Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dyktator - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dyktator - ebook

Tak mocnej powieści o polskich elitach jeszcze nie było!

Prezes partii rządzącej jest już zmęczony nieustającym pasmem wyborczych zwycięstw. W skromnym domu na warszawskich peryferiach, u boku ukochanego kota, zmęczony, samotny i osaczony wspomina wzloty i upadki.

"Dyktator" to pełna spisków i intryg, na przemian zabawna i przerażająca historia o tym, do czego prowadzi szerzenie nienawiści i kult jednostki. Powieść została zamówiona przez wydawcę, który zalecał, by promowała sukcesy polskiego rządu. Autorowi wyszło coś innego i powieść trzeba było opublikować poza oficjalnym rynkiem wydawniczym.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9966-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA:

„Dyktator” nie opowiada o jakimkolwiek istniejącym polityku. Wszystkie postaci i wydarzenia są wymyślone, ewentualna zbieżność przypadkowa. Przygotowując się do napisania powieści, przeczytałem masę wywiadów, książek i biografii prawdziwych polityków, jednak starałem się wymyślić swojego, oryginalnego bohatera. To utwór o człowieku uwikłanym w politykę, o grze człowieka z władzą, wreszcie o wielkim ryzyku, jakie się wiąże z dążeniem do panowania nad ludźmi i kultem jednostki.

„Dyktator” jest pierwszą częścią trylogii traktującej o polskiej transformacji.

KULISY POWSTANIA POWIEŚCI:

W 2017 r. jeden z wydawców sympatyzujący z prawicowymi mediami (i pieniędzmi skarbu państwa) zamówił u mnie powieść sensacyjną, która miała być wykorzystana w celach propagandowych do sławienia sukcesów polskiego rządu w walce z korupcją i przestępstwami gospodarczymi. Początkowo chciałem spełnić jego oczekiwania (w końcu taki mam zawód; wielu pisarzy realizuje zamówienia wydawców). Gdy jednak pooglądałem trochę telewizji publicznej i różnych debat, uznałem, że to nie jest temat na powieść sensacyjną (a tym bardziej propagandową) i tak powstał „Dyktator”, uczciwa powieść o człowieku uwikłanym w polskie realia. Wydawca był już przerażony samym jej tytułem. No bo cóż, takiej książki nie będzie promować ani telewizja, ani nie będą jej sponsorować państwowe koncerny. Zamówił przecież coś, co miało mu przynieść pieniądze oraz przychylność władzy. A tu, za przeproszeniem, dupa. Czmychnął jak kot nadepnięty na ogon i drży pewnie tak do teraz, czy go ujawnię i czy zostanie odcięty od źródełek. Spokojnie, tacy jak pan zawsze lądują na cztery łapy.ROZDZIAŁ 1

„Władzo! Światłości mego życia. Płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu, moja duszo…”

To moja ulubiona powieść, choć niespecjalnie wierzę, że Vladimir napisał ją z inspiracji czy też urzeczony osobowością Władzy, jak twierdzą usłużni zausznicy. Sądzę nawet, że miał na myśli kobietę, nie kota. Zapytać nie mogę, bo Vladimir nie żyje, zmarł zanim zdążyłem mu osobiście podziękować, uścisnąć dłoń i pogratulować książki. Sama Władza, szczerze mówiąc, ma to wszystko gdzieś, choć wyraźnie lubi, gdy czytam na głos, deklamuję jej imię i kolejne poetyckie frazy z prologu. Ale ona w ogóle lubi głośne czytanie, im dłużej, tym lepiej. Kładzie się wtedy na nocnym stoliku przy łóżku, wyciągnięta, rozluźniona, tuż przy moich ustach i… mruczy. Ja szepczę niespiesznie, powolnym, głębokim tonem, ona odpowiada cicho, leniwie, dostojnie…

„Wła-dza. Czubek języka schodzący w dwóch stąpnięciach wzdłuż podniebienia, aby na dwa trącić o zęby. Wła. Dza.”

Czy jest lepszy dowód na miłość, nawet jeśli zdaniem Mirki jest to miłość perwersyjna?

Władza, jak się pewnie domyślacie, to mój kot, a raczej kotka, dziewczyna, piętnastoletnia dzika lolitka, nieco chłodna w uczuciach błękitnoszara brytyjka o oczach zielonych jak morska toń i sierści aksamitnej w dotyku niczym jedwabny szal.

Dostałem ją w prezencie od córki mojego brata w rocznicę śmierci Marcela, jej da(u)chowego poprzednika. Początkowo na imię miała Liwia, ale dawno temu, jeszcze zanim przejąłem rządy ostatecznie i bezapelacyjnie, sztab wyborczy postanowił arogancko zakpić z krytyków, którzy z kolei drwili ze mnie i z niej, wołając:

„Prezes ma tylko jedną miłość: kota”.

„Miłością Prezesa jest Władza” – odpowiedzieliśmy im internetowym memem, który pozornie miał mnie krytykować, lekceważyć i ośmieszać, a zamiast tego przyniósł dwuprocentowy wzrost poparcia. Ludzie lubią koty i dystans do siebie, także jeśli jest nieprawdziwy i wydumany.

Tak Liwia stała się Władzą, moją miłością, a ja przekonałem się do Internetu, choć jak wiecie, nienawidzę nowości, szczególnie tych zachodnich, bo zachód to zło, samo zło. Jednocześnie jednak musiałem przyznać (jestem sprawiedliwy w sądach, w końcu ja to też sprawiedliwość): nie ma lepszego narzędzia do manipulowania ludźmi.

Mirka, tak naprawdę Mirosława (jakże ja nienawidzę zdrobnień), jest z kolei asystentką, najbliższą współpracownicą, strażniczką, doradczynią, powiernicą, kapciową, wierną jeszcze dłużej. Ufam jej bezgranicznie, choć jest córką byłej asystentki samego Bieruta (i nieznanego ojca, co w tym wypadku wydawać się może jeszcze bardziej podejrzane).

Ma lat pięćdziesiąt pięć, wzrost metr pięćdziesiąt pięć, waży też pięćdziesiąt pięć. Kilogramów – sama skromnie gubi pierwsze sylaby i uwodzicielsko szepcze:

– Gramów.

Śmieje się, że jest dziewczyną na piątkę i mimo postępującego wieku wciąż się w tej piątce utrzymuje. W istocie jest chodzącą doskonałością, zna języki, zasady savoir-vivre, dzięki plotkarskim pisemkom lepiej orientuje się w rodzinach królewskich niż większość moich ministrów, z tym od zagranicy na czele. Nosi duże okulary, modne w latach siedemdziesiątych, które upodabniają ją do ówczesnych bogiń i przywołują wspomnienia z młodości, przez co każdy mój rówieśnik popada w coś na kształt rozrzewnienia.

Zawsze sumienna, świetnie zorganizowana, układa mi dnie, tygodnie, miesiące. Na lata potrafi zapamiętać terminarz i dostosować go do potrzeb, w każdej chwili i miejscu, z kalendarzem, który ma zapisany w głowie i może się go codziennie uczy na pamięć, jak ja chłonę vladimirową „Władzę”.

Mirka ponadto ma tę jedną, rzadką, a może wręcz niepowtarzalną, niezwykłą cechę, której nie da się nauczyć – intuicję. Dosłownie czyta w moich myślach.

Przewiduje moje przyszłe słowa, decyzje, gesty. Wie, z kim chcę się spotkać, a kogo unikam. Wyczuwa, gdy mam refleksyjny nastrój, a kiedy pragnę wybuchnąć, bo przecież wybuchnąć czasem trzeba, odreagować, wyrzucić z siebie to całe nagromadzone, zakumulowane zło, przelane na nas przez ludzi podłych i brzydkich. Trzeba czasem pokazać siebie, takim, jakim się jest naprawdę!

Sam jestem brzydki, sam jestem zły.

Tak wołają i mają rację, ale moje zło jest kumulacją wszystkich zeł, zła, które rodzi się w ludziach za dnia, by w nocy jeszcze się podsycić, naładować i wybuchnąć rankiem lub kolejnym wieczorem, jak to bywa.

Gdy kiedyś postraszyłem przyszłego premiera bronią i opowiedziałem Mirce, że miałem ochotę nacisnąć spust choć raz (zawsze pierwszą komorę trzymam pustą, bez pocisku), a może zamierzałem nacisnąć dwa razy, odparła:

– Mógł prezes i trzy. Wyjęłam tego dnia naboje. Tak na wszelki wypadek.

„Podobno to twój brat groził premierowi bronią, nie ty” – odzywa się w mojej głowie głos Waldemara.

Siedzimy razem w niewielkim, skromnie urządzonym gabinecie w Zamku. Nie ma w nim obrazów, rzeźb, starych waz, mieczy i halabard, tarcz, zbroi czy innych drogich pamiątek. Tylko moje biurko (bez komputera), na nim jedynie notes, zegar i kalendarz; z tyłu, pod ścianą dwa regały z książkami, encyklopediami i słownikami (tak naprawdę dla pozorów, bo książki, które czytam, trzymam w sypialni), kanapa i fotele dla gości.

On i ja. Ale mówię tylko ja, on milczy na razie. Ja peroruję o czymś innym, ale jednocześnie myślę na kilku ścieżkach, jak nowoczesny rejestrator dźwięku. Tu opowieść o miłości do Władzy, tam duma z osiągnięć, jeszcze gdzie indziej odległe, trudne do odrzucenia, mimo najszczerszych chęci, wspomnienie Joanny, a na następnym kanale tylko szumy.

Waldemar ma wypełnić właśnie tę ostatnią ścieżkę. Jest od wytłumienia zakłóceń i wymyślenia czegoś nowego, kolejnej pokrętnej narracji, która uśmierzy społeczne niezadowolenie i przyniesie nam następne zwycięstwo, jeszcze jedno do kolekcji nieustających wygranych, bo zwyciężać się w końcu nauczyliśmy; osiągnęliśmy w tej kwestii swoiste mistrzostwo.

Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy – mam ochotę zakrzyknąć za towarzyszem Wiesławem. Jednocześnie wiem, jak potrzebna jest jego praca, inwencja i pomysłowość, jak ważne zaangażowanie i serce, bo człowiek przyzwyczajony do wygrywania traci czujność i może coś zlekceważyć, a ja nie chcę niczego zaniedbać, chcę znów wygrać, uczciwie, cieszyć się radością tłumów, a nie korzystać z innych… metod.

Macham ręką trochę zły, trochę rozczulony, jak zawsze na wspomnienie Grzegorza. Mylono nas od dziecka, choć mój brat, zwany przez złośliwych Gregorym (tak, oni też wiedzą, jak nienawidzę zdrobnień i udziwnień), a przez przyjaciół Gregoresku (taki nasz żart, o którym opowiem później), nie był do mnie wcale podobny.

Był światłem, podczas gdy ja jestem cieniem, był nadzieją, gdy ja pozostaję wyrzutem, był radością, kiedy ja jestem smutkiem, był słodką rozkoszą, a ja smakuję gorzko, z goryczką, która zostaje w pamięci na długo, może nawet na zawsze.

– Fizyczne podobieństwo jest w gruncie rzeczy mało istotne, powierzchowne i ulotne. To jak z Murzynami, Hindusami czy Azjatami. Wszyscy wydają się być tacy sami, a przecież wystarczy odrobinę dłużej z nimi przebywać, przyjrzeć się, zrozumieć, a nie będziemy mieli żadnego kłopotu z rozpoznaniem – tłumaczyłem mu już wcześniej.

Dokładnie tak było z moim bratem Grzegorzem i ze mną. Pozornie tacy sami dla bywalców i przechodniów, niemal jak bliźniacy, którymi przecież nie byliśmy. Zupełnie inni dla bardziej wnikliwych, uważniejszych obserwatorów. Premier nie należał do zbyt spostrzegawczych. Prawdę mówiąc, to był zwykły głupiec, chłopiec na posyłki, pętak i leń, który nic nie osiągnął, a zamiast zająć się żoną oraz dzieckiem chodził po balangach i grał w gałę. Uważał nas za jedno i to samo zło. Nie rozróżniał. Nie potrafił zrozumieć, że to ja jestem jego prawdziwym koszmarem. Dopiero po śmierci Grzegorza zmienił front. Z tą samą determinacją, z jaką go niszczył, zaczął mojego brata gloryfikować, usiłując na mnie zrzucić winę za to, co się wydarzyło. Jakbym to ja zorganizował zamach, a nie on wspólnie… sami wiecie z kim.

Na mnie! Rozumiecie!? Na mnie!

Waldemar to mój drugi najważniejszy współpracownik, przyjaciel wręcz, równie wierny jak Mirka, ostatni z zakonu Muszkieterów, który został przy moim boku, zawsze gotów do walki na śmierć i życie za sprawę.

Jest wysoki, chudy, kościsty i silny zarazem. Z charakteru i mocy mięśni. Dla przyjaciół szczery, szczodry, wspaniałomyślny. Godzien zaufania. Dla wrogów ostry, nieugięty, bezwzględny, zawzięty.

Twardy jak skała. Gdy stawał wiele razy w mojej obronie przypominał kolosa, giganta odstraszającego najodważniejszych przeciwników. Prawdziwy Goliat.

Ma białe, nieco za długie włosy, pociągłą twarz z szeroką, mocną szczęką, dołeczkami w policzkach i głęboko osadzonymi oczami, które otaczają grube bruzdy mądrości, doświadczenia i nieugiętej siły woli. Przypomina aktora z amerykańskich filmów, w których bohaterowie są herosami, cedzą słowa i złym ludziom wybijają zęby albo strzelają między oczy.

Ciągle dopytuje o to zdarzenie z pistoletem, o incydent, którego nikt poza nami (mną i tym Sabaką) nie widział, bo byliśmy sami, bez świadków, i gdyby strachliwy Pies milczał, jak na mężczyznę przystało, ludzie nigdy by się nie dowiedzieli. Ale tchórz musiał popuścić, nie potrafił inaczej, długo pielęgnował w sobie tę złośliwą potrzebę zwymiotowania na mnie czy na mojego brata, ukarania nas za to, o ile go przewyższamy.

– Więc jak to było? Naprawdę powiedziałeś, że dla ciebie zabić liberała to jak splunąć?

Szczerze mnie bawi to wspomnienie, jego mina i późniejszy przekaz, bo przecież ludzie z minimalnym potencjałem intelektualnym powinni znać się na żartach (szczególnie wystrzałowych).

Waldemar zaś prosi o szczegóły, okoliczności, uzasadnienia. Uważa, że są istotne w kontekście mojej osobowości. Że w zależności od tego, jak opisze czyny i reakcje w książce, czytelnicy odbiorą je dobrze lub źle, będą postrzegać mnie jako odważnego męża stanu, przekornego kpiarza albo wezmą za nieobliczalnego, groźnego furiata.

– Kłopot w tym, by uwieść i jednych, i drugich, i trzecich. Bo przecież taki mąż stanu nie może skupiać się tylko na poplecznikach. Trzeba wciąż zdobywać nowych. Szanować wiernych, łechtać ich próżność, ale zapraszać tych z drugiej strony barykady oraz niezdecydowanych, do nich też wysyłać sygnały, poszerzać wpływy. Jak Łukaszenka.

Jego idol. Prawdziwy profesor w zdobywaniu ludzkich dusz. Waldemar uwielbia opowiadać anegdotę, że Łukaszenka rzeczywiście musiał fałszować wybory, chcąc uniknąć zarzutów o niewiarygodność. Fałszował tak, żeby mieć tylko osiemdziesiąt pięć procent poparcia, gdyż w rzeczywistości zyskiwał grubo ponad dziewięćdziesiąt, bliżej stu, a w to przecież trudno uwierzyć, szczególnie tym wysłanym w dobrej wierze obserwatorom z godnych pożałowania zachodnich demokracji, które siebie nie potrafią obronić, a próbują zawsze innych, z takim samym, opłakanym skutkiem.

W prawdę uwierzyć najtrudniej, podobnie jak w prawdziwą miłość, a kult jednostki rozbudza miłość jak żaden inny narkotyk. Nawet Wowka Władimirowicz się od poczciwego Sani „Baćki” uczył. – Jest pomiędzy wami wiele podobieństw – mówi Waldemar. – Też miał trudne stosunki z ojcem, a wręcz chyba go nie znał, też był w młodości wyśmiewany, musiał walczyć ciągle z przeciwnościami, bić się o swoje dobre imię…

„I tak jak ty, Naczelniku, Baćko nie szanował innych, nie znosił czasów spokoju i bezpieczeństwa, musiał szukać konfliktów i sporów, stosował terror wobec podwładnych i przyjaźnił się jedynie ze zwierzęciem, bo ludzie zbyt często zawodzili” – rechocze mi w głowie niedopowiedziana przez Waldemara puenta, którą zdradza jego osobliwa mina, więc już nie prostuję tego zdania o ojcu, bo przecież nie jest prawdą, że moje stosunki z nim były złe, a jeśli były, to co Waldemar może o nich wiedzieć, co wiedzieć o nich powinni obcy?

Ponadto Baćko kochał nie kota, tylko krowę. A czy krowę można uznać za obiekt miłości? Ludzi miłujących koty lub psy jest bez liku, a takich, co kochają krowy? Uważa się ich raczej za dziwaków, odszczepieńców, zwariowanych zwyrodnialców, podczas gdy miłośników kotów posądza się co najwyżej o zniewieściałość, a zwykle po prostu zalicza w poczet romantyków.

Tak czy inaczej, przez swoją szczególną atencję do roli i krów, Sania stał się w całej Europie pośmiewiskiem jeszcze większym niż ja.

Zadrżałem na wspomnienie okładki Spiegela, na której zestawiono nasze zdjęcia: Baćki z marchewką w dłoni i krową o imieniu Milka u boku, i moje z kocicą Liwią (nie wiedzieli, że zwie się już Władzą) na kolanach.

„Ostatni dyktatorzy nowoczesnej Europy” – tak brzmiał tytuł w sposób „skandaliczny i niezasłużony porównujący zwykłego watażkę z wielkim mężem stanu” – komentowali wiarygodni publicyści z Publicznej Telewizji Niezależnej.

Jaka ona nowoczesna, ta Europa? – dopowiadałem sam w myślach. Pełna brudnych Arabusów, kobiet z brodami, czarnych gwałcicieli, dwupłciowych pederastów i bezpłodnych leniów w tęczowych, piętrowych autobusach.

Zepsuta, nie nowoczesna.

No, ale czego można spodziewać się po Niemcach, skoro nawet obozów koncentracyjnych zrzekają się na naszą rzecz, jakby masowe mordowanie Żydów, Polaków, Cyganów, kobiet i dzieci można było tak po prostu zapomnieć, spalić w silnikach ich nowoczesnych samochodów i motocykli, zagryźć ekologicznymi frankfurterkami, przepić doskonałym bawarskim weizenbierem i kubkiem aromatycznego grzańca na berlińskim jarmarku?

Arbeit macht frei, Angela, really?

Waldemar dziś jest moim biografem, spędzamy z sobą dużo czasu, a ostatnie tygodnie przesiaduje niemal u mnie, na Zamku, non stop, z mocnym postanowieniem zakończenia prac nad pisaną od lat Wielką Księgą Naczelnika, jak roboczo tytułuje moją biografię. – Nieautoryzowaną – dodaje, bo uważa, że taka lepiej się sprzeda, a jednak to dość istotne, żebyśmy osiągnęli też komercyjny sukces. Nie dla pieniędzy, bo one nie mają i nigdy nie miały znaczenia. Ale jakim byłbym władcą, jeśli lud nie chciałby czytać mojej książki? A dać za darmo czy nakazać sponsorowany zakup wazeliniarzom, urzędnikom i państwowym spółkom, to nie sztuka.

Siedzi zatem Waldemar ze mną do samego wieczora, punkt dwudziesta wychodzi, bo wieczór i noc są zawsze moje, moje i Władzy. Tylko we dwoje potem zostajemy i czytamy. Ehrlicha, Sienkiewicza, Piłsudskiego. I na koniec Vladimira, na sam koniec, bo Liwia (mam jednak sentyment do starego imienia i czasem doń wracam, w myślach częściej niż czasem) lubi kończyć noc wyciszeniem, prawdziwie dobrą literaturą, w której każde zdanie, słowo, jak również przecinek mają sens, w której sylaby układają się jak nuty, głoski dźwięczą, wpadając do ucha, a literki zostają gdzieś pod językiem, niczym smak mocnego, miętowego dropsa.

Ta vladimirowa poetycka proza właśnie taka jest, najlepsza, najbardziej przejmująca i naprawdę nie przeszkadza nam to, że autor pochodził z Petersburga (w końcu jednak obrabowany przez komuchów dysydent) i do tego nosi to samo imię, co mój największy wróg.

No chyba, że kończymy noc listami.

– O Ministerstwie Listów opowiesz? – pyta Waldemar pewnego ranka, jakby tak dla rozluźnienia po ciężkich tematach, bo właśnie rozmawialiśmy o wojsku. A wojsko to nie jest prosta kwestia, szczególnie jeśli przy okazji zahaczamy o Toniego, o którym później.

Lubię listy, zawsze lubiłem. Szczególnie te papierowe i pisane ręcznie (mówiłem już, jak nienawidzę tej całej nowoczesności). Czytałem je czasem całymi nocami. Listy są autentyczne, opowiadają prawdziwe historie, nawet gdy kłamią, gdy ich autorzy próbują zwieść czytelnika, oszukać, nakłonić do określonego działania sugestią, manipulacją, podstępem. Tak naprawdę między słowami czają się emocje i przekaz, który wnikliwy, uważny odbiorca jest w stanie bezbłędnie odczytać.

Tak łatwo poznać intencje ludzi, ich podejście, możliwości, nastawienie, patologie. Z listów wyziera szczera prawda. Liwia też tak uważa. Poza Vladimirem, to właśnie listy szczególnie ją zajmują. Może dlatego w końcu postanowiłem utworzyć to ministerstwo. Dla niej. Dla mojej Władzy, mojej najukochańszej Liwii.

– Władza musi być blisko ludzi. Jej obowiązkiem jest słuchać ich głosu. Dać im szanse i możliwości, bez względu na to, czy mają internet, komórki, są biedni i pokrzywdzeni. W listach wszyscy są równi. Mogą napisać, co tylko chcą i do kogo chcą, choćby z błędami, a ktoś winien to przeczytać i jeśli trzeba zareagować…

– Ale takiego odzewu się chyba nie spodziewałeś? Prawdę mówiąc, oczekiwałem jeszcze większego. Jakkolwiek nieskromnie to zabrzmi, miałem nie tylko dar prognozowania politycznych reakcji, ale również odgadywania ludzkich pragnień, dlatego moje analizy tak często się sprawdzały. Ponadto… nikomu się nie przyznaję, ale tym pomysłem z Ministerstwem Listów zostałem zainspirowany przez jeden z kalifatów, gdzie władca utworzył taki resort w celu kontroli nastrojów społecznych i uzyskał znakomite efekty. Jego ministerstwo zatrudniało więcej urzędników niż cały pion bezpieczeństwa. I było skuteczniejsze.

W pierwszych miesiącach Ministerstwo Listów otrzymało prawie trzysta tysięcy pism. Potem było już tylko lepiej (dla urzędników gorzej). Obywatele chcieli komunikować się z władzą. Pragnęli pisać do władzy, dzielić się z nią swoimi emocjami, potrzebami, obserwacjami, złośliwościami. Pisali zatem… Donosy (zjadliwe), pochwały (gorące), zawiadomienia (skrupulatne), skargi (uprzejme), ale przede wszystkim (oczywiste i nieśmiałe) prośby.

Chcieli pisać do mnie, do Prezesa, Naczelnika, ich wodza, dobrodzieja, władcy dusz i najwyższego powiernika. Wierzyli, że ów załatwi ich sprawy, pomoże, byli przekonani, że wcześniej czy później…

– Starałem się przeczytać jak najwięcej. Do dziś czytam. Czasem trafiam na list sprzed dziesięciu, dwunastu lat i zastanawiam się, czy jeszcze w czymś mógłbym pomóc. Pamiętasz, mój Waldku, była taka historia. Kobieta napisała, że odebrano jej dziecko z powodu otyłości. Ktoś jej pomógł (jakiś podejrzany typ), przyjechała telewizja, zrobili wielki reportaż, ale potem i tak stało się, jak się stało. Dzieci trafiły do domu dziecka, a ona walczyła jak lwica, aż ten list napisała i na okrągło o tym mówiła: „Prezes przeczyta jej list i się ułoży”. Nie przeczytałem wtedy. Kobieta jednak tak mnie kochała, tak we mnie wierzyła, że była pewna, że po prostu sama się wygłupiła i jeśli nie weźmie się do roboty, to nikt za niej sprawy nie rozwiąże. No i wyobraź sobie, że brak odpowiedzi ją zdopingował jeszcze bardziej, odchudziła się, wzięła w garść, zdobyła pracę, lecz dzieci nie chciały już jej widzieć. Myślały, że ona je oddała, porzuciła. To był brat i siostra, oboje odmówili powrotu do domu, nie chcieli z mamą rozmawiać. Strasznie ją to przybiło, więc napisała do mnie drugi list, powtarzając część historii, opisując nowe rzeczy i puentując, że w zasadzie ona niczego nie oczekuje, rozumie, że sama jest sobie winna, nikt jej nie może pomóc, ale strasznie się cieszy, że może mi to napisać, że może podziękować za spokój, który dzięki naszej (jednostronnej wszak) korespondencji, zyskała, może komuś opowiedzieć o swojej tragedii. Szczęśliwie Miłosz znalazł ten list, wyłowił i wyczuł szansę. Obaj rzewnie płakaliśmy w trakcie czytania. Wiem, nie uwierzysz, że Miłosz płakał, Miłosz przecież nigdy nie płacze, Miłosz nie ma uczuć, nie ma serca, ale… tak było. No i pojechaliśmy do tych dzieci, opowiedzieliśmy im całą historię, powiedzieliśmy, że chcemy im przywrócić mamę, w świetle kamer zrobić gwiazdami, odwrócić zło, przywrócić ich dawne życie. Płakały jak norki. Przygotowaliśmy całość tak, żeby zrobić niespodziankę. Mama dostała informację, że wygrała weekend w luksusowym domu na przedmieściach, tam były kamery, no i oni.

– Znam dalszy ciąg, nie mów dalej – Waldemar otarł łzę z policzka, ja też już płakałem, ale mówić nie mogłem przestać.

– Jak zacząłem, to już muszę… Jak wiesz, wszystko było świetnie przygotowane, dopracowane, ale gdy stanęli naprzeciwko siebie, matka… po prostu szlag ją trafił, zawał czy coś, padła trupem niespodziewanie, bez żadnego znaku, wprawiając obserwatorów, dzieci, ukrytych kamerzystów i dziennikarzy w osłupienie i nic nie było w stanie jej uratować.

– Pamiętam.

Milczeliśmy dłużej, w końcu Waldemar szepnął:

– Nie napiszę o tym.

– No tak.

– Ale jedno chciałbym wiedzieć.

– Co takiego?

– Ty zdecydowałeś, żeby te dzieciaki przekupić? Ty pozwoliłeś, by ukryć śmierć matki i relację zmontować tak, jakby się udało, a śmierć nastąpiła potem…

– Śmierć była jej przeznaczona, tak to przedstawiono. Naczelnik łączy rodzinę, zapewnia w szczególnych okolicznościach wizytę dzieci u umierającej matki.

– A że nie umierała.

– Tego nie wie nikt.

– No więc jak, klepnąłeś to czy po prostu się stało?

Nie odpowiadam. Na wiele pytań nie odpowiadam. Czasem zwyczajnie nie znam odpowiedzi, nie pamiętam, a może nigdy nie znałem. Jestem w końcu szefem państwa, dużego, dumnego państwa z bogatą historią, szczytnymi tradycjami i jeszcze większymi ambicjami, nie jakiejś fasadowej przybudówki, marionetkowego księstewka, nie muszę wszystkiego pamiętać.

Ufam Waldemarowi najbardziej na świecie, bardziej niż Miłoszowi dawniej, ale może właśnie przez owo zapomniane już uwielbienie dla Miłosza i przez pamięć dla jego zdrady, nie jestem w stanie się odciąć i dać Waldemarowi siebie w całej okazałości i wspaniałomyślnej szczerości.

Przez Miłosza mamy dziś do siebie ograniczone zaufanie. Zostaliśmy na zawsze skażeni i żadna lustracja, żadne oczyszczenie nie pomoże.

Pamięć. Bywa taka okrutnie bezwzględna…

Jak jesteśmy przy Miłoszu, to musicie wiedzieć, że polecił mi go wspomniany wyżej Toni Bródka, na długo przed tym, zanim okazał się ruskim agentem.

Wiem, trudno uwierzyć, ale to właśnie Toni powiedział: jeśli chcesz mieć dobrze zorganizowany lobbing, skutecznie kontrolować strony i graczy, weź Miłosza. To człowiek bez serca, bez sumienia, prawdziwy wij. Tylko interesy. Zawsze będzie szedł z tym, który zapewni najlepiej realizację jego spraw. Dopóki będziesz go odpowiednio prowadził, nagradzał i udowadniał, że masz szansę wziąć wszystko (bo Miłosza interesuje „wszystko”), dopóty cię nie zdradzi. Mały błąd i przemieni się w jakiegoś typowego Miśka i szybko ucieknie tam, gdzie będzie odrobinę cieplej, z szansami na gorąco. – Tylko pamiętaj, by nie stracić go z oczu, gdy już dość urośnie i stanie się niebezpieczny – powiedział wówczas mój najważniejszy minister. – Trzeba wtedy wyciąć do grzybni jak prawdziwka, żeby się nie odrodził i nikt inny nie skorzystał. Potem będzie gorzki, trujący niczym szatan. Toni Bródka, draniu, gdzie dziś jesteś? Gdzie są dziś te twoje mądrości, wizje, proroctwa, zapowiedzi o dozgonnej przyjaźni, o twojej miłości do mnie i narodu? Do czystej rasy i tradycji? Do Boga i honoru? No gdzie? W jeden piątek wyparowały, stały się tylko wiecznym koszmarem, jak niechciany sen po przedawkowanej heroinie!

Z Miłosza najbardziej pamiętam zęby. Duże, białe, jakby nienaturalne (bo pewnie kupione). Pamiętam też zarost (taki męski, gęsty, trochę zwierzęcy), oliwkową skórę i odrobinę mdlący zapach japońskiej nori, który zawierał w sobie jakiś seksualny przekaz.

Nawet ja go czułem, choć przeznaczony był przecież dla kobiet, bo Miłosz, jeśli się nie mylę, sypiał z mężczyznami tylko w interesach, zdecydowanie preferował płeć przeciwną, zwaną piękną. Ciało Miłosza robiło, co należy, żeby ją uwieść, przekonać, zdobyć. Ale miało też nutę tego czegoś, co nie wyzwala w innych mężczyznach agresji czy zawiści, tylko podziw.

Wielbiłem Miłosza, skrycie, rzecz jasna. Nie przeszkadzało mi, że tuż przed przejściem do mnie pracował dla Huberta Wolskiego, słynnego Cesarza. W końcu to nieostrożność i głupota tego szemranego biznesmena pozwoliła nam wygrać tak naprawdę, a w konsekwencji ostatecznie przejąć władzę.

Przymykam oczy i znów to czuję. Pierwsze wielkie, spektakularne zwycięstwo, pierwsza owacja na stojąco, niosące się daleko, po horyzont, okrzyki, wspaniałe, wypełniające całą pierś uczucie wszechmocy. Tak budujące, że i wrogom się przebacza, choćby przebaczało się nieszczerze. Serce podchodzące do gardła i bijące mocno, po męsku, patriotycznie. Podpowiadające: potrafisz zbudować nową Polskę. Oto twoja szansa.

Wła.Dza. Czubek języka w dwóch stąpnięciach, na dwa uderza o białe miłoszowe zęby…

Widzisz, mamo. Dałem radę. Zdobyłem świat. Spójrz, co osiągnąłem. Jak przegoniłem także twojego ukochanego Grega, choć oczywiście, masz rację, to też jego zwycięstwo, bez niego by się nie udało. Nic nie jest do końca białe, tak jak nie jest do końca czarne. I nikt nam nie wmówi, że jest inaczej.

A już szczególnie Lew Dawidowicz.

Przez jedną krótką sekundę twarz tego nieszczęśnika przebiega mi przed oczami, surrealistyczna, jak samotny wielbłąd bez jeźdźca na pustynnym szlaku. Przystaje, spogląda prosto w oczy i z sarkazmem oddaje honor, mówiąc coś o „dobrym człowieku”, którym wciąż dla niego pozostaję, mimo że to ja odpowiadam wręcz bezpośrednio za jego cierpienia, a pośrednio za to, co zrobiliśmy jego dziecku i żonie.

– Wróćmy do początków? Jak to się zaczęło?

Chrząknięcie Waldemara. Widzi we mnie przemianę, widzi, że się wzruszam, czuje, że jestem na granicy załamania. Nie może pozwolić mi na to, bo z pracy nici, no i dla mojego zdrowia. Lekarz wyraźnie zakazał zbyt mocnej gry na emocjach. Muszę coś powiedzieć. Muszę opowiedzieć o swoim żalu i nadziejach, jak najszybciej, by zaraz przejść z upadków do wzlotów. Muszę.

– No właśnie, jak to się zaczęło…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: