Dym nad Wisłą - ebook
Warszawa spowita dymem skrywa więcej niż tylko mgłę nad Wisłą. Prokurator Jerzy Zieliński po osobistej tragedii staje twarzą w twarz z Leną Maj — piękną, tajemniczą księgową, która burzy jego spokój. Ich zakazana więź splata się ze śledztwem pełnym kłamstw i namiętności. W świecie, gdzie każdy ma coś do ukrycia, prawda może kosztować życie.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788384317716 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa wyglądała tego ranka jak miasto po długiej chorobie: blada, spocona, przykryta niską chmurą. Na Służewcu wiatr niósł zapach mokrego asfaltu i benzyny, a szklane ściany biurowców przy Postępu rozmazywały niebo w plamy ołowiu. Jerzy Zieliński przystanął na chwilę przed wejściem do prokuratury przy Postępu 3. Gmach nie był piękny ani stary; był funkcjonalny, nieco zbyt ciężki, z tym rodzajem betonu, który pamięta każde dotknięcie deszczu. Obrócił niedopałek w palcach, przygniótł go do stalowej popielnicy i wsunął się w szparę obrotowych drzwi. W środku z miejsca uderzyła go mieszanina zapachów: kawy, środka do czyszczenia podłóg, papieru. Korytarz był zbyt jasny jak na porę dnia, światło świetlówek miało w sobie coś medycznego, jakby ktoś wziął puls budynkowi. Portier uniósł głowę znad krzyżówki i skinął, ale to skinienie zawisło w powietrzu — nie miało komu spaść na ramię. Winda wiozła go powoli, ze ślamazarną godnością maszyn, które mają dość ludzkich dramatów. Drzwi rozsunęły się z sykiem na czwartym piętrze. Jerzy przeszedł korytarzem, gdzie okładki teczek znaczyły kolejne odcienie beżu i szarości. Na ścianie wisiał zegar, który od lat śpieszył się o cztery minuty: pamiątka po kimś, kto bał się spóźniać na własne decyzje.
Gabinet był taki, jakim go zostawił: jasny prostokąt blatu, lampka, dwie szafki z aktami i ciemny płaszcz przewieszony przez oparcie fotela. Położył teczkę na biurku. Nie spieszył się z otwieraniem — w tej pracy nauczył się, że czasem lepiej pozwolić ciężarowi rzeczy samemu wytoczyć się z papieru. Oparł dłoń o chłodny blat. Wtedy dopiero zaskrzypiały drzwi — krótko, bez wdzięku.
Ktoś zapukał do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, wsunął się cieniem i stanął w progu. Kobieta w prostym czarnym płaszczu, włosy zebrane w gładki kucyk, jasne, nieprzyzwoicie uważne oczy. — Prokuratorze Zieliński — powiedziała, jakby sprawdzała brzmienie jego nazwiska na języku.
— Jest pan dziś wcześniej.
— Nie pierwszy raz — odparł. — Pani…?
— Lena Maj. — Podała dłoń. Uścisk miała pewny, jak człowiek od liczb. — Księgowość, analizy finansowe.
Księgowość. Słowo, które w tym budynku oznaczało wszystko, czego nikt nie chciał dotykać: małe nieścisłości, które z czasem puchły do rozmiaru spraw. Zauważył, że nie wchodzi w głąb gabinetu, zostaje na progu. Granica nie była przypadkowa. — Czego pani potrzeba? — zapytał, odchrząkując. Dziwna suchość w gardle, jak przed zeznaniami kluczowego świadka. — Później panu przyniosę. — Uśmiech nie dotknął jej oczu. — Chciałam tylko uprzedzić, że dziś mogą się pojawić… rozbieżności. W rozliczeniach. Stare historie, złe opisy. Drobiazgi. — Rozbieżności w tym budynku nie bywają drobiazgami — odrzekł. Kiwnęła głową, jakby to ją właśnie interesowało: rodzaj odpowiedzi, nie treść. Zawiesiła wzrok na teczce leżącej na biurku. Przesunęła nim szybko, technicznie, jak skaner. — Proszę nie zamykać drzwi na klucz — dodała. — Czasem to ratuje życie. Zanim zdążył zapytać, czy to żart, czy instrukcja, zniknęła w korytarzu. Drzwi domknęły się miękko. Został z ciszą i teczką. Usiadł. Otwarcie akt zawsze przypominało przeciągnięcie ostrza po skórze — nawet kiedy wiedział, co zobaczy. Wyciągnął pierwszą kartę. Nazwiska ułożone w stonowany rój, daty jak gwoździe. Wzdłuż marginesu ołówkowe kreski kogoś, kto lubił się zgadzać z samym sobą. Znał ten charakter pisma. Człowiek, który notował, zawsze robił małe, niepotrzebne zakrętki liter „s” i „r”, jakby odruchowo upiększał fakty. Zatrzymał się na pierwszym nazwisku. Skądś je pamiętał — nie z sali sądowej. Z telewizji? Z jakiegoś posiedzenia komisji? Wyjechało z głowy, zanim zdążył je podłapać.nZa oknem rozległ się cichy zgrzyt — śmieciarka. Zawsze o tej porze; ruch ten sam, dźwięk ten sam, ludzie inni. W tej regularności było coś pocieszającego. Zbyt wiele spraw rozgrywało się w rytmie nieprzewidywalnym, w tonacji chaosu.
Odchylił się i odruchowo sięgnął do bocznej szuflady. Nie po alkohol — w gabinecie nigdy. Po mały, czarny notatnik, który trzymał tam od lat. Na pierwszej stronie wytarte od czytania zdanie: „Sprawdź, nim uwierzysz”. Poniżej puste miejsce. Wziął długopis, zawahał się. Puste miejsce nie lubiło pośpiechu. Dźwięk zapiszczał krótko — systemowy dźwięk z poczty wewnętrznej. Jedno zdanie, bez podpisu: „Nie szukaj znaczeń tam, gdzie są tylko sumy.” Odrzucił odruch przeklinania. W tej pracy powiadomienia „bez podpisu” miały długą, marną tradycję. Zamknął laptopa. Ktoś czekał w nim, żeby przesunąć mu kursorem po życiu. Siedział tak chwilę, słuchając stukotu, którego nie było. Potem sięgnął po kubek z kawą i przypomniał sobie, że nie zrobił jej dziś rano. Pusta porcelana ważyła zaskakująco wiele.
Kolejne lekkie pukanie. Tym razem sekretarka. Wsunęła głowę, rzuciła krótkie „dzień dobry”, położyła na blacie brązową kopertę i zniknęła, zanim zdążył podziękować. Koperta miała tę cienką, nieprzyjemnie gładką fakturę, która pozostawia wrażenie tłustych palców. Na rogu ślad po długopisie: niedokończone kółko, jak ktoś, kto zaczynał rysować literę i się rozmyślił.
Nie miał ochoty na cudze niespodzianki. Zamiast rozerwać, obejrzał. Bez pieczęci, bez nadawcy, tylko adres wewnętrzny — gabinet, numer pokoju, jego nazwisko. Panował tu zwyczaj pomyłek doskonałych: rzeczy trafiały do właściwych miejsc, jakby znały drogę. Otworzył. Wypadła jedna strona. Wydruk, nieco zbyt ciemny, jakby kopiarka miała gorszy dzień. Rząd cyfrowych pól, jakieś rubryki, a na środku zaskakująco mało znaczące zdanie: „Uzgodnienie kwoty w ramach przesunięcia.” Na marginesie ołówkowy znak: maleńki łuk z ogonkiem. Dziwne, że to zapamiętał — gmeranie w notatniku sprzed lat nauczyło go, że ludzkie ręce mają swoje gesty jak odciski palców. Odłożył kartkę i wrócił do akt. Strony szeleściły cicho. Przy czwartym dokumencie poczuł znajome ukłucie w mostku — nie ból, raczej sygnał. Ta kwerenda, ten format tabeli, to układ kolumn… jakby widział to niedawno, ale w innym kontekście. Nie wyjmował telefonu. Nie ufał szukaniu w pamięci w cudzej maszynie.
Z korytarza dobiegło pojedyncze ostrze kroku — obcas, który nie lubi się spóźniać. Zatrzymał się przy drzwiach jego gabinetu. Dwusekundowa pauza, oddech i dalej. Bardzo dobrze: w tym budynku pauzy ważyły więcej niż słowa.
Sięgnął do drugiej szuflady. Pozornie zwyczajna — spinacze, zszywacz, gumki. Na dnie cienki metalowy kluczyk, niepasujący do żadnej z szafek. Zawsze trzymał go tam „na potem”. Potem nigdy nie nadchodziło. Pod palcami miał chłód metalu, pewność czegoś, co można obrócić, a co otworzy — albo nie. Odłożył. Dziś nie będzie „potem”.
Zadzwonił wewnętrzny telefon. Tępy dźwięk z lat dziewięćdziesiątych. — Zieliński — powiedział. — Pana proszą do sali narad na godzinę dziesiątą — głos sekretarki był uprzejmy w sposób, w który nie wpychał sympatii między sylaby. — Będzie dyrektor departamentu. — Który? — Ten, co zwykle. — Ucięła rozmowę działowym standardem. Zegarek pokazywał 9:42. Powinien był zamknąć akta, wstać, przejść korytarz, usiąść. Zamiast tego jeszcze raz spojrzał na brązową kopertę. Położył ją na brzegu biurka. Zsunęła się bezszelestnie, jakby wolała nie być tu dłużej niż trzeba. Wstał. Płaszcz na oparciu fotela zwisał jak martwy ptak. Wyszedł na korytarz. Było już głośniej: śmiech z pokoju zespołu, szelest papierów, miarowe uderzenia klawiszy, które zawsze w końcu układały się w akt oskarżenia albo w umorzenie. Dźwięki, które znał na pamięć, a jednak co rano słuchał ich jak ktoś powracający do starego nagrania.
Sala narad. Długi stół, woda w plastikowych kubkach i wyświetlacz, który zawsze kończył się wygaszaczem. Na miejscu dyrektora — miejsce puste, kurtyna wciąż opuszczona. Koledzy z prokuratury: zmęczone twarze, oczy, które wymiotły z siebie entuzjazm dawno temu. Skinienia, krótkie żarty o niczym. Ktoś zajął miejsce obok Jerzego i bez pytania położył mu dłoń na ramieniu. Szybkie, męskie „jesteśmy”. Z przedsionka dobiegł odgłos czyjejś rozmowy. Czasem w takich rozmowach słychać było potykające się słowa — sygnał, że coś jest do załatwienia albo do zakopania. Drzwi otworzyły się, dyrektor wszedł z teczką i cienkim uśmiechem. Miał w sobie uprzejmość człowieka, który planuje długie wakacje. — Krótko, panowie i panie — zaczął. — Bez rewolucji. Sprawy robimy swoje, nic nadzwyczajnego. — Przerzucił kartki. — Oczywiście… jest parę tematów medialnych, ale nie dziś. Proszę o przerzucenie zasobów na bieżące wnioski. Bez fajerwerków. Bez fajerwerków. W tym budynku to znaczyło: nie wychylajcie się, nie stukajcie w martwe ściany. Jerzy odruchowo spojrzał na koniec stołu. Siedziała tam, z boku, Lena Maj — jak obserwator na pokładzie. Kiedy dyrektor wymieniał kolejne nazwiska, odwróciła głowę w jego stronę. Nie uśmiechnęła się. W jej wzroku było to samo co poprzednio: mierzenie dystansu, sprawdzanie, czy grunt nie jest za śliski.
Narada trwała krócej, niż myślał. Po piętnastu minutach wszyscy rozeszli się we własne kierunki. Złapał portierkę informacji, żeby podpisać odbiór korespondencji — rubryka, parafa, data. Zwyczaj, który trzymał ten świat w ryzach.