” znów uciekł organom ścigania, w sposób jeszcze bardziej zuchwały i bezczelny, niż robił to dotychczas. Nie byłby sobą, gdyby nie wykonał kolejnego filmowego gestu pod adresem władz, pozostawiając w opuszczonej celi list do naczelnika z… podziękowaniem za miłą gościnę. Powodzenie rozzuchwaliło go do tego stopnia, że już trzy dni po ucieczce w najlepsze bankietował w… gliwickiej restauracji Pod Platanem. Na wieczną rzeczy pamiątkę pozostawił tam wpis do księgi życzeń i zażaleń, podpisując się jako Ryszard Berezowski, ale obok postawił inicjały „Z.N.”
Jak się później okazało, ucieczkę zorganizowała matka, jeszcze raz udowadniając w ten szczególny sposób nieograniczoną miłość do syna. Przekupiła mianowicie emerytowanego górnika, Kazimierza Ożoga, który przez wiele dni, a raczej nocy, drążył tunel z terenu szkoły pod ulicą i aresztem. Robota, wykonywana mozolnie łomem i dwiema saperkami, była niełatwa. Ożog drążył podkop, wkładaną do wiaderek ziemię mama Zdziśka przesypywała do worków i w porze, w której nie zagrażała jej ciekawska widownia, wynosiła do śmietnika lub rozrzucała po klombach. I tak dzień po dniu, przez cały miesiąc.
„Jak myśmy się bali ten podkop robić” – opowiadała później w telewizyjnym wywiadzie Sabina Najmrodzka. „Musieliśmy wchodzić do szkoły naprzeciw więzienia oknem, przez cały miesiąc, o północy. A tam naprzeciwko profesor tej szkoły mieszkał, więc wyobraź sobie, jaki to strach był. Struchleć można. Miesiąc kopaliśmy, a już dzisiaj ostatni dzień, bo zaraz 1 wrzesień i dzieci do szkoły idą. Tak się trzeba było spieszyć, że to był akord…”
Na koniec były górnik podstemplował dla bezpieczeństwa wylot tunelu i oznaczył go wysuniętym, kilkucentymetrowym kijkiem. Grunt, który zapadł się pod Najmrodzkim, trzymał się tylko na kilku drewnianych listwach. Wystarczyło na nie mocno naskoczyć, aby pękły. Pan Kazimierz zatroszczył się też o odpowiednie oświetlenie swego dzieła, pozostawiając w nim napełnioną lampę naftową i zapalniczkę. Dodatkową wskazówkę dla uciekiniera stanowił kawałek blachy zawieszony na metalowej siatce rozpiętej nad spacerniakiem.
Ten ostatni element wskazywał wyraźnie na współpracę kogoś ze służby więziennej, na co zwrócił uwagę prowadzący postępowanie prokurator Zefiryn Jeleń. Dochodzenie jednak nie doprowadziło do ujawnienia winnego funkcjonariusza.
„Wedle jej planu i wskazówek – zeznawał później pan Ożog – miałem wykonać ośmiometrowy podkop z piwnicy Zespołu Szkół Mechanicznych, sąsiadujących z Aresztem Śledczym, do spacerniaka, czyli podwórza aresztu, na którym więźniowie odbywali regulaminowe spacery”.
Ucieczka przypadła na czas, gdy milicja stawała się policją, w kontraktowym sejmie posłowie spierali się o ustawę amnestyjną, a w więzieniach dochodziło do buntów. Tym razem nie zorganizowano więc poszukiwań zbiega na szeroką skalę.
W sumie „Saszłyk” został rekordzistą Polski (a może nie tylko) w ilości dokonanych ucieczek. Nieudolność milicji obnażył aż dwadzieścia dziewięć razy. Tak było na przykład w opolskiej restauracji „Europa”, znanej z dancingów ze striptizem. Kelner zauważył u podpitego gościa spory zwitek dolarów, kiedyś walutę tyleż pożądaną, co podejrzaną. Zadzwonił na milicję. Kiedy „Saszłyka” wyprowadzano do służbowej syski, ten rzucił się nagle do ucieczki. Przeskoczył mur nad kanałem Ulgi i przepłynął na wyspę Bolko – stary kompleks parkowy z pięknym drzewostanem. Opuścił ją dopiero wczesnym rankiem, kiedy był już pewien, że milicjantom nie będzie się chciało dłużej czatować na walutową płotkę.
Po ucieczce z gliwickiego aresztu zdawał sobie jednak sprawę, że policja nie spocznie, dopóki znów go nie dopadnie. Szukał jakiegoś trwałego rozwiązania, które raz na zawsze zapewniłoby mu spokój. Pomyślał o dokonaniu operacji plastycznej twarzy. Zmiana oblicza i nowe dokumenty miały doprowadzić do tego, że prawdziwy Najmrodzki zniknąłby raz na zawsze.
***
Pod Warszawą znalazł lekarza, który za odpowiednio dużą gratyfikację finansową w twardej walucie zgodził się na dokonanie zabiegu. Wszystko było umówione i dokładnie zaplanowane. Nie miał tylko pojęcia, ze lekarz jest jedynie przynętą…
Kiedy pojawił się w gabinecie, budynek został otoczony przez milicję. Siły porządkowe wtargnęły niespodziewanie do środka, a Najmrodzki rzucił się do ucieczki. Wyskoczył z balkonu na pierwszym piętrze na ulicę, ale tam także roiło się od „psów”…
Tak przynajmniej głosi legenda. Inne źródła (bardziej prawdopodobne), podają jednak odmienną wersję ujęcia Zdzisława Najmrodzkiego. Otóż 19 listopada 1989 roku „Saszłyk” po raz kolejny uciekał przed przypadkową kontrolą milicyjną spod motelu „Krak” w Krakowie. Po kilku kilometrach pościgu jego skradziony kilka dni wcześniej we Wrocławiu fiat 132 uderzył przy ulicy Koniewa (od 1991 roku ulica Armii Krajowej) w słup latarni. Najmrodzki tłumaczył, że w pojeździe nawaliły hamulce, ale prawdziwą przyczynę wypadku stanowiło raczej 2,1 promila alkoholu w jego krwi. (U rannego pasażera alkomat wykazał 2,6 promila). „Byłem narąbany jak szpak, inaczej bym wam spierdolił” – przyznał zresztą dużo później.
Kierowca wylegitymował się dowodem osobistym na nazwisko Ryszard Berezowski, pasażer – Jan Bardak. Milicja nie miała więc pojęcia, kogo zatrzymała. Tylko jednak do czasu, aż nie przyszły wyniki badań daktyloskopijnych. Wtedy okazało się, że pierwszy to ścigany listami gończymi Zdzisław Najmrodzki, drugi zaś – Kazimierz Ożóg, współorganizator ucieczki z gliwickiego więzienia i nowy wspólnik kilku ostatnich włamań.
Tak, czy inaczej, tym razem jednak Zdzicho wpadł na dobre. Sąd Rejonowy dla Krakowa-Krowodrzy skazał go 3 grudnia 1990 roku na karę siedmiu i pół roku pozbawienia wolności. Do odsiedzenia pozostawały też poprzednie wyroki.
Osadzony w Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich (uchodzącym za bardzo dobrze strzeżony), stał się prawdziwym więziennym celebrytą. Inni więźniowie i personel prosili go o autografy. Nic dziwnego, skoro w latach 80. jego wyczyny śledziła z zapartym tchem cała Polska. Telewizyjne relacje o kolejnych ucieczkach i pościgach ściągały przed odbiorniki miliony obywateli. Dochodziło nawet do tego, że przyjmowano zakłady, czy znów uda mu się uciec, czy nie. Często odwiedzali go dziennikarze, którym chętnie udzielał wywiadów. Deklarował, że przemyślał swoje postępowanie i że w przyszłości zamierza zostać uczciwym człowiekiem.
Łącznie za kratkami odsiedział jedenaście lat. W trakcie odbywania kary wydał w Oficynie Wydawniczej Galicja tom wierszy i aforyzmów Oblicza prawdy. Książka ukazała się w nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy, znalazła jednak „tylko” siedem tysięcy nabywców, chociaż jej recenzja ukazała się w „Słowie Powszechnym”.
Fragment wiersza Samotność:
Może na zawsze zginę z areny,
Mój wzrok gaśnie w ponurym
cieniu.
Przyjaciółkę niewierną miałem,
Dziś pogrążony jestem
w milczeniu.
Próbka jeszcze innego wiersza:
Miałem ponad dwadzieścia lat życia
I perspektywę trzydzieści lat gnicia.
Co miałem robić w czerwonej kaźni?
Prysnąłem stamtąd –
Przez okno łaźni.
W zbiorze nie zabrakło także erotyków:
Z początku była jak zimna Szwedka,
Później jak trzpiotka, gorąca subretka,
Chciałem wycofać swoje zaloty,
Było za późno, przedziwne –
Wynikły sploty.
Pojawiły się również wiersze o charakterze politycznym:
Głośno korki szampana strzelały,
Czerwone elity dobrze się znały.
Tam człowiek uczciwy zawsze był mały,
Bo główną rolę
Inne aspekty grały.
