Dyplomata - ebook
Dyplomacja, seks i władza. Trochę ironia, trochę porno dla intelektualistów.
Karina, jak przed nią tysiące pięknych i ambitnych dziewczyn, przyjechała z prowincji do Warszawy. Pragnęła zmienić życie na lepsze. Ale pragnęła odrobinę mocniej od innych… Na swojej drodze spotkała Sergiusza, starszego dyplomatę, mężczyznę po przejściach, który potrzebował miłości i żony - w pakiecie.
Razem zbudowali świat na kłamstwie - okłamywali na potęgę siebie i innych. Będą jednak musieli to zmienić, gdy niespodziewani goście warszawskich politycznych salonów na nowo zdefiniują słowa: zdrada, zemsta, rozkosz, fałsz.
I odpowiedzieć na pytanie, czy polityka jest ważniejsza w ich życiu niż miłość i szczęście*.
*Autorka oświadcza, że żaden z polityków nie ucierpiał w trakcie powstawania tej książki.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Erotyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-7324-6 |
| Rozmiar pliku: | 999 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Emmanuelle Arsan, Emmanuelle II: Antydziewica
Przedłożyć politykę nad życie osobiste, miłość i szczęście?
Emmett Tyrell, Mark Davis, Madame Hillary
– Zatem do dzieła – rzucił Mario znużonym głosem. Po chwili jednak dodał: – Ponieważ jesteś kobietą, miłość do siebie samej mieści się w twojej roli. A ponieważ jesteś boginią, twoim przeznaczeniem jest również zbawienie bliźniego.
Emmanuelle Arsan, Emmanuelle II: Antydziewica
NOTATKA HUMANITARNA
Żaden z polityków nie ucierpiał w czasie sporządzania poniższych zapisków.I. PORANEK W DYPLOMACJI
Mam na imię Karina. Mam trzydzieści dziewięć lat i właśnie pieprzę się z Premierem. Miłością bym tego absolutnie nie nazwała, ale pieprzeniem – tak. A dokładniej – samą kwintesencją aktu pieprzenia: na stojąco, ja lekko pochylona, stopy rozsunięte. Palce zaciśnięte na oparciu krzesła dosuniętego do stołu. Palce Premiera zaś na moich biodrach, przytrzymują mnie, jakbym miała ochotę mu się wyrwać… A przecież nie mam. Inna sprawa, że taki uścisk i to, jak kontrolująco (w końcu Premier, wiadomo, władza) nasuwa mnie na swój penis, sprawiają, że jego fiut omal gwałtownie nie wyskakuje z mojej pochwy. Zwróćcie uwagę na słowo „wyskakuje”. Jest istotne, bo gdyby Premier miał fiuta choćby tylko lekko miękkiego, toby się wysuwał, a nie wyskakiwał… Twardego mamy Premiera. Zwróćcie na to uwagę, kiedy następnym razem będzie do Was przemawiał wprost z ekranu plazmy bądź monitora. Dodam, że ma jeszcze bardzo szorstkie futerko łonowe, stworzone do miziania po pośladkach kobiety. Palce długie, lubię takie palce, o równo obciętych, wypielęgnowanych paznokciach. Kiedy takie widzę, od razu zaczynam fantazjować. Premier przesuwający tymi palcami po moich żebrach. Palce Premiera w mojej pochwie. Jestem tam taka mokra, że gdyby nie przytrzymywał mnie za łuk bioder, to na pewno wydarzyłby się malutki „kryzys rządowy” i jego fiut zakosztowałby powietrza. Owszem, mogłabym się na tym stole, przy którym mnie bierze, położyć, ale wiecie, nie ma czasu. Mówiłam Wam: to kwintesencja prędkiego pieprzenia. Trzeba zadbać o poły wykrochmalonej białej koszuli i fikuśny krawat, bo inaczej nabiorą zapachu seksu. Ciemnoniebieska marynarka z tkaniny o wyraźnym splocie leży sobie gdzieś na podłodze za Premierem i pewnie cichutko pojękuje. No, ja cicha nie jestem, a i Premier sobie werbalnie dokazuje. Ale: żadnych świństw. Powaga. Facet przyzwyczajony do mównicy. Robi swoje. Wzrusza mnie nawet tym, jak bardzo robi swoje… Ten wielbiciel białych koszul i niebieskich marynarek. Pięćdziesiąt trzy lata, a wygląda tak młodo! Do tego te studenckie, okrągłe okularki. Kiedy myślę o tym, jak poprawia te oprawki palcami, to prawie dochodzę. I pomyśleć, że Minister Sprawiedliwości, z którym wciąż ma pod górę, jest od niego młodszy, a przecież nie wygląda… Wręcz przeciwnie, to pewnie kwestia podbródka, choć Minister Sprawiedliwości usta ma całkiem, całkiem, ciemne i wypukłe… Ale: nie! Uspokajam Was: nie. Żadnych mężczyzn z grzywką. Tym bardziej taką zaczesaną na bok. Premier już drży i drżą moje uda. Zawsze się wzruszam, kiedy dochodzę, jestem prawdziwą delikatną kobietą te parę uderzeń penisa w cipkę przed orgazmem. A teraz wzruszam się nawet podwójnie, bo przypominam sobie, jak to Premier w Parlamencie Europejskim bawił się metalowym długopisem i jak to drżały mu ramiona, kiedy przemawiał. Łapię ten swój orgazm, mniejsza z orgazmem Premiera, każdy mężczyzna potrafi zadbać o siebie (przypomnijcie sobie, że mam już trzydzieści dziewięć lat). Rozprasza mnie tylko to wciąganie flagi na maszt. No musi już być ósma, flagi, zgodnie z kodeksem dyplomatycznym, nie można pozostawić samej w ciemności. Coś o tym wiem: mam na imię Karina i jestem żoną dyplomaty. Kodeksy i pieczenie ciasteczek mam w małym paluszku lewej stopy. Umiejętność gotowania u żony dyplomaty jest zresztą jeszcze bardziej istotna niż te całe przepisy… Wiadomo, przez żołądek do serca. Wie o tym i asystentka mojego męża, która właśnie pieczołowicie (a ona wszystko robi pieczołowicie, jakby to miało być wtedy więcej warte, a przynajmniej tak uważa) wciąga flagę na maszt. Nie wiem, dlaczego metalowa żyłka skrzypi, ale skrzypi przeraźliwie…
– Sergiusz – szepczę – czy nie mogłoby być ciszej?
Sergiusz kręci się wokół nocnego stolika i zbiera monety do kieszeni spodni w kant. Brzęczy nimi, jeszcze chwila i nadejdą SMS-y. Od Ariany, sekretarki mojego męża.
– Po cholerę ty ja zatrudniłeś? – mamroczę w poduszkę, a mój mąż się śmieje. Zatrudniłeś ją, bo piecze najlepsze ciasta – dodaję w duchu. To dlatego. A ja nie oponowałam, bo jest ode mnie starsza i jest brzydka. Szlag mnie trafia, kiedy ją widzę, ale to bezpieczne… – Sergiusz – jęczę – przecież dzisiaj jest sobota…
– I mamy cocktail, kwiatuszku… A ja jeszcze mam w cholerę listów do podyktowania Arianie…
– O Chryste. – Wzdycham, bo zapomniałam o Premierze, który we śnie pewnie już mnie przeruchał na śmierć. Sergiusz ściąga ze mnie letnią kołdrę. Satyna szeleści na moich pośladkach. – Nie mogę, nie mogę… Właśnie pieprzę się z Premierem.
– Z naszym?
– No przecież nie z Macronem!
Obudzili mnie. Przekręcam się na plecy i unoszę na łokciach. Mój mąż dyplomata gapi się w moje odsłonięte krocze.
– Muszelka ci lśni. Aż taki junak z naszego Premiera?
– Pewnie tak.
Mąż siada obok mnie. Kawał z niego chłopa. Gdzieś dalej Wam go opiszę.
– Dlaczego we śnie nie pieprzysz się z Prezydentem? Ależ nie ograniczaj się, kochanie.
– Bo nie lubię mężczyzn, którzy mają głowę w kształcie piłki do kopania i łamią konwencję genewską swoimi podpisami.
– …czego nie wolno ci powiedzieć na żadnym cocktailu dyplomatycznym, Karino…
– No, przecież wiem…
– Kocham cię.
– No, przecież wiem, głupolu.
„Głupol”, czyli mój mąż dyplomata, wyciąga mi spod łopatek poduszkę. I wciska ją pod pośladki.
– Zamknij oczy, rozsuń uda…
SMS-y zaczynają przychodzić jak wściekłe. Flaga jest na maszcie. Czekoladowe ciasto w piekarniku. Język mojego męża robi potężny liz po mojej cipce. Od razu przypominają mi się pieski, które Jan III Sobieski, wielki król i wojownik, przywiózł swojej ukochanej żonie Marysieńce z tureckiego burdelu. Miały jej uprzyjemniać życie, kiedy on sam będzie wojował pod Wiedniem. Pieski były z burdelu, bo… Sami przeczytajcie sobie w listach Sobieskich, do czego te pieski były szkolone. O ile jeszcze Minister Edukacji nie spalił wszystkich nieocenzurowanych wydań królewskiej korespondencji. Tak, tak, Sobieski był wielkim królem: dzielnym, pragmatycznym, zapobiegliwym, bez kompleksów…
– Tak, tak! – jęczę. – Tak, tak – jęczę, myśląc, że Premier Premierem, ale nie ma jak własny mąż… – Cholera, ale ty jesteś dobry, gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś…?
Sergiusz odrywa się od moich sekretnych ust – jego wargi lśnią, jakbym je wysmarowała błyszczykiem Diora.
– Kwiatuszku mój, nie zapominaj, że język polskiej dyplomacji to język francuski. – Mąż się do mnie uśmiecha. Czy można sobie życzyć czegoś więcej?
Mam na imię Karina Walentyna. Pierwsze imię wybrałam sobie sama. Wystarczyło przyjść na świat siódmego listopada, kiedy „Karina” pojawia się w kalendarzu pod hasłem: „imieniny obchodzą”. Czasem taką kwestię można jeszcze usłyszeć w radiu, kiedy na przykład jedziecie taksówką: „Dzisiaj imieniny obchodzą bla, bla, życzymy wszystkiego najlepszego solenizantom, bla, bla, bla…”. Z imieniem Walentyna sprawa jest bardziej skomplikowana. Moja mama uwielbia pisarstwo Henry’ego Millera, a dokładniej Henry’ego Valentina Millera urodzonego w Nowym Jorku. Ja w Nowym Jorku zostałam poczęta. Rzecz w moim życiu istotna, zupełnie jakby moja matka była zwolenniczką ruchu pro-life, a w żadnym wypadku nie jest. W jej przypadku to miękkie wariactwo, czyli romantyzm. Nie wiem, czy Miller był romantyczny. Zawsze odrzucało mnie od jego książek. Nie żebym się specjalnie starała zobaczyć coś więcej poza okładką. Parę lat temu, kiedy się do tego przyznałam, bez ogródek nazwano mnie idiotką. Dzisiaj to już trend: jebać jakiegoś pisarza, nawet jeśli nigdy się go nie czytało. Henry Miller obecnie kojarzy mi się tylko z kadrami z Przylądka strachu Scorsese’a. Napalony psychopata, ucieleśniany przez wytatuowanego (film z czasów prehistorycznych, kiedy tatuaż symbolizował patologię u mężczyzn, podobnie jak tipsy puszczanie się u kobiet) Roberta De Niro, wciska Juliette Lewis jedną z ogromniastych powieści Millera. Chyba był to Sexus, żeby nie było niedomówień. A ponieważ to, co Wam teraz pokazuję, jest romansem erotycznym, to żeby nie było niedomówień, wciska jej w dłonie Zwrotnik Raka, Zwrotnik Koziorożca, trylogię Różoukrzyżowanie, czyli Sexus, Plexus, Nexus. Żadnej z tych książek nie znam. Może to błąd. Może dzięki nim poznałabym lepiej swoją matkę. Może to błąd, bo mój mąż Sergiusz, co sobie uświadamiam, fizycznie podobny jest do Millera. „Wypijmy za błędy…” Wypijmy za błędy, skoro już nam to kiedyś zaśpiewano.
Nie byłam błędem mojej matki. Traktuje mnie jak jeden ze swoich obrazów: zrobiony z należytą starannością. Z należytą przyjemnością. I puszczony do ludzi. Pasuje mi to. Dzięki temu mogę o sobie myśleć jak o dziele sztuki.
Pomyślicie sobie pewnie, że jestem, jaka jestem, bo nie mam ojca, ale to nieprawda. Mam wielu ojców. Każdy dawał coś z siebie, żeby ukształtować mnie pełną w łonie matki. Zresztą nie tylko moja mama w to wierzy, animistyczne plemiona w Afryce także. Poczęto mnie jednak nie w Afryce, a w Wielkim Jabłku. Tajemnicą jest, jak to się stało, że moja mama, studentka, dostała stypendium amerykańskie w roku 1981. Może po prostu bardzo chciała je mieć, może to wystarczyło. Jeśli było jeszcze coś innego, to jej sprawa. Wyjeżdżając, nie przewidywała, że w Polsce Jaruzelski ogłosi stan wojenny. I utknęła na Manhattanie aż do lipca 1983. Wróciła do kraju jednym z pierwszych samolotów. I jak mawiała, pora już na to była, ciąża stawała się bowiem widoczna, a ona nie chciała, aby jej kochankowie, dawcy pneumy, awansowali na amerykańskich tatusiów. Nie miała pieniędzy na cargo, więc wszystko, co namalowała, a malowała wiele, pozostawiła w Nowym Jorku. Kiedy o tym z nią rozmawiałam, powiedziała, że było jej wszystko jedno, czy zamalowane blejtramy posłużyły kloszardowi za podpałkę, czy ozdobiły jakieś biuro na Wall Street. Z tobą to coś innego, stwierdziła, widząc, że jednak trochę się krzywię. Prawdopodobnie kłamała. Szczera jest w miłości, seksie, sztuce i namiętności do podróży. Wybrała dla mnie imię i zastanawiała się, z jakim kolorem na świat przyjdę… Ale intrygowało ją to mniej niż wiele lat później Brytyjczyków dyskusja o dziecku Harry’ego i Meghan, książąt Sussex. Poród był długi i bolesny, dalej jednak wszystko miało się układać szczęśliwie. Poniekąd tak było. Mama odkarmiła mnie na własnej piersi, w tamtych latach rzecz nieoczywista, i nakładła do głowy to, co miała nakłaść. A potem fruuu… Nadal sobie fruwa. We fruwaniu jest bardzo konsekwentna. W sumie konsekwencję to ja mam po niej. Dlatego nie będę opisywać swojego dzieciństwa spędzonego „gdzieś w Polsce”. To pisanie ma być miłe, lekkie i przyjemne. Konieczno.
„Świecie, oto jestem!”, wykrzykiwał uchodzący za pornografa poeta Charles Bukowski. Wykrzykiwałam to samo, nawet nie wiedząc, że on to zrobił przede mną. Nie tylko zresztą on. Wielu, wielu… Wykrzykiwałam to, a świat miał mnie w nosie, co było bardzo frustrujące. Nie chciałam, żeby frustracja stale mi towarzyszyła niczym jakieś narowiste zwierzę. Chciałam, aby towarzyszył mi jednorożec. Oczywiście, że tak. Byłam dziewczynką, a każda dziewczynka jest księżniczką. Trwałam w tym przekonaniu znacznie dłużej, niżby wypadało. Otrzeźwienie przyszło, kiedy do mediów zaczęły wyciekać pierwsze informacje, że źle się dzieje w małżeństwie Diany i Karola. Tak, tak, tej Diany i tego Karola. Uświadomiłam sobie wtedy, że świat uwielbia księżniczki, ale tylko te smutne. To mi nie pasowało. W głębi ducha byłam wesoła, choć nauczyłam się tę wesołość, radość ukrywać, aby przypadkiem kogoś nie drażnić. Miałam czternaście lat, kiedy Diana Spencer zginęła w wypadku samochodowym. Do bani z takim życiem, do diabła z taką śmiercią! Co jednak, kiedy dziewczyna nie chce już być księżną? Wciąż miałam w głowie słowa z wywiadu, którego królewscy narzeczeni udzielili, gdy rzeczywistość była jeszcze niewinna.
Zapytano ich:
– Czy jesteście w sobie zakochani?
Diana odpowiedziała:
– Oczywiście.
Karol odpowiedział:
– Cokolwiek to znaczy…
Jak czas pokazał, złe ulokowanie swoich uczuć może mieć śmiertelne skutki. Jednorożec, pałac, sława, zakochanie to przecież były moje jedyne ambicje. I oto dla własnego bezpieczeństwa musiałam je odrzucić. Co w zamian? No i cholernie trudno było mi się pogodzić z myślą, że muszę odrzucić miłość. Dopiero wiele lat później, dopiero wiele lat w małżeństwie nauczyło mnie, że miłość i zakochanie to są inne rzeczy. Sergiusz mawia, że dyplomacja od zawsze opiera się na tej samej zasadzie: „Pomóc potencjalnemu zwycięzcy”. Ponieważ w moim mniemaniu potencjalnym zwycięzcą miałam być ja sama, lata liceum – kiedy trzymałam się z daleka od chłopców i imprez – poświęciłam na ukucie pragmatycznego planu, który miał wynieść mnie z miejsca „gdzieś w Polsce” na pierwsze salony stolicy. Co najmniej. Nie pamiętam już, kto ani gdzie powiedział – w dodatku prześmiewczo – że kulturoznawstwo, w dodatku kulturoznawstwo studiowane w stolicy Wielkopolski, to „szkoła dla przyszłych żon dyplomatów”. Po maturze spakowałam zatem plecak i pojechałam do Poznania. Teatr nigdy mnie nie pociągał, za dużo kurzu w kostiumach, za dużo tupotu na scenie, więc na specjalizację wybrałam filmoznawstwo. Uczyłam się też pilnie języków obcych, a dzięki dorywczym pracom stać mnie było na prenumeratę wszystkich opiniotwórczych tygodników. Poznałam lewicę, prawicę i centrum. Brzmi jak opis czynnego udziału w wyuzdanej orgietce, ale niestety, przez lata studiów seks gówno poznałam, choć nie udało mi się zachować dziewictwa, więc uznałam, że moja „kariera” na przykład w krajach arabskich legła w gruzach, nim się jeszcze w ogóle zaczęła… Zakochałam się, wiecie… Zakochałam się w koledze z roku. Zakochałam się tak bardzo, że podobały mi się nawet ślady po trądziku, jakie nosił na twarzy. Podobało mi się wręcz to, że nasze uprawianie miłości ograniczało się do wielkiej ilości sapania (i to on sapał) oraz szarpania (on szarpał mnie za włosy). Postanowiliśmy wyjechać do Warszawy, pobrać się i mieć dzieci. Chwała Bogu, udało nam się zrealizować tylko pierwszy punkt. Mieszkaliśmy ze sobą z rok i było to na Targówku, a potem on mnie zostawił dla dziewczyny z Mokotowa. No myślałam, że umrę. Aby uczynić moją agonię boleśniejszą (byłam przekonana, że to rozstanie wynika tylko i wyłącznie z mojej winy), wróciłam do „miejsca gdzieś w Polsce”. Dziwnym trafem była tam akurat i moja matka. Choć dziadkowie, po znajomości, szykowali już jakąś ciepłą posadkę w urzędzie miejskim, to mama wcisnęła mi kopertę z pieniędzmi: sprzedała jakieś obrazy. Wywaliła mój plecak, uznawszy go za obrzydliwy, i kupiła srebrną walizkę na kółkach. Dała mi też radę, że jeśli spadło się z konia, to trzeba natychmiast wskoczyć na niego z powrotem, bo inaczej nigdy nie zostanie się prawdziwym jeźdźcem, a strach przejmie kontrolę nad naszym życiem, po czym odprowadziła mnie na dworzec. Pierwsze dni w Warszawie przewaletowałam w akademiku u moich młodszych koleżanek. Później zaś z innymi studentkami wynajęłam pokój – na Mokotowie oczywiście. Pamiętam, że szłam w kierunku Dolnego Mokotowa i zamiast gapić się na przykład na sejm, to wpatrywałam się w swoje tenisówki. Wpatrywałam się również w płytki chodnikowe i w pasy na przejściach dla pieszych. Słyszałam tylko swój oddech (żyłam!) i turlanie kółeczek walizki. Pomyślałam sobie, że coś wysokie mają tu krawężniki. Tak pomyślałam, a chwilę później już leżałam. Dosłownie. Zahaczyłam kółkami walizki o krawężnik, kiedy przechodziłam przez jezdnię. I upadłam tak, że gdy się zbierałam (upokorzona, upokorzona i jeszcze raz zdumiona), pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam w kadrze, było męskie krocze. W dodatku krocze obleczone w mundur. Gapił się na mnie żołnierz, który pilnował ambasady. Nie wiem jakiego kraju. Nie zrobił żadnego ruchu, żeby mi pomóc. Tylko zerknął na swojego kolegę, który również tak sobie sterczał, chroniąc dyplomatów. Namacałam rączkę walizki, podniosłam się na kolana, a później dalej. Tak czy siak, dla postronnego przechodnia musiało to wyglądać tak, jakbym chciała strażnikowi zrobić loda. Wiedziałam o tym i jakimś pocieszeniem było to, że chłopak był bardzo przystojny. Kolejnym, że nie podarłam sobie spodni. Jeszcze innym, że może ci panowie w mundurach po prostu nie mogli się ruszyć, bo naruszyliby jakieś skomplikowane przepisy bezpieczeństwa. Nie wzięli mnie jednak za terrorystkę, chcącą wysadzić ambasadę srebrną walizką, w której tak naprawdę było tylko parę sztuk czystych gaci, krem nawilżający, ze dwa dresy, szczoteczka do zębów i sukienka (w razie gdybym miała spotkać „przebrzmiałego lubego”). Idąc do wynajętego pokoju, przypomniałam sobie o tym, jak chciałam zostać żoną dyplomaty. Natychmiast po wstępnym przejrzeniu kątów, rozpakowaniu się i przekonaniu przy lampce wina, że współlokatorki są głupie, ale sympatyczne, wyniosłam sukienkę do zsypu. Byłam gotowa na ciąg dalszy swojego życia.