Dywan z wkładką - ebook
Dywan z wkładką - ebook
Tereska Trawna ma problem. A nawet kilka problemów.
Kiedy remont felernej kuchni kończy się kupnem domu na wsi, Tereska usiłuje nie tracić panowania nad charakterem i czerpać radość z nieoczekiwanych zmian w swoim życiu. I nawet jej się udaje — a przynajmniej do czasu, kiedy jogging z teściową kończy się odkryciem dywanu z wkładką w postaci bardzo martwego sąsiada. Wszystko zdaje się wskazywać, że za trupa odpowiada Andrzej Trawny, dobroć wcielona i osobisty małżonek Tereski.
Synowa i teściowa zwierają szyki, by ukryć zwłoki i czym prędzej odnaleźć prawdziwego mordercę. Tymczasem odcięte od Internetu dzieci Trawnych zaczynają podejrzewać, że matka z babcią próbują wykończyć tatusia…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8844-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tylny zderzak grafitowego passata zdawał się sunąć tuż-tuż nad mokrym asfaltem, czym wprawiał jadącą za nim Tereskę Trawną w lekką nerwowość. Znaczy, lekką jak na Tereskę. W przypadku tak zwanego przeciętnego człowieka byłaby to nerwowość całkowicie poza jakąkolwiek skalą. Ale jak tu się nie denerwować, tłumaczyła sobie Tereska bardzo rozsądnie, uczepiona własnej kierownicy, no jak się nie denerwować w obecnych okolicznościach przyrody? Kiedy wszystko się sprzysięgło przeciwko niej?
Najpierw obudziła się przed budzikiem. I to nie pięć minut czy kwadrans przed, tylko godzinę. Godzinę! A przecież była na nogach do pierwszej z hakiem i stanowczo potrzebowała więcej snu. Przede wszystkim dla ogólnej przytomności umysłu, bardzo dzisiaj wskazanej, choć jej twarzy też by nie zaszkodziło, gdyby się dla odmiany wyspała. Może wtedy nie czułaby się jak lekko przechodzone zwłoki.
Niestety, nie tym razem. Zrezygnowana Tereska przez kilka minut gapiła się w sufit i słuchając odgłosów bloku o poranku, myślała o czekającej ją kołomyi. Wreszcie skapitulowała, wskoczyła w dres i szare czeszki, cmoknęła na psa i poszła na spacer wzdłuż pobliskich wałów, odetchnąć świeżym powietrzem.
Na spacerze złapała ją ulewa.
Ulewa sama w sobie problemu nie stanowiła. W listopadzie to może i owszem, wolałaby nie przemoknąć na wylot, ale był wszak koniec czerwca. Pogoda dopisywała i mimo wczesnej pory termometry wskazywały prawie dwadzieścia stopni. Ponadto Tereska była kobietą zbudowaną bynajmniej nie z cukru i w deszczu się nie rozpuszczała, chociaż efekt mokrej Włoszki nie dodawał jej urody chyba nawet bardziej niż podkrążone i opuchnięte z niewyspania oczy. Dresowi i czeszkom, od dawna skazanym na śmierć przez donoszenie, też już niewiele mogło zaszkodzić. Gorzej z psem, który właśnie buszował w chaszczach między wałami a rzeką. Dla obcych dostojna Piña Colada, dla domowników po prostu Pindzia, była polskim owczarkiem nizinnym – biało-czarnym bydlątkiem zbudowanym z silnego instynktu pasterskiego i wielkiej miłości do stada Trawnych, przede wszystkim zaś z oszałamiającej kupy futra, przez które z trudem dawało się rozpoznać, gdzie Pindzia się zaczyna, gdzie zaś kończy. Okiełznanie jej długiej gęstej sierści wymagało wysiłku nawet na sucho. A co dopiero, uświadomiła sobie Tereska ze zgrozą w drodze powrotnej do domu, a co dopiero mokrej, ubłoconej, bladym świtem w dniu wielkiej przeprowadzki, kiedy wszystkie psie ręczniki leżały już spakowane w bliżej nieokreślonym kartonie. Na samiuśkim dnie tego kartonu, rzecz jasna.
Zanim umówiona na ósmą ekipa przeprowadzkowa dotarła na miejsce – spóźniona, a jakże, prawie czterdzieści minut – i z umiarkowanym zapałem wzięła się do roboty, ulewa rozkręciła się na dobre. A Tereska, z obłędem w oczach, wciąż próbowała wysuszyć Pindzię za pomocą kuchennej ścierki z ludowym wzorem.
A teraz siedziała za kierownicą wiernej yariski i starała się nie zgubić ani passata z jaśnie małżonkiem i tobołami, który jechał przodem, ani ciężarówki z meblami i resztą rodzinnego dobytku, która siedziała jej na tyłku. We włosach miała strzępy taśmy pakowej, w czeszkach wodę, w głowie zaś pomieszanie z poplątaniem, z którego na pierwszy plan wybijała się seria pytań bez odpowiedzi. Jak to tak, skąd to tak, jak to się w ogóle stało? Jak to możliwe, że z nieźle skomunikowanej dzielnicy miasta wojewódzkiego przenosiła się na wieś, której nazwa wciąż wylatywała jej z głowy? Jak to się, na litość boską, stało, przecież ona chciała tylko wyremontować kuchnię!!!
Zahamowała na światłach i wtedy spłynęło na nią nagłe olśnienie.
No tak.
Wszystko przez ten cholerny seks.
A ściślej mówiąc, przez seks i serdelki.1
Była pierwsza połowa kwietnia, ten paskudny okres, kiedy wszyscy marzną, bo nic nie grzeje, ani już wyłączone kaloryfery, ani wciąż zbyt nieśmiałe słońce. Tamtego wieczoru Andrzej Trawny stanął w progu salonojadalniosypialni i oznajmił:
– Głodny jestem.
Tereska, która właśnie zażywała relaksu pod kocem na kanapie, podniosła głowę znad książki i zmarszczyła brwi.
Z tego, co kojarzyła, jej mąż był osobnikiem dość rozgarniętym życiowo. Owszem, łatwo się dekoncentrował, jak labrador na widok piłeczki, ogółem jednak ogarniał rzeczywistość, acz niespiesznie i po kawałku. Ukończył wyższe studia, władał dwoma językami obcymi i żelazkiem, wiedział, że czyste gacie nie spadają z nieba, a brudne nie wpełzają same do pralki. Drogę do lodówki też znał. Co więcej, w prawej ręce trzymał teraz rondelek, zatem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jego deklaracja nie była aluzyjną grą wstępną do małżeńskich igraszek, do zaspokojenia głodu miłości, ciał i czego tam jeszcze. No, przynajmniej nie tym razem, stwierdziła nie bez ukłucia żalu. Andrzej zwyczajnie chciał jeść i był nawet na dobrym tropie, dlaczego więc przyszedł z tym do niej?
– No dobrze. I co w związku z tym? – zapytała.
Spodziewała się, że jej coś zaproponuje, jeśli niewyuzdany seks z rondelkiem w roli intrygującego gadżetu, to może chociaż ciepłą przekąskę. Co prawda zdecydowanie nie powinna już jeść o tej porze, ale…
Ku jej rozczarowaniu na te słowa Andrzej nieoczekiwanie się stropił. Zerkał raz po raz to na żonę spowitą kocem, to na rondelek w garści, aż Tereska westchnęła w duchu i zaczęła pomalutku liