- W empik go
Dylematy Dextera - ebook
Dylematy Dextera - ebook
Powieść będąca inspiracją do powstania hitowego serialu Dexter!
Kim jest alter ego, zły demon Dextera Morgana, który każe mu przeobrażać się w seryjnego mordercę i z zimną krwią wymierzać sprawiedliwość innym psychopatom?
Tym razem sprytny Dexter prowadzi prywatne śledztwo w sprawie rytualnego morderstwa w studenckim kampusie, ale działając bez wsparcia swojego Mrocznego Pasażera, mężczyzna czuje się nieszczęśliwy, bezradny jak nigdy wcześniej. Przed wami trzecia część mrocznej serii o przygodach Dextera, możecie ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Książka przybliży wam postać i motywy działania tajemniczego Mrocznego Pasażera oraz samego Morgana Dextera.
Powieści o Dexterze posłużyły za kanwę scenariusza popularnego serialu z lat 2006-2013 w telewizji Showtime, zaś odtwórca roli głównego bohatera Michael C. Hell otrzymał za nią wiele nagród i nominacji.
Lektura przypadnie do gustu każdemu, kto lubi powieści traktujące o ciemnej stronie psychiki ludzkiej i nadnaturalnych siłach, które zmienią nawet sympatycznego faceta w groźnego przestępcę o osobliwej hierarchii wartości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-1610-2 |
Rozmiar pliku: | 565 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To pamiętało uczucie zaskoczenia i spadanie, nic więcej. Potem tylko czekało.
Czekało bardzo długo, ale bez obawy, bo nie istniała pamięć i nic jeszcze nie krzyknęło. Dlatego TO nie wiedziało, że czeka. Nie wiedziało nawet, że czymś jest. Po prostu było i nie miało jak odmierzać czasu, nie znało pojęcia czasu.
Czekało więc i obserwowało: ogień, skały, wodę i wreszcie trochę pełzającego drobiazgu, który z czasem zaczął się przeobrażać i powiększać. Stworzenia zajmowały się wyłącznie pożeraniem siebie nawzajem i rozmnażaniem. Ale że nie było tego z czym porównać, to na pewien czas wystarczyło.
TO patrzyło, jak duże i małe stworzenia zabijają się i zjadają. Nie czerpało z tego prawdziwej przyjemności, lecz nie miało innego zajęcia, a stworzeń przybywało. TO jednak mogło tylko patrzeć, nic więcej. I wtedy zaczęło się zastanawiać: Dlaczego na to patrzę?
Nie widziało żadnego sensu w tym, co się działo, i nie mogło nic zrobić, a mimo wszystko patrzyło. Bardzo długo o tym myślało, ale nie doszło do żadnych wniosków; samo pojęcie celu pozostawało czymś nie do końca uchwytnym. Byli tylko TO i one.
A ich pojawiało się coraz więcej i więcej, niestrudzenie zabijały, pożerały i kopulowały. TO, tylko jedno, nie robiło nic z tych rzeczy. Pytało siebie, dlaczego tak jest. Dlaczego tak bardzo różni się od całej reszty? Czym było i, jeśli rzeczywiście czymś było, czy też miało coś robić?
Minęło więcej czasu. Stworzenia stale się zmieniały; rosły i robiły się coraz sprawniejsze w zabijaniu siebie nawzajem. Interesujące, przynajmniej na początku, ale tylko za sprawą owych subtelnych różnic. Pełzały, skakały i wiły się po to, żeby zabijać – jedno nawet atakowało z powietrza. Bardzo ciekawe, ale co z tego?
TO poczuło się nieswojo. Czy miało uczestniczyć w tym, co widziało? A jeśli nie, dlaczego tu było i obserwowało?
Postanowiło odnaleźć powód, dla którego się tutaj znalazło, cokolwiek „tutaj” znaczyło. Dlatego, przyglądając się stworzeniom, zwracało uwagę na odmienność, czym różni się od nich. Wszystkie inne istoty musiały jeść i pić, bo inaczej umierały. A nawet jeśli jadły i piły, ostatecznie i tak umierały. TO nie umierało. Po prostu trwało. Nie musiało jeść ani pić. Stopniowo jednak uświadamiało sobie, że potrzebuje... No właśnie, czego? Nie potrafiło tego określić, wiedziało tylko, że brak tego czegoś jest coraz bardziej dotkliwy.
Wielowiekowy korowód łusek i lęgów nie przyniósł odpowiedzi. Zabijać i jeść, zabijać i jeść. Jaki to ma sens? Po co oglądać coś takiego, skoro nie można przeciwdziałać? Analizując sytuację, TO stawało się coraz bardziej zniechęcone.
Aż pewnego dnia zrodziła się zupełnie nowa myśl: Skąd pochodzę?
TO dawno odkryło, że jajka, z których wykluwają się inne stworzenia, powstają w wyniku kopulacji. TO jednak nie wyszło z jajka. Nie kopulacja dała początek jego jestestwu. Kiedy obudziło się do życia, nie istniało jeszcze nic, co mogłoby kopulować. TO było najpierw i jako byt, zda się, od zawsze, pomijając owo mgliste, niepokojące wspomnienie spadania. Ale wszystko inne albo się wykluło, albo urodziło. TO nie. I z tą myślą mur między nim a tamtymi gwałtownie urósł, wystrzelił na nieosiągalną wysokość, oddzielił TO od nich na wieczność. TO pozostało samo, zupełnie samo po wsze czasy. Cierpiało z tego powodu, bo chciało stanowić część czegoś. Było tylko jedno TO – czy nie powinien znaleźć się jakiś sposób, żeby też mogło kopulować i zrobić więcej podobnych sobie?
I nic nie stało się ważniejsze niż ta myśl: Więcej takich jak TO. Wszystko inne mogło się rozmnażać. TO też chciało.
Cierpiało, obserwując burzliwe, nieokiełznane życie tych bezrozumnych istot. Rozdrażnienie narastało, przeszło w gniew, gniew przerodził się we wściekłość na te głupie, zbędne stworzenia i ich niekończącą się, pustą, nikczemną egzystencję. A wściekłość przybierała na sile, zaogniała się, aż pewnego dnia TO nie zdołało nad nią zapanować. Bez namysłu rzuciło się na jedną z jaszczurek, pragnąc ją zmiażdżyć. I stał się cud.
TO znalazło się wewnątrz jaszczurki.
Widziało wszystko, co widziała jaszczurka, czuło to, co czuła ona.
I na długą chwilę zupełnie zapomniało o wściekłości.
Jaszczurka chyba nie zauważyła, że ma pasażera. Dalej robiła swoje, zabijała i kopulowała, a TO razem z nią. Było bardzo ciekawie, kiedy zabiła jedną z mniejszych istot. TO na próbę przeniosło się do jednego z małych stworzeń. Dużo lepszą zabawę miało, będąc w tym, które zabijało, ale to jeszcze nie wystarczyło, by nasunąć jakiekolwiek naprawdę sensowne pomysły. Być w tym, które umierało – było niezwykle interesujące i, owszem, nasunęło pewne pomysły, ale żadnych szczególnie budujących.
Te nowe doświadczenia przez jakiś czas dawały przyjemność. Choć jednak TO mogło odczuwać proste doznania tych istot, one były co najwyżej zagubione. Nadal nie zauważały TEGO, nie miały najmniejszego pojęcia – cóż, nie miały pojęcia o czymkolwiek. Tak bardzo ograniczone, a mimo to żyły. Miały życie i nie zdawały sobie z tego sprawy, nie wiedziały, co z nim zrobić. Gdzie tu sprawiedliwość? Wkrótce TO znów się znudziło i popadało w coraz większą złość.
Aż pewnego dnia pojawiły się małpiate. Początkowo wydawało się, że nic z nich nie będzie. Były małe, tchórzliwe i głośne. Ale uwagę TEGO zwróciła jedna drobna różnica: miały ręce, które pozwalały im robić niesamowite rzeczy. TO obserwowało, jak stają się świadome swoich rąk i zaczynają ich używać do najprzeróżniejszych, zupełnie nowych czynności: masturbacji, okaleczania siebie nawzajem i odbierania żywności mniejszym pobratymcom.
TO, zafascynowane, poświęcało im coraz więcej uwagi. Patrzyło, jak jedno uderza drugie, a potem ucieka i się chowa. Patrzyło, jak jedno kradnie drugiemu, ale tylko wtedy, gdy nikt nie widzi. Patrzyło, jak robią sobie nawzajem potworne rzeczy, a później udają, że nic się nie stało. I kiedy tak patrzyło, po raz pierwszy stało się coś cudownego: TO wybuchnęło śmiechem.
A gdy się śmiało, błysnęła pewna myśl, która od razu przerodziła się w radosną pewność.
TO pomyślało: coś się z tego da zrobić.1
Jaki to księżyc? Nie jasny, promienisty, szczęściem na wskroś przeszywający, o nie. Och, przyciąga, skamle i świeci w tandetnej, dogasającej imitacji tego, co czynić powinien, ale brak mu wigoru. Ten księżyc nie ma w sobie wiatru, który poniósłby drapieżców po pogodnym nocnym niebie w ekstazę cięcia i krojenia. Zamiast tego nieśmiało sączy migotliwą poświatę przez wypucowane okno do wnętrza, gdzie roześmiana kobieta siedzi na skraju kanapy i z ożywieniem rozprawia o kwiatach, tartinkach i Paryżu.
Paryżu?
Tak, z poważną twarzą jak księżyc w pełni mówi tonem ociekającym słodyczą tak, właśnie tak, o Paryżu. Znowu.
Jakiż to więc właściwie może być księżyc, z tym wręcz zachwyconym uśmiechem i brzegiem obszytym koronką drwiny? Dobija się słabo do okna, ale jakoś nie bardzo może przedrzeć się przez cały ten mdlący szczebiot. I jakiż to Mroczny Mściciel może ot tak siedzieć sobie w drugim końcu pokoju, tak jak biedny Skołowany Dexter w tej chwili, i udawać, że słucha, podczas gdy naprawdę leniwie buja w obłokach?
Ależ to nie księżyc, lecz miesiąc, wcale nie byle jaki, bo miodowy – rozwija sztandar małżeństwa w spowitym mrokiem nocy salonie sygnalizując, że pora zewrzeć szyki, przypuścić szarżę raz jeszcze na kościół, druhowie moi – albowiem Dexter o Demonicznych Dołeczkach bierze ślub. Zaprzęga się do wozu szczęśliwości ciągniętego przez uroczą Ritę, która, jak się okazuje, zawsze marzyła, by zobaczyć Paryż.
Ślub, miesiąc miodowy w Paryżu... Czy dla tych słów w ogóle jest miejsce w zdaniu, zawierającym jakąkolwiek wzmiankę o Widmowym Oprawiaczu?
Czy naprawdę możemy sobie wyobrazić nagle spoważniałego, onieśmielonego kata w kościele przy ołtarzu, wyfraczonego à la Fred Astaire, jak przyjmuje obrączkę na oczach wzruszonych uroczystą ceremonią gości? A potem Demona Dextera w szortach z madrasu, gapiącego się na wieżę Eiffla i siorbiącego café au lait przy Łuku Triumfalnym? Wleczonego za rękę brzegiem Sekwany, patrzącego niewidzącym wzrokiem na jarmarczne błyskotki w Luwrze?
Oczywiście, zawsze mógłbym odbyć pielgrzymkę na Rue Morgue, miejsce święte dla każdego seryjnego rozpruwacza.
Ale bądźmy przez chwilę poważni: Dexter w Paryżu? Pierwsza sprawa, czy Amerykanów w ogóle wpuszczają jeszcze do Francji? I rzecz najważniejsza, Dexter w Paryżu? Spędza tam miesiąc miodowy? Czy ktoś taki jak Dexter, oddany nocy, może nawet brać pod uwagę coś tak zwyczajnego? Czy ktoś, dla kogo seks jest równie interesujący jak księgowanie deficytu, może wstąpić w związek małżeński? Krótko mówiąc, czy – w imię wszystkiego, co bezbożne, mroczne i mordercze – Dexter może naprawdę chcieć to zrobić?
Świetne, ze wszech miar uzasadnione pytania. I, prawdę mówiąc, nawet mnie samemu dość trudno na nie odpowiedzieć. Ale oto jestem, wysłuchuję oczekiwań Rity, sączących się do uszu kropla po kropli jak w chińskiej torturze wody, i zastanawiam się, jak Dexter temu podoła.
No cóż. Podoła temu, bo musi, między innymi dlatego, żeby utrzymać, a nawet uaktualnić nieodzowny kamuflaż, skrywający przed światem jego prawdziwe oblicze, którego raczej nie chciałoby się zobaczyć po drugiej stronie stołu chwilę przed zgaśnięciem świateł, zwłaszcza gdyby w zasięgu ręki były sztućce. I naturalnie, trzeba dołożyć wielu starań, by nie wyszło na jaw, że Dexterem kieruje Mroczny Pasażer z ocienionego tylnego siedzenia, który od czasu do czasu przesiada się na przód, żeby przejąć stery i zawieźć nas do Parku Rozrywki, O Jakim Nikomu Się Nie Śniło. Nie można dopuścić, by owce zobaczyły, że Dexter jest wśród nich wilkiem.
Tak więc pracujemy, Pasażer i ja, bardzo ciężko pracujemy nad naszym przebraniem. Przez ostatnich kilka lat mieliśmy Dextera z Dziewczyną, należało bowiem pokazywać światu radosne i, co najważniejsze, normalne oblicze. Rola Dziewczyny w tym uroczym spektaklu przypadła Ricie i pod wieloma względami tworzyliśmy układ idealny, jako że była tak niezainteresowana seksem, jak ja nadal jestem, a mimo to pragnęła towarzystwa Wyrozumiałego Dżentelmena. A Dexter naprawdę rozumie. Nie ludzi, romantyzm, miłość i inne takie bzdety. Nie. Dexter rozumie co innego: złowieszczo uśmiechnięte sedno, to, jak wybrać spośród – och, jakże licznych w Miami kandydatów – tych, którzy najbardziej zasłużyli na przejście do ostatniego, mrocznego etapu selekcji do skromnego Panteonu Dextera.
Nie daje to absolutnej gwarancji, że Dexter jest czarującym kompanem; czar wymagał wielu lat ćwiczeń i jest produktem wydestylowanym z wielką wprawą w laboratorium. Ale niestety dla nieszczęsnej Rity – poharatanej po strasznie nieszczęśliwym i pełnym przemocy pierwszym małżeństwie – zdaje się, że nie potrafi dziewczyna odróżnić margaryny od masła.
No i cacy. Dexter i Rita przez dwa lata brylowali na salonach Miami, wszędzie zauważani i podziwiani. Później jednak, wskutek serii wydarzeń, które światły obserwator mógłby przyjąć z pewnym sceptycyzmem, Dexter i Rita zaręczyli się przypadkiem. Im bardziej głowiłem się, jak wybrnąć z tej absurdalnej opresji, tym większego nabierałem przekonania, że to logiczny następny krok mojej przykrywki. Żonaty Dexter – Dexter z dwójką dzieci w pakiecie. Gigantyczny skok naprzód, przejście na zupełnie nowy poziom kamuflażu.
No i ta dwójka dzieci.
Może wydawać się dziwne, że ktoś, kogo jedyną pasją jest wiwisekcja na ludzkim organizmie, lubi towarzystwo dzieci Rity, ale tak jest. Naprawdę. Zaznaczam, że nie rozczulam się na myśl o wypadnięciu mleczaka, bo to wymagałoby posiadania uczuć, a ja szczęśliwie obywam się bez takowej mutacji. Ogólnie jednak uważam, że dzieci są o wiele ciekawsze od dorosłych, i szczególną niechęć budzą we mnie ci, którzy je krzywdzą. Więcej: od czasu do czasu nawet ich wyszukuję. A kiedy już wytropię takiego drapieżnika i nabiorę pewności, że rzeczywiście zrobił to, co zrobił, dopilnowuję, żeby nie mógł powtórzyć tego nigdy więcej – lekką ręką, niewstrzymywaną przez sumienie.
Dlatego fakt, że Rita miała dwójkę dzieci z koszmarnego pierwszego małżeństwa, bynajmniej nie był odstręczający, zwłaszcza że okazało się, iż oboje potrzebują specjalnych technik wychowawczych Dextera, by przypiąć pasami ich własnych raczkujących Mrocznych Pasażerów do wygodnego, bezpiecznego Mrocznego Fotelika, dopóki sami nie nauczą się prowadzić. Prawdopodobnie w wyniku urazów psychicznych, a nawet fizycznych, których przyczyną był otumaniony narkotykami ojciec, Cody i Astor, tak jak ja, przeszli na Ciemną Stronę. A teraz mieli stać się moimi dziećmi, zarówno prawnie, jak i duchowo. Jeszcze trochę, a uznam, iż życie naprawdę ma jakiś nadrzędny cel.
Było więc kilka doskonałych powodów, by Dexter temu podołał. Ale Paryż? Nie wiem, skąd się wzięło przekonanie, że Paryż jest romantyczny. Czy, pomijając Francuzów, ktokolwiek oprócz Lawrence’a Welka kiedykolwiek uważał, że akordeon jest sexy? I czy nie jest już od pewnego czasu aż nadto oczywiste, że nas tam nie chcą? A na dodatek jeszcze złośliwie mówią po francusku.
Może to jakiś stary film zrobił Ricie pranie mózgu, coś z wesołą, rezolutną blondynką i romantycznym brunetem, którzy z modernistyczną muzyką w tle ganiają wokół wieży Eiffla i śmieją się z urzekająco opryskliwego, palącego gauloise’y brudasa w berecie. A może kiedyś usłyszała płytę Jacques’a Brela i pomyślała sobie, o, to jest coś, co do mnie przemawia. Kto wie? W każdym razie przekonanie, że Paryż to stolica wyrafinowanego romantyzmu, na dobre utkwiło we wszystko chłonącym umyśle Rity i nie usunie się go stamtąd bez skomplikowanego zabiegu chirurgicznego.
I tak oto do niekończących się dyskusji o tym, co lepsze, kurczak czy ryba, wino czy drink-bar, doszły serie monomaniakalnych, nieskładnych monologów o Paryżu. Na pewno możemy się wyrwać na cały tydzień, dałoby nam to dość czasu, żeby obejrzeć Jardin des Tuileries i Luwr – a do tego może coś Moliera w Comédie-Française. Nie mogłem nie podziwiać tego, jak solidnie się przygotowała. Jeśli o mnie chodzi, moje zainteresowanie Paryżem wygasło do cna dawno temu, w momencie, kiedy dowiedziałem się, że leży we Francji.
Na szczęście dla nas, nie musiałem głowić się nad tym, jak jej to wszystko dyplomatycznie powiedzieć, bo w porę uratowało mnie dyskretne wejście Cody’ego i Astor. W odróżnieniu od większości siedmio- i dziesięciolatków, nie wpadają przez drzwi, waląc ze wszystkich luf. Kochany biologiczny tatunio trochę dał im w kość i jeden ze skutków jest taki, że nigdy nie widać, jak wchodzą i wychodzą; wnikają do pomieszczeń przez osmozę. W jednej chwili ich nie ma, a zaraz potem już stoją w milczeniu obok ciebie i czekają, kiedy ich zauważysz.
– Chcemy się pobawić w chowanego – oświadczyła Astor. Była rzeczniczką tej pary; Cody nigdy nie uskładał więcej niż cztery słowa dziennie. Nie był głupi, wprost przeciwnie. Po prostu raczej wolał się nie odzywać. Teraz tylko spojrzał na mnie i skinął głową.
– Och – powiedziała Rita, przerywając swoje rozważania na temat kraju Rousseau, Kandyda i Jerry’ego Lewisa – skoro tak, to może byście...
– W chowanego z Dexterem – uściśliła Astor i Cody bardzo wyraziście pokiwał głową.
Rita zasępiła się.
– Pewnie trzeba było o tym porozmawiać wcześniej, ale nie sądzisz, że Cody i Astor... To znaczy, czy nie powinni zwracać się do ciebie jakoś bardziej, nie wiem... tak po prostu Dexter? To chyba trochę...
– Może mon papere? – spytałem. – Albo Monsieur le Comte?
– A może nie? – mruknęła Astor.
– Tak tylko myślę, że... – zaczęła Rita.
– Dexter może być – uznałem. – Przyzwyczaili się.
– Powinni okazywać więcej szacunku – stwierdziła.
Spojrzałem w dół na Astor.
– Pokaż mamie, że potrafisz powiedzieć „Dexter” z szacunkiem.
Przewróciła oczami.
– Proooooooszę cię.
Uśmiechnąłem się do Rity.
– Widzisz? Ma dziesięć lat. Nie potrafi niczego powiedzieć z szacunkiem.
– Niby tak, chociaż...
– Wszystko gra – zapewniłem ją. – Ale Paryż...
– Chodźmy na dwór – odezwał się Cody. Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Cztery pełne sylaby; jak na niego to praktycznie przemówienie.
– W porządku – stwierdziła Rita. – Jeśli naprawdę myślisz...
– Prawie nigdy nie myślę. To przeszkadza w procesie myślowym.
– Bez sensu – skomentowała Astor.
– Z sensem czy bez, taka jest prawda – ja na to.
Cody pokręcił głową.
– Chowanego – powiedział.
I zamiast przerywać jego słowotok, po prostu wyszedłem za nim na podwórko.2
Oczywiście, choć przewspaniałe plany Rity nabierały coraz wyraźniejszych kształtów, nie znaczy to, że życie stało się rajem. Była jeszcze praca, taka prawdziwa. Czego jak czego, ale braku sumienności Dexterowi zarzucić nie można, toteż obowiązków nie zaniedbałem. Przez dwa tygodnie zajmowałem się nanoszeniem ostatnich pociągnięć pędzla na zupełnie nowe płótno. Natchnął mnie do tego pewien młody dżentelmen, który odziedziczył dużo pieniędzy i wydawał je na przerażające mordercze eskapady; kiedy słyszę o takich, aż żałuję, że nie jestem bogaty. Nazywał się Alexander Macauley, choć sam o sobie mówił „Zander”, co jak dla mnie brzmiało trochę gogusiowato, no ale może właśnie o to chodziło. Ostatecznie był czystej krwi hipisem z funduszem powierniczym, kimś, kto nie przepracował jednego dnia w życiu i oddał się lekkiej rozrywce tego rodzaju, przy której zadrżałoby i moje puste serduszko, gdyby tylko Zander z odrobinę lepszym wyczuciem dobierał swoje ofiary.
Źródłem fortuny Macauleyów były nieprzeliczone stada bydła, niekończące się gaje cytrusowe i nawozy sztuczne wrzucane do jeziora Okeechobee. Zander regularnie nawiedzał biedne dzielnice, by obsypywać bezdomnych hojnymi darami. A nielicznych szczęśliwców, których naprawdę chciał podnieść na duchu, podobno zatrudniał na rodzinnym ranczo, jak dowiedziałem się z łzawego panegiryku w jednej z gazet.
Dexter, rzecz jasna, przyklaskuje dobroczynności. Prawdę mówiąc, jestem jej gorącym zwolennikiem dlatego, iż prawie zawsze stanowi ona sygnał ostrzegawczy, że pod maską Matki Teresy kryje się coś niegodziwego, podłego i rozdokazywanego. Nie żebym wątpił, iż gdzieś w głębi ludzkiego serca naprawdę zamieszkuje duch życzliwego i troskliwego miłosierdzia, nakazujący kochać bliźniego swego jak siebie samego. Gdzieżbym śmiał. To znaczy, jestem pewien, że gdzieś tam musi być. Po prostu nigdy go nie widziałem. A ponieważ brak mi i człowieczeństwa, i prawdziwego serca, zmuszony jestem bazować na osobistych doświadczeniach, z których wynika, że swój swojemu chętnie pomoże, ale obcemu – niekoniecznie.
Dlatego kiedy widzę zamożnego, przystojnego i z wyglądu normalnego młodego człowieka, który rozdaje swoje dobra najokrutniej sponiewieranym przez los, jakoś trudno mi przyjąć taki altruizm za dobrą monetę, bez względu na to, jak piękną ma formę. Sam jestem całkiem dobry w ukazywaniu światu czarującego, niewinnego oblicza, a wszyscy wiemy, na ile jest autentyczne, prawda?
Szczęśliwie dla mojego spójnego światopoglądu, Zander nie był inny – tylko dużo bogatszy. A otrzymane w spadku pieniądze sprawiły, że stał się trochę niechlujny. Ze skrupulatnie wypełnianych PIT-ów, które wyszperałem, wynikało bowiem, że rodzinne ranczo jest niezamieszkane i nieużywane, co mogło znaczyć tylko jedno: dokądkolwiek zabierał swoich drogich, brudnych przyjaciół, nie żyli tam zdrowo i szczęśliwie, pracując na świeżym powietrzu.
Jeszcze lepsze dla moich celów było to, że na wędrówkę z nowym przyjacielem Zanderem udawali się boso. Tak się bowiem złożyło, że w specjalnym pokoju w jego pięknym domu w Coral Gables, wyposażonym w kilka bardzo przemyślnych i kosztownych zamków, których otwarcie zajęło mi prawie całe pięć minut, Zander trzymał trochę pamiątek. Głupio podejmować takie ryzyko, gdy jest się potworem; wiem o tym doskonale, bo sam to robię. Jednak jeśli pewnego dnia jakiś sumienny śledczy odszuka moją skrzyneczkę wspomnień, nie znajdzie w niej nic prócz szkiełek mikroskopowych z pojedynczą kroplą krwi w każdym i nie zdoła udowodnić, że to coś złowieszczego.
Zander aż tak cwany nie był. Zachował po jednym bucie każdej z ofiar i liczył, że nadmiar pieniędzy i zamknięte drzwi wystarczą, by jego sekrety nigdy nie ujrzały światła dziennego.
No nie. Nic dziwnego, iż potwory mają tak fatalną reputację. Naiwność, że słów brak. I jeszcze buty? Poważnie, buty, na wszystko, co wyklęte? Staram się być tolerancyjny i wyrozumiały dla słabostek bliźnich, ale to już lekka przesada. Co może być interesującego w przepoconym, oblepionym skorupą błota, dwudziestoletnim trampku? I żeby jeszcze zostawiać je tak na widoku. To wręcz obraza.
Oczywiście, Zander pewnie kombinował, że w razie wpadki stać go na najlepszych adwokatów i sprawa skończy się tak, że najwyżej będzie musiał trochę popracować społecznie – co zakrawało na ironię, zważywszy, że od tego właśnie wszystko się zaczęło. Tyle że w swoich rachubach nie uwzględnił jednego: że wpadnie w ręce Dextera, nie policji. I że jego proces odbędzie się w Dwudziestoczterogodzinnym Sądzie Mrocznego Pasażera, w którym nie ma prawników – choć oczywiście liczę, że wkrótce jakiegoś dopadnę – a wyrok nie podlega apelacji.
Czy jednak but to wystarczający dowód? Nie miałem wątpliwości, że Zander jest winny. Nawet gdyby Mroczny Pasażer nie wyśpiewywał arii przez cały czas, kiedy patrzyłem na te buty, doskonale wiedziałbym, w czym rzecz – pozostawiony samemu sobie Zander wzbogaciłby kolekcję o następne eksponaty. Byłem prawie pewien, że jest złym człowiekiem, i miałem straszną ochotę pogadać z nim przy blasku księżyca i posłać kilka ciętych uwag. Musiałem jednak zyskać pewność absolutną – do tego zobowiązywał Kodeks Harry’ego.
Zawsze przestrzegałem niewzruszonych zasad ustanowionych przez Harry’ego, mojego przybranego ojca, policjanta, który nauczył mnie, jak ze skromnością i precyzją być tym, czym jestem. To on mi pokazał, jak oczyścić miejsce zbrodni tak, jak tylko glina potrafi, i jak z taką samą starannością dobierać sobie partnerów do tańca. Jeśli istniał choć cień wątpliwości, nie mogłem zaprosić Zandera do zabawy.
A teraz? Na podstawie samej wystawy obuwia każdy sąd na świecie uznałby Zandera za winnego co najwyżej niehigienicznego fetyszyzmu; ale żaden sąd na świecie nie dysponował zeznaniami eksperta, takiego jak Mroczny Pasażer; ten cichy, naglący głos wewnętrzny popychał do czynu i rzadko się mylił. A im bardziej napierał, tym trudniej było o spokój i bezstronność. Chciałem puścić się w Ostatni Taniec z Zanderem, potrzebowałem tego jak powietrza.
Chciałem, jasne – ale nietrudno się domyślić, co powiedziałby Harry. To nie wystarczało. Nauczył mnie, że aby mieć pewność, dobrze jest zobaczyć ciała, a Zander zdołał je ukryć na tyle dobrze, że ich nie znalazłem. Jeśli nie ma zwłok, chcieć – nieważne jak bardzo – to za mało.
Wróciłem do zebranych materiałów, żeby zobaczyć, gdzie Zander może przechowywać marynaty z trupów. Dom odpadał. Przeszukałem go i oprócz muzeum butów nie znalazłem nic podejrzanego, a Mroczny Pasażer zazwyczaj bez trudu wywąchuje kolekcje zwłok. Poza tym w domu nie byłoby ich gdzie trzymać – na Florydzie nie ma piwnic, a w swojej dzielnicy Zander nie mógłby niezauważony kopać w ogródku ani taszczyć nieboszczyków. Krótka konsultacja z Pasażerem przekonała mnie, że ktoś, kto mocuje pamiątki na płytkach z orzecha, na pewno starannie pozbywa się resztek.
Ranczo nadawałoby się doskonale, ale w czasie krótkiej wizyty nie znalazłem tam żadnych śladów. Wyglądało, że dawno zostało opuszczone; nawet podjazd zarósł zielskiem.
Grzebałem głębiej: Zander kupił apartament na Maui, ale to o wiele za daleko. Miał kilka akrów ziemi w Karolinie Północnej – możliwe, lecz mało prawdopodobne, bo musiałby tam jechać dwanaście godzin z trupem w samochodzie. Był udziałowcem spółki, która chciała zagospodarować Toro Key, małą wyspę na południe od Cape Florida. Jednak własność firmy z pewnością nie wchodziła w grę – zbyt wiele osób mogło tam wejść i myszkować. Tak czy inaczej, przypomniałem sobie, że kiedy za młodu chciałem przybić do brzegu Toro Key, kręcili się tam uzbrojeni strażnicy, którzy wszystkich przeganiali. Nie, to musiało być gdzie indziej.
Wśród jego licznych inwestycji i aktywów jedyne, co wyglądało obiecująco, to łódź Zandera, piętnastometrowy cigarette. Od jednego z potworów, z którymi miałem do czynienia, nauczyłem się, że łódź daje znakomite możliwości pozbycia się resztek. Prosta sprawa: przywiązuje się ciało drutem do czegoś ciężkiego, przerzuca przez reling i można zrobić denatowi pa, pa! Czysto, schludnie, porządnie; bez hałasu, bez bałaganu, bez śladu.
I bez szansy na to, żebym zdobył nieodzowny dowód. Zander trzymał łódź na najbardziej ekskluzywnej przystani w Coconut Grove, Royal Bay Yacht Club. Ochronę mieli tam bardzo dobrą, tak dobrą, że wytrych i uśmiech nie wystarczą, by Dexter dostał się do środka. Była to zapewniająca pełen zakres usług przystań dla nieuleczalnie bogatych, taka, w której nawet cumę dziobową ci wypucują. Nie musisz tankować; jeden telefon i łódź czeka gotowa do rejsu, z szampanem chłodzącym się w kokpicie. I przez cały dzień i noc roi się tam od radośnie uśmiechniętych uzbrojonych strażników, czapkujących jaśnie państwu, gotowych strzelać do każdego, kto przełazi przez ogrodzenie.
Łódź znalazła się poza zasięgiem. Nie ulegało wątpliwości, że Zander korzysta z niej, by pozbyć się ciał; co istotniejsze, Mroczny Pasażer też tak uważał. Nie miałem jednak możliwości, żeby się do niej dostać.
Byłem poirytowany, ba, wręcz sfrustrowany, kiedy wyobrażałem sobie Zandera ze swoim najnowszym trofeum – pewnie odpowiednio zabezpieczonym w pozłacanej skrzyni z lodem – jak dzwoni do kapitana przystani i zamawia tankowanie łodzi, a potem z demonstracyjną nonszalancją przemierza przystań, podczas gdy dwaj stękający ochroniarze wnoszą bagaż na pokład i uprzejmie machają na pożegnanie. Nie mogłem jednak wejść na łódź, żeby to udowodnić. Bez ostatecznego dowodu Kodeks Harry’ego nie pozwalał mi podjąć żadnych działań.
A że byłem pewny swego, cóż mi pozostawało? Mógłbym następnym razem spróbować przyłapać Zandera na gorącym uczynku. Tyle tylko, że nie wiedziałem, kiedy to miałoby się stać, a nie mogłem go obserwować bez przerwy. Musiałem od czasu do czasu pokazywać się w pracy, wypadało też dla przyzwoitości pojawiać się w domu i zachowywać pozory normalnego życia. Tak więc w którymś momencie w ciągu najbliższych kilku tygodni, o ile schemat pozostanie bez zmian, Zander zadzwoni do kapitana przystani i każe przygotować łódź, a wtedy...
Wtedy kompetentny pracownik klubu bogaczy odnotuje, co dokładnie zrobi z łodzią i kiedy: ile zatankuje paliwa, jaki szampan dostarczy i ile windeksu zużyje do umycia przedniej szyby. Wszystko to zapisze w pliku o nazwie „Macauley” i zachowa na komputerze.
I nagle znaleźliśmy się na powrót w świecie Dextera, z Pasażerem, który syczał, że to rzecz pewna, goniącym mnie do klawiatury.
Dexter jest skromny aż do przesady i w pełni świadomy, że jego niepośledni talent ma swoje granice. Na komputerze jednak nic się przede mną nie ukryje, a przynajmniej na nic takiego jeszcze nie natrafiłem. Usiadłem i wziąłem się do roboty.
W niecałe pół godziny włamałem się do komputerów jachtklubu i odszukałem dokumentację. Rzeczywiście, wszystkie zlecenia były skrupulatnie odnotowane. Dla porównania obejrzałem wykaz posiedzeń zarządu ulubionej organizacji charytatywnej Zandera, Światowej Misji Boskiego Światła, z siedzibą na obrzeżach dzielnicy Liberty City. Czternastego lutego zarząd miał przyjemność ogłosić, że Wynton Allen przenosi się z gniazda rozpusty, jakim jest Miami, na ranczo Zandera, by tam resocjalizować się uczciwą pracą. A piętnastego lutego Zander wyruszył w rejs, podczas którego zużył sto trzydzieści litrów paliwa.
Jedenastego marca podobne szczęście spotkało Tyrone’a Meeksa. dwunastego marca Zander odbył przejażdżkę łodzią.
I tak to szło; ilekroć wyznaczano jakiegoś bezdomnego szczęśliwca, który od tej pory miał wieść sielankowy żywot, Zander w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin kazał przygotować łódź do wyjścia w morze.
To nie to samo, co zobaczyć ciała – ale Kodeks Harry’ego z założenia funkcjonujący w lukach w systemie, na ciemnych obszarach sprawiedliwości doskonałej, a nie prawa doskonałego. Ja miałem pewność, Pasażer też, a to był wystarczający dowód.
Zander wypłynie w nocny rejs innego rodzaju i nawet wszystkie jego pieniądze nie utrzymają go na powierzchni.3
I tak oto w noc jak wiele innych, gdy księżyc zalewał swoje przyjemnie spragnione krwi dzieci akordami szalonej melodii, ja nuciłem do wtóru i szykowałem się do wyjścia na ostre harce. Praca skończona, teraz czas, by Dexter się rozerwał. Chwila powinna była wystarczyć na to, żebym pozbierał moje zabawki i wyruszył na spotkanie z nadzianym nicponiem. Tyle że, rzecz jasna, ponieważ wielkimi krokami zbliżał się ślub, nic już nie było proste. I chyba nigdy więcej nie będzie – tak mi się przynajmniej wydawało.
Oczywiście wznosiłem doskonałą, prawie nieprzenikalną fasadę z lśniącej, antyseptycznej stali i szkła, która miała przesłonić fronton Zamku Dextera, ponurego gotyckiego gmaszyska rodem z horroru. Dlatego z wielką ochotą współpracowałem przy odsyłaniu Dawnego Dextera na spoczynek, co pociągnęło za sobą udział w procesie „konsolidacji naszego związku”, jak to ujmowała Rita. W tym wypadku znaczyło to, iż czeka mnie przeprowadzka z wygodnego kącika na skraju Coconut Grove dalej na południe, do mającego trzy sypialnie domu Rity, bo tak będzie „praktycznie”. Ma się rozumieć, było to nie tylko praktyczne, ale i Potwornie Niedogodne. Po zaprowadzeniu nowego ładu nie mogłem liczyć nawet na odrobinę prywatności. A tej oczywiście potrzebowałem. Każdy oddany, odpowiedzialny ogr ma swoje tajemnice i wolałbym, aby pewne rzeczy nie ujrzały światła dziennego, a jeśli już, to tylko w moich rękach.
Były to, na przykład, materiały o potencjalnych towarzyszach zabaw; no i mała drewniana skrzynka, bardzo mi droga, zawierająca czterdzieści jeden szkiełek mikroskopowych, każde z zachowaną w środku kroplą zaschniętej krwi, reprezentującą jedno nie całkiem ludzkie życie, któremu położyłem kres własnymi rękami – pamiątkowy album mojego wewnętrznego ja. Nie zostawiam po sobie wielgachnych stert gnijącego mięsa. Nie jestem niechlujnym, niedbałym, sieczącym bez opamiętania zwyrodnialcem. Jestem niezwykle schludnym, sieczącym bez opamiętania zwyrodnialcem. Zawsze bardzo, ale to bardzo starannie pozbywam się resztek i nawet jakiś okrutny, zaciekły nieprzyjaciel, który zawziąłby się, żeby pokazać światu, jaka ze mnie bestia plugawa, miałby trudności z ustaleniem, czym właściwie są te szkiełka.
Gdybym jednak musiał się z nich tłumaczyć, mogłyby pojawić się pytania, które w końcu, kto wie, czy nie okazałyby się kłopotliwe, nawet gdyby zadała je kochająca żona – a co dopiero wróg dążący z pasją do tego, by mnie zniszczyć. Ostatnio trafił się taki zajadły: policjant z Miami, sierżant Doakes. I choć formalnie rzecz biorąc, jeszcze żył, zacząłem myśleć o nim w czasie przeszłym, jako że wskutek nieszczęśliwego splotu wydarzeń stracił obie stopy i dłonie, a także język. Z pewnością nie był zdatny do tego, by wymierzyć mi jakże należną sprawiedliwość. Miałem jednak dość oleju w głowie, żeby wiedzieć, iż skoro napatoczył się jeden taki jak on, to wcześniej czy później pojawi się następny.
I dlatego przywiązywałem wagę do prywatności – nie żebym kiedykolwiek trąbił na lewo i prawo o moich sprawach osobistych. O ile wiem, jeszcze nikt nie zaglądał do mojej skrzynki ze szkiełkami. Tyle że nigdy dotąd nie miałem narzeczonej, która wyręczała mnie w sprzątaniu, ani dwójki bardzo ciekawskich dzieci, które węszyły w moich rzeczach, bo chciałby być takie jak Mroczny Papcio Dexter.
Rita zdawała się rozumieć moją potrzebę prywatności – choć nie jej powody – i poświęciła swój pokój do szycia, zmieniając go na coś, co nazwała gabinetem Dextera. Kiedyś znajdą się w nim mój komputer, moje nieliczne książki i kompakty, i, jak sądzę, palisandrowa skrzynka ze szkiełkami. Ale jakżebym mógł ją tu zostawić? Potrafiłbym przekonująco wyjaśnić Cody’emu i Astor, czym jest – ale co powiedzieć Ricie? Może należałoby ją schować? Wydrążyć za fałszywą biblioteczką sekretny korytarz, wiodący krętymi schodami na dół, do mojej mrocznej kryjówki? A może włożyć skrzynkę na dno atrapy pojemnika z kremem do golenia? Był to pewien problem.
Kiedyś trzeba go będzie rozwiązać; na razie wciąż miałem swoje stare mieszkanie. Mimo to w moim gabinecie trzymałem parę drobiazgów, noże do oprawiania ryb i taśmę samoprzylepną, co mogłem łatwo wytłumaczyć zamiłowaniem do wędkarstwa i klimatyzacji. Rozwiązania poszukamy później. W tej chwili lodowate palce dźgały mnie i łaskotały w plecy, i spieszno mi było na spotkanie z bufonowatym gogusiem.
A że nóż i taśmę musiałem do czegoś schować, poszedłem do mojego gabinetu po granatową torbę sportową, którą zachowywałem na uroczystą okazję. Wyciągnąłem ją z szafy, czując na języku ostry, coraz silniejszy smak spodziewanej rozkoszy, i włożyłem do środka zabawki: nową rolkę taśmy samoprzylepnej, nóż do oprawiania ryb, rękawiczki, moją jedwabną maskę i, na wszelki wypadek, zwój nylonowej liny. Wszystko gotowe. Czułem, jak moje żyły promieniują stalowym podnieceniem, uszy wypełniała mi szalona, narastająca muzyka, huczący puls Pasażera ponaglał, zagrzewał do czynu. Odwróciłem się, żeby wyjść...
I wpadłem na dobraną parę poważnych dzieci, które zadarły głowy i spojrzały na mnie wyczekująco.
– On chce iść – powiedziała Astor i Cody skinął głową, wpatrzony we mnie wielkimi, nieruchomymi oczami.
Jestem przekonany, iż każdy, kto mnie zna, powiedziałby, że mam gadane i nigdy nie tracę rezonu; kiedy jednak odtworzyłem w myśli słowa Astor i raz jeszcze poszukałem interpretacji, w której nie znaczyłyby tego, co znaczyły, zdołałem wydobyć z siebie tylko bardzo ludzki dźwięk, mniej więcej: „Ą hę ho?”
– Z tobą – powiedziała Astor, cierpliwie, jak do upośledzonej umysłowo pokojówki. – Cody chce dziś z tobą iść.
Z perspektywy czasu wyraźnie widać, że ten problem musiał się kiedyś pojawić. I, co ważne, trzeba uczciwie przyznać, że spodziewałem się tego – ale później. Nie teraz. Nie u progu mojej Nocy Spełnienia. Nie kiedy każdy włosek na karku stał mi dęba i krzykiem domagał się zaspokojenia czystej, palącej potrzeby, aby wypełznąć w mrok z zimną, wytopioną z nierdzewnej stali furią...
Sytuacja zdecydowanie wymagała poważnego przemyślenia, cóż, kiedy moje nerwy uparcie żądały, żebym wyskoczył przez okno i czmychnął w noc – ale dzieciaki wciąż stały przede mną, więc wziąłem głęboki oddech i skupiłem na nich uwagę.
Lśniąca, pełna ostrych kantów blaszana dusza Dextera Mściciela uformowała się w wyniku urazu z dzieciństwa, tak głębokiego, że zupełnie wyparłem go z pamięci. To doświadczenie sprawiło, że jestem tym, czym jestem, i nie wątpię, że siąkałbym nosem i byłbym nieszczęśliwy z tego powodu, gdybym był zdolny do jakichkolwiek uczuć. Cody i Astor nosili takie same blizny, pamiątki po ojcu, otumanionym narkotykami brutalu, który pastwił się nad nimi, aż oboje na dobre wzgardzili słońcem i lizakami. Mój mądry przybrany ojciec, wychowując mnie, wiedział, że czegoś takiego nie da się cofnąć, nie można wepchnąć węża z powrotem do jaja.
Można go za to wytresować. Harry wyszkolił mnie, zrobił ze mnie coś, co polowało tylko na innych mrocznych drapieżców, inne monstra i upiory w przebraniach z ludzkiej skóry, żerujące w mieście. Mojej żądzy mordu nie dało się wykorzenić, była niezmienna i nieprzemijająca, ale Harry nauczył mnie tropić i usuwać tylko tych, którzy zgodnie z jego, jak na glinę przystało, rygorystycznymi zasadami naprawdę na to zasługiwali.
Kiedy odkryłem, że Cody jest taki sam, obiecałem sobie, że pójdę Drogą Harry’ego, przekażę chłopcu swoją wiedzę, wychowam go w duchu Mrocznej Prawości. Była to jednak cała galaktyka komplikacji, wyjaśnień i nauk. Harry wpajał mi to wszystko przez prawie dziesięć lat, zanim pozwolił mi się pobawić z czymś bardziej skomplikowanym od bezpańskiego zwierzaka. Z Codym nawet jeszcze nie zacząłem – i choć czułem się trochę jakbym robił z siebie Mistrza Jedi, teraz zacząć nie mogłem. Wiedziałem, że Cody pewnego dnia będzie musiał pogodzić się z tym, że jest taki jak ja, i szczerze chciałem mu pomóc – ale niech to nie będzie dziś. Nie kiedy przez okno dolatywało wesołe wołanie księżyca, który ciągnął mnie jak żółta lokomotywa doczepiona do mojego mózgu.
– Nie jestem, tego... – zacząłem, chcąc wszystkiemu zaprzeczyć. Ale spojrzeli na mnie z tak ujmującym wyrazem zimnej pewności, że urwałem. – Nie – powiedziałem stanowczo. – Jest o wiele za mały.
Wymienili szybkie spojrzenia, nic więcej, lecz kryła się w nich cała rozmowa.
– Mówiłam mu, że tak powiesz – stwierdziła Astor.
– I słusznie.
– Dexter, obiecałeś przecież, że nam pokażesz.
– Pokażę – zapewniłem, czując na plecach zimne palce, które powoli wędrują w górę i naciskają, popychają w stronę drzwi – ale nie teraz.
– No więc, kiedy? – spytała.
Spojrzałem na nich i wypełniła mnie niesamowicie dziwna mieszanka uczuć: z jednej strony rwałem się do tego, żeby już wyjść i coś pociachać, a z drugiej miałem ochotę opatulić oboje miękkim kocem i zabić wszystko, co się do nich zbliży. A na dodatek, o tak, do kompletu, nieśmiało wkradało się pragnienie, by złapać ich za te zakute łebki i stuknąć nimi o siebie.
Czy to znaczy, że wreszcie poczułem się ojcem?
Całe ciało przenikał zimny ogień rozniecony potrzebą zrobienia tego, o czym ani mru-mru, ale odetchnąłem bardzo głęboko i przybrałem obojętną minę.
– Jutro macie szkołę, a teraz już prawie pora, żebyście poszli spać.
Spojrzeli na mnie, jakbym ich zdradził, poniekąd słusznie; zmieniłem reguły gry i wcieliłem się w rolę Papcia Dextera, gdy myśleli, że rozmawiają z Demonem Dexterem. W gruncie rzeczy powiedziałem jednak prawdę. Nie można zabierać dzieci na nocne świniobicie i oczekiwać, by nazajutrz pamiętały abecadło. Nawet mnie niełatwo było po małej przygodzie stawić się rano w pracy, a miałem to szczęście, że mogłem wypić tyle kubańskiej kawy, ile dusza zapragnie. Z pewnością w ich wieku to jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
– Oj, gadasz jak dorosły. – Astor prychnęła z miażdżącą pogardą dziesięciolatki.
– Przecież jestem dorosły – odparłem. – I staram się być takim dorosłym, jakiego potrzebujecie. – Choć zęby mnie bolały od wstrzymywania narastającego głodu, mówiłem serio, co jednak w najmniejszym stopniu nie złagodziło dezaprobaty widocznej w ich spojrzeniach.
– Myśleliśmy, że jesteś inny – stwierdziła.
– Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym być jeszcze bardziej inny i nadal wyglądać jak człowiek.
– To nie fair – odezwał się Cody i w jego oczach zobaczyłem małą mroczną bestyjkę, która uniosła głowę i zaryczała na mnie.
– Owszem, to nie fair. – Rozwinąłem temat. – W życiu nic nie jest fair. Fair to brzydkie słowo i proszę nie używać przy mnie takiego języka.
Cody patrzył na mnie z rozżaleniem, ale w jego twardym spojrzeniu dostrzegłem zimne wyrachowanie, takim jeszcze go nie widziałem, i nie wiedziałem, czy chcę chłopaka trzepnąć, czy dać mu ciastko.
– Nie fair – powtórzył.
– Posłuchaj – powiedziałem – to coś, na czym się znam. Niech to będzie pierwsza lekcja. Normalne dzieci w dni szkolne chodzą spać o wyznaczonej porze.
– Nienormalny – odparował i wysunął dolną wargę tak daleko, że można by za nią wstawić jego podręczniki.
– I o to chodzi – wyjaśniłem mu. – Dlatego musisz zawsze normalnie wyglądać, normalnie się zachowywać, sprawiać na otoczeniu wrażenie normalnego. I jeszcze jedno: musisz robić dokładnie to, co ci każę, bo inaczej nie mamy o czym mówić. – Wyraźnie nie był do końca przekonany, ale miękł. – Cody. Musisz mi zaufać i robić wszystko po mojemu.
– Muszę – mruknął.
– Tak. Musisz.
Bardzo długo na mnie patrzył, po czym przeniósł wzrok na siostrę, która spojrzała na niego. To był cud komunikacji bezgłosowej; widziałem po nich, że toczą długą, ogromnie zawiłą rozmowę, choć nie padło ani jedno słowo. Wreszcie Astor wzruszyła ramionami i odwróciła się do mnie, mówiąc.
– Musisz obiecać.
– Niech będzie – odparłem. – Obiecać co?
– Że zaczniesz nas uczyć – oświadczyła, a Cody skinął głową. – Niedługo.
Odetchnąłem głęboko. Tak naprawdę nigdy nie miałem żadnych szans pójść do nieba, które i tak uważałem za byt wysoce hipotetyczne. Ale żeby zdecydować się na coś takiego, zgodzić się zrobić z tych obszarpanych potworków schludne, dobrze wykształcone potworki – cóż, pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że moje poglądy na temat nieba nie okażą się mylne.
– Obiecuję – odpowiedziałem. Popatrzyli po sobie, spojrzeli na mnie i poszli.
A ja zostałem z torbą pełną zabawek, pilną sprawą do załatwienia i cokolwiek ostudzonym zapałem.
Czy tak wygląda życie każdej rodziny? Jeśli jest to typowe, jak można coś takiego znieść? Po co ludziom więcej niż jedno dziecko, ba, po co im dzieci w ogóle? Miałem przed sobą ważny i pożyteczny cel, a tu nagle wyskakuje mi coś, z czym jeszcze nigdy nie musiała się borykać żadna mamusia z przedmieścia. W totalnym oszołomieniu nie mogłem sobie przypomnieć, o czym myślałem ledwie parę chwil temu. Mimo że słyszałem zniecierpliwiony pomruk Mrocznego Pasażera – dziwnie przytłumiony, z nutką niepewności – trochę potrwało, zanim wziąłem się w garść i znów przeistoczyłem się ze Skołowanego Papcia Dextera w Zimnego Mściciela. Trudno mi było odzyskać lodowaty spokój, towarzyszący zwykle poczuciu gotowości i zagrożenia; prawdę mówiąc, nie pamiętałem nawet, gdzie zostawiłem kluczyki od samochodu.
Jakoś je znalazłem i chwiejnie wypadłem z gabinetu. Wymamrotałem do Rity nic nieznaczące czułe słówka i nareszcie wyszedłem z domu w noc.4
Śledziłem Zandera dość długo, by poznać jego rozkład zajęć, a że był czwartkowy wieczór, dokładnie wiedziałem, gdzie go zastanę. Czwartkowe wieczory spędzał w Światowej Misji Boskiego Światła – zapewne doglądał inwentarza. Przez jakieś półtorej godziny pouśmiecha się do personelu i weźmie udział w krótkim nabożeństwie, a potem wypisze czek pastorowi, potężnemu Murzynowi, który kiedyś grał w NFL. Pastor podziękuje z uśmiechem, a Zander chyłkiem wymknie się tylnymi drzwiami do swojej skromnej miejskiej terenówki i pokornie pojedzie do domu, opromieniony cnotliwym uczuciem, jakie płynie tylko z prawdziwie dobrych uczynków.
Ale dziś wieczorem nie będzie jechał sam.
Dziś wieczorem Dexter i jego Mroczny Pasażer dołączą do niego i zabiorą w podróż, jakiej jeszcze nie było.
Najpierw jednak zimne i ostrożne podchody, uwieńczenie tygodni dyskretnej obserwacji.
Zaparkowałem wóz zaledwie kilka kilometrów od domu Rity, przy dużym, starym kompleksie handlowym Dadeland, i poszedłem pieszo na pobliską stację Metrorail. W pociągu rzadko panował tłok, nawet w godzinach szczytu, ale ludzi było akurat tyle, że nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ot, uprzejmy człowiek w modnych, ciemnych ciuchach, z torbą sportową w ręku.
Wysiadłem jedną stację za centrum i przeszedłem sześć przecznic dzielących mnie od misji. Czułem rosnące napięcie, przywracające mnie do stanu niezbędnej gotowości. O Codym i Astor pomyślimy później. Tu i teraz, na tej ulicy, cały płonąłem zimnym, ukrytym światłem. Oślepiający pomarańczoworóżowy blask specjalnych latarni mających odstraszać bandytów nie mógł zmyć ciemności, którą z każdym krokiem otulałem się coraz ciaśniej.
Misja miała siedzibę na rogu niezbyt ruchliwej ulicy, w przerobionym sklepie. Przed wejściem gromadzili się ludzie – normalne, skoro w środku rozdawali jedzenie i ubrania, a w zamian chcieli tylko, żebyś na tych parę chwil odstawił flaszkę rumu i wysłuchał wielebnego, który wytłumaczy ci, dlaczego pójdziesz do piekła. Nawet mnie się wydawało, że to całkiem przyzwoity układ, ale cóż, nie byłem głodny. Poszedłem dalej, w stronę parkingu na tyłach budynku.
Niby było tam trochę ciemniej, ale dla mnie i tak zdecydowanie za jasno, tak jasno, że prawie nie dało się dostrzec księżyca, choć czułem, że jest tam, na niebie, i uśmiecha się złośliwie, kiedy widzi nasze małe, wijące się, kruche życie, ustrojone girlandami potworów istniejących tylko po to, aby je odbierać wielkimi, pełnymi bólu kęsami. Potworów takich jak ja i Zander. Ale od dziś będzie o jednego mniej.
Obszedłem parking wkoło. Wyglądało na to, że nic mi nie grozi. Nikogo w zasięgu wzroku, nikt nie siedział ani nie drzemał w żadnym z samochodów. Jedyne okno z widokiem na okolicę było małe, osadzone wysoko w tylnej ścianie misji i miało matową szybę – ubikacja. Krążyłem coraz bliżej samochodu Zandera, niebieskiego dodge’a durango ustawionego przodem do ściany obok tylnego wyjścia. Nacisnąłem klamkę w drzwiach dodge’a – zamknięty. Obok zaparkowany był stary chrysler, czcigodna fura pastora. Stanąłem za nim i czekałem.
Z torby sportowej wyciągnąłem białą jedwabną maskę i opuściłem ją na twarz, poprawiając otwory na oczy. Jeszcze tylko pętla z mocnej żyłki i gotowe. Zaraz się zacznie. Mroczny Taniec. Nieświadom, co go czeka, Zander wyjdzie w noc drapieżcy, noc ostrych niespodzianek, w ostateczną, okrutną ciemność spełnieniem dzikim przeszytą. Już wkrótce beztrosko opuści swój świat i znajdzie się w moim. A wtedy...
Czy Cody pamiętał, żeby umyć zęby? Ostatnio zdarzało mu się zapominać, a Rita nie chciała wyciągać go z łóżka, kiedy już ułożył się do snu. Ale ważne, by zaszczepiać mu dobre nawyki od małego, a szczotkowanie zębów to rzecz istotna.
Szarpnąłem żyłką i pętla opadła mi na kolana. W szkole Astor jutro będą robione zdjęcia. Miała włożyć sukienkę z zeszłorocznej Wielkanocy, żeby ładnie wyglądać. Czy nie zapomniała przygotować ubrania wcześniej? Jasne, nie uśmiechnie się do zdjęcia, ale powinna przynajmniej dobrze się prezentować.
Jak to jest, że czaję się tu, w ciemności, z pętlą w dłoni, gotów do ataku, i myślę o takich rzeczach? Jak to możliwe, by czas wyczekiwania wypełniały mi takie myśli zamiast kły ostrzącego pragnienia, by spuścić Mrocznego Pasażera ze smyczy i dać mu się pobawić z, och, jakże na to zasługującym nowym kolegą? Czy to przedsmak tego, jak wyglądać będzie nowe, piękne życie Dextera po ślubie?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.