Najmrodzki nie otrzymał jednak żadnych pieniędzy z tytułu honorarium. W 1991 roku złożył pozew przeciwko Oficynie Wydawniczej Galicja, twierdząc, że rok wcześniej zawarł z nią umowę na publikację tomików zawierających jego wiersze i aforyzmy w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy. Zgodnie z ustaleniami miał otrzymać połowę zysków ze sprzedaży jako honorarium autorskie. Według jego wyliczeń przysługiwała mu kwota 75 milionów starych złotych, z czego – jak utrzymywał – wydawnictwo wypłaciło jedynie 1,1 miliona jako zaliczkę.
Po jego śmierci o należne honorarium upomniała się rodzina. Wydawnictwo jednak zaprzeczyło istnieniu takiej umowy i utrzymywało, że jedyne porozumienie dotyczyło przekazania praw autorskich do planowanej autobiografii Najmrodzkiego. Obawiając się, że książka nie odniesie sukcesu, Galicja postanowiła wypromować ją, publikując wcześniej tomik jego wierszy i aforyzmów. Nakład wyniósł 20 tysięcy egzemplarzy, z czego sprzedano około 7 tysięcy. Początkowa cena jednego tomiku wynosiła 5 tysięcy starych złotych, ale została później obniżona do 1 tysiąca.
W 1997 roku Sąd Wojewódzki w Krakowie orzekł, że publikacja tomików nie była częścią umowy dotyczącej autobiografii i nie potwierdzono, by Najmrodzki miał otrzymać połowę zysków ze sprzedaży. Ustalono jednak, że należy się jego rodzinie 7 procent wartości każdego sprzedanego egzemplarza, co dało łączną kwotę 3 milionów 370 tysięcy starych złotych wraz z odsetkami. Sąd Apelacyjny w Krakowie podtrzymał ten wyrok, uznając ustalenia sądu pierwszej instancji za słuszne.
Na wolność „Saszłyk” wyszedł 15 listopada 1994 roku, ułaskawiony przez Lecha Wałęsę. Swoją decyzję argumentował pan prezydent między innymi następującymi słowy: „Ten przestępca jak żaden inny ukazał słabość polskich organów ścigania. Dziecięca łatwość ucieczek była skutkiem złego przeszkolenia strażników i wielu luk w przepisach dotyczących służb więziennych”. Doradca prawny Wałęsy, Lech Falandysz, przedstawiał to jako „zwykły odruch sprawiedliwości w sytuacji, gdy Najmrodzki miał ręce niesplamione krwią, a uwolniony został zabójca księdza Jerzego Popiełuszki”.
Tak naprawdę to na pomysł ułaskawienia „Saszłyka” wpadł jego były „herbatnik” z celi, Piotr Niemczyk, który uczęszczał wtedy na zajęcia z kryminalistyki prowadzone przez profesora Lecha Falandysza. Najmrodzki zarzekał się wtedy, że nie będzie już popełniał żadnych przestępstw i poświęci się biznesowi, względnie rolnictwu. Zgodził się nawet być doradcą policji w walce z mafią samochodową.
„Na przestrzeni sześciu lat poszukiwań mojej osoby byłem dziesiątki razy zatrzymany przez organy MO, lecz tylko sporadycznie aresztowany” – napisał w swej mini autobiografii. „Po bliższym poznaniu socjalistycznej Temidy, moją jedyną dewizą obrony była już tylko ucieczka. W ten sposób zbiegłem ze wszystkich możliwych miejsc odosobnienia w Polsce. Aktualnie zachodzące w kraju zmiany pozwalają mi porzucić przestarzałą metodę obrony. Obecnie odbywam ósmy rok pozbawienia wolności, mam 37 lat i nie chcę już dłużej pełnić funkcji zwierzyny łownej”.
Deklarował w ten sposób jasno, iż kradł w PRL-u jako ustroju społecznej niesprawiedliwości, czego w wolnej Polsce nie zamierza już czynić.
Zginął rok później. Szybko, tak jak żył. W wypadku drogowym. 31 sierpnia 1995 roku, dwanaście kilometrów za Mławą, prowadzone przez Najmrodzkiego bmw wpadło około godziny siedemnastej w poślizg, wjeżdżając pod jadący z przeciwnej strony samochód ciężarowy LIAZ. Podróżujący wraz z „Saszłykiem” dwunastoletni Marcin S. oraz czternastoletni Tomasz S., synowie jego przyjaciela, także zginęli na miejscu. Jak się okazało, samochód, którym jechał „Król ucieczek”, był kradziony, tablice rejestracyjne były fałszywe, a on sam miał przy sobie dowód osobisty na inne nazwisko. Identyfikacja Najmrodzkiego była utrudniona, ponieważ w ostatnim czasie zmienił on nazwisko na panieńskie matki. Tożsamość ofiary potwierdził ojciec zmarłych chłopców.
więcej..