- W empik go
DyrdyMarki - ebook
DyrdyMarki - ebook
Marek Niedźwiecki po raz pierwszy ujawnia tajemnicę swojego głosu…
- o życiu na antenie i poza nią
- o muzyce i ciszy
- o PRL-u i współczesności
- o niezwykłych podróżach i zwykłej codzienności
Marek Niedźwiecki, jeden z najpopularniejszych dziennikarzy muzycznych i być może najwspanialszy głos w historii Polskiego Radia, zaprasza do siebie. Do obejrzenia kolekcji 15 tysięcy płyt, do wysłuchania prywatnej listy płyt wszech czasów, do podróży po ulubionych miejscach na świecie.
Przyzna się do sportowych osiągnięć w jeździe (prawie) figurowej. Ugości nas swoimi popisowymi daniami (legendarne mielone!), a potem na stół wjedzie butelka australijskiego shiraza oraz piwo z mango i zaczną się opowieści bardziej muzyczne. Pan Marek od listy zdradzi, jak czekał w apartamencie paryskiego hotelu Ritz na Madonnę i jak uratował przyjęcie Lionela Richiego. Opowie o swoich wpadkach, momentach absolutnego szczęścia, paraliżującym strachu przed wychodzeniem na estradę i o tym, jak zwędził papierosy żonie Davida Bowiego...
To będzie wspaniała uczta. I piękna podróż. Momentami wzruszająca, pełna anegdot, niecodziennych historii i pięknych wspomnień, których przez dziesiątki lat byliśmy świadkami i słuchaczami. I która, mimo starań złych ludzi, trwa nadal...
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-523-4 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trójka zmieniała się zawsze. Kiedy w 1982 roku dołączyłem do zespołu, też była rewolucja. Lista przebojów w Trójce? Po co? Takie pytania też zadawano. Miałem dwadzieścia osiem lat i nagle pojawiła się szansa, na którą czekałem od dzieciństwa. Pan Marek od listy... Pochłonęło mnie bez reszty. Rzuciłem się na głęboką wodę. Wtedy chyba nie zdawałem sobie sprawy, jak to będzie działało. Po prostu – działo się! I to było najważniejsze. Trójka stała się moim życiem, innego nie było. To znaczy było, ale tylko na marginesie. Radio – to było piękne życie!
W 2007 roku – gdy odchodziłem z Trójki pierwszy raz – pożegnałem się na antenie piosenką Goodbye w wykonaniu Lionela Richiego. Bolało, cierpiałem. Wtedy nie widziałem innego wyjścia.
Piotrek Baron wymyślił, że idę do Złotych Beretów – odsłużyłem swoje i wróciłem. Ówczesnym Koleżankom i Kolegom z Radia Złote Przeboje dziękuję, że mnie przyjęli. To było dobre doświadczenie, choć dziś, po latach, trochę ubolewam, że nie wykorzystano lepiej mojej obecności. Dwie audycje tygodniowo plus dwa razy dziennie po jednej piosence. Na Czerskiej spędziłem dwa lata i wróciłem na Myśliwiecką. Te dwie ulice dzieli Park Łazienkowski. Chyba wtedy zacząłem „robić kroki”, choć nie miałem jeszcze telefonu, który by to zliczał.
Bardzo chciałem doczekać 2000. notowania „Listy Trójki”. Widać niepotrzebnie. Trzeba było iść wcześniej za kolegami. Ułożyliśmy z Piotrem Baronem okolicznościowy album na to święto. W dniu 1998. notowania nagrywałem reklamówki tego wydawnictwa. Chyba dość nieopatrznie powiedziałem, że mogą się nie przydać, bo „dziś na pierwszym jest Kazik”. Tak rzuciłem żarcikiem z bioderka.
W sobotę po „Markomanii” stało się. Napisałem w mailu podziękowania. Pierwszy tydzień był straszny, nie mogłem jeść ani spać. W internecie wszystko się wylało. Wiedziałem, że zaboli, ale że aż tak? Tyle nieprawdy, oszczerstw i kłamstw. Za co? Za czterdzieści lat pracy?
A ze strony słuchaczy? Było tak, jakbym umarł. Dowiedziałem się, co o mnie myślą. I tutaj byłem szczęściarzem. Dziękuję. Ich listy pomogły mi przetrwać ten słaby czas. Pandemia – a teraz to. Za dużo jak na jednego.
Pokój numer 13 na Myśliwieckiej. Piękne kwiaty na parapecie. Może już nie żyją? Tysiące płyt, książki, listy, obrazy na ścianach – to wszystko zostało. Jeżdżę tam od czasu do czasu. Zabieram do domu okruchy dawnego życia.
Co dalej? Na razie żyję bez radia. Nie wiem, jak długo. Wróciłem do pisania bloga. Chętnie bym uciekł do Australii, ale zamknięta. Jeżdżę po kraju, bo lubię. Bo piękny.
Ja już nic nie muszę.
PS 15 maja 2020 roku podczas 1998. notowania „Listy Przebojów Programu Trzeciego” na pierwszym miejscu znalazła się piosenka Kazika Twój ból jest lepszy niż mój, odnosząca się do sytuacji politycznej w kraju. Po emisji notowanie zostało anulowane przez dyrekcję Trójki. Zaproponowano mi podpisanie oświadczenia, że wyniki tego notowania były nieprawidłowe, posądzono mnie o nieuczciwość. Musiałem odmówić i zrezygnować ze współpracy z Trójką.W Szadku, kiedy byłem chłopcem, jak wszystkie ówczesne nastolatki, czytałem i kolekcjonowałem Tytusy. Ale już niekoniecznie jak wszystkie nastolatki kupowałem „Sztandar Młodych”. Przyczyna była prosta – drukowano tam „Listę Przebojów Studia Rytm”. To działo się w latach 1968–1973. Przeżywałem katusze, bo kusiło mnie, żeby podejrzeć, co jest na Liście – audycja była w sobotę od 18.00 do 19.00, a „Sztandar Młodych” kupowało się rano. Ćwiczyłem samodyscyplinę. Choć czasami, przyznam się ze skruchą po latach, brałem do ręki „Sztandar” i patrzyłem, ale tylko na to, co będzie na przykład na dziesiątym miejscu. Zazwyczaj jednak wytrzymywałem bez podglądania. Bo najistotniejsze było dla mnie, żeby wysłuchać tego na żywo, dać się zaskoczyć przez jakiś skok czy spadek na liście, liczyło się wyczekiwanie i napięcie.
Później kupowałem „Głos Robotniczy”, bo w maju był Wyścig Pokoju, a tam drukowali wszystkie wyniki. To była fascynacja, nawet tacy jak ja, którzy na co dzień w ogóle nie interesowali się sportem, czekali na to wydarzenie, jeden z najważniejszych momentów w roku. Emocje sięgały zenitu – jechali Szurkowski, Szozda, Mytnik.
Potem kupowałem regularnie pismo muzyczne „Non Stop”. Ale to już robiłem – mimo mojego młodego wówczas wieku – raczej z powodów zawodowych. Nieczęsto się zdarza, że zawód i życie prywatne są tak ściśle ze sobą związane. Że pasję, osobiste zainteresowania można przekuć w pracę, a w dodatku że przez to niestety stajesz się rozpoznawalnym człowiekiem. O tym zresztą wtedy wcale nie myślałem.
To jest chyba szczęście. Znam wielu ludzi, którzy męczą się, kiedy muszą wstać i iść do pracy. Jest ona dla nich czymś, co trzeba odbębnić, a potem dopiero zaczyna się właściwe życie. A ja na skrzydłach pieśni wstawałem rano, wsiadałem w samochód – jechałem do pracy tak, jakbym jechał do drugiego domu. Zresztą tak ją traktowałem – miałem tam wiele swoich płyt, wiele swoich rzeczy.
To nigdy się nie zmieniło. To znaczy zmieniło się teraz, bo jestem już na emeryturze i powinienem pomału pozbywać się nadmiaru rzeczy. Obecnie rozdaję – płyty, których mam tysiące, i szklanki do piwa z Hard Rock Cafe, które od dziesiątków lat zbierałem, nie bardzo wiem po co, skoro nigdy nie byłem „piwiakiem”. Wolę wino.
Mam w domu piętnaście tysięcy płyt. Mniej więcej. Szczerze mówiąc, raczej pewnie więcej niż mniej. Są u mnie wszędzie – jest płyciarnia w przedpokoju, w sypialni i w drugim pokoju, balkon też przerobiłem na płyciarnię. Tylko w kuchni nie trzymam płyt. Stolarz, który ostatnio robił mi szafkę, zapytał: „Panie Marku, to kiedy pan nas poprosi, żebyśmy zrobili panu półkę nad łóżkiem?” No nie, to już by była przesada – mieć płyty nad głową, kiedy śpię. Czułbym się trochę osaczony.
To jest typowe uzależnienie. Tak jak inni od zakupów czy używek – ja jestem uzależniony od kupowania płyt. Nic nie pomaga powtarzanie sobie, że przecież teraz wszystko jest w necie. Na iTunes czy gdziekolwiek indziej mogę sobie posłuchać płyty Julii Fordham, która wyszła wczoraj – na CD dostanę ją dopiero za miesiąc, więc właściwie po co mi wtedy? Dzisiaj muzyka istnieje głównie w postaci cyfrowych plików. Myślałem, że się do tego nie przyzwyczaję i się temu nie poddam, ale czasami było jakieś nagranie, którego nagle potrzebowałem, więc kupowałem je przez internet. Radio musi szybko reagować. Teraz to działa tak – piosenka Billie Eilish do nowego Bonda pojawia się w nocy z piątku na sobotę, a w poniedziałek ma już trzydzieści milionów odsłon.
Mimo to nadal kupuję płyty! Muszę je mieć, dotknąć, powąchać, przeczytać książeczkę. Sam plik z muzyką mi nie wystarcza.
Mam płyty, których nigdy nie rozpieczętowałem. Jeszcze całkiem niedawno miałem nieodfoliowany krążek Phila Collinsa Face Value (z 1981 roku). Nie ja jeden tak mam. Pytam kiedyś Wojtka Manna, pokazując na spory stosik:
– Wojtek, a co tam leży?
– No, płyty.
– I nie otwierasz tego?
– Nie, skoro już mam...
Pamiętam, jak na początku lat dziewięćdziesiątych wracałem z Chicago, miałem w bagażu dwieście nowych płyt i na Okęciu celnik pyta:
– Dzień dobry, panie Marku, to ile tam pan płyt przywozi tym razem?
– Tak ze sto.
On na to tylko się roześmiał.
– No dobra, dwieście. – Musiałem przyznać się do nałogu.
Oczywiście to były płyty kupione nie na handel, tylko do prywatnego i zawodowego użytku, co zresztą w moim przypadku właściwie zawsze oznaczało jedno i to samo. Jak wyglądało kupowanie w Stanach? Wyciągałem płyty z pudełek, które zostawały w Chicago, a przywoziłem tylko same CD i książeczki. W Polsce oprawiałem płyty w pudełka, które zostały mi po krążkach wywożonych do Stanów i rozdawanych znajomym. Po co wozić pudełka tam i z powrotem?
Wiem, że mam za dużo płyt, ale dopiero niedawno jakoś się przełamałem i powoli się ich pozbywam. Jak mnie ktoś prosi o coś konkretnego, tak jak żona kuzyna o Björk albo kuzyn o Metallicę, to wszystko oddaję. Podpisuję też płyty, wysyłam słuchaczowi, on jest szczęśliwy, że dostał ode mnie płytę Phila Collinsa albo Genesis. Ktoś do mnie pisze: „To byłby dla mnie zaszczyt, gdyby przysłał mi pan podpisaną przez siebie płytę”. Czemu nie zrobić komuś tej drobnej przyjemności? Sam pamiętam, jak to było, kiedy dostawałem płyty od Marka Gaszyńskiego, Piotra Kaczkowskiego czy Wojciecha Manna. To było dla mnie prawdziwe szczęście.
Nawiasem mówiąc, zawsze starałem się odpisywać na maile słuchaczy. Na listy rzadko, ale maile to co innego – bardziej poręczna forma. Zwłaszcza jeżeli ktoś pisał: „Dzisiaj zaprezentował pan piosenkę, która brzmiała jak King Crimson, ale to nie był ten zespół. Panie Marku, błagam, niech pan podpowie, bo będzie mnie to męczyło”. No to odpisuję.
Kiedyś miałem kolekcję czarnych płyt, tak ze cztery metry bieżące, ale na początku lat dwutysięcznych sprzedałem wszystko właścicielowi małego sklepu muzycznego. Chociaż „sprzedałem” to nie jest odpowiednie określenie. Przyszedł do mnie do radia w sobotę w trakcie „Markomanii” i przez te trzy czy cztery godziny, bo tyle trwała audycja, przejrzał płyty i prawie wszystko wziął. A w zamian dostałem pieniądze, za które mogłem kupić kilka płyt kompaktowych. Tak to się skończyło. W tej chwili jest powrót do czarnej płyty, ale jakoś za nimi nie tęsknię. Czasami grałem coś z płyty analogowej, bo moim zdaniem Barbra Streisand w piosence Somewhere brzmi lepiej z czarnej płyty. A kiedy mam spotkanie autorskie i gram Hotel California, wybieram płytę analogową. Zostawiłem sobie kilkadziesiąt winyli, ale trudno powiedzieć, żebym był ich kolekcjonerem. Mam też ciągle minidyski, z którymi kompletnie nie wiem, co zrobić, bo nikt już ich nie używa. Ale wyrzucić jakoś nie mam serca. Kaset się pozbyłem, bo to był nośnik, który zawsze darzyłem najmniejszą sympatią.
Mam za to kasety VHS z filmami, które nagrywało się z telewizji, na przykład Lecą żurawie albo Spotkanie ze szpiegiem, bo tam przez chwilę pokazany jest Szadek. Do wyrzucenia to wszystko, naprawdę. Może poza Piękną Angeliką z Michèle Mercier, w której kochałem się na zabój. Ale i to są względy czysto sentymentalne. Chociaż mógłbym wywalić i tę Angelikę, skoro mam ją też na DVD.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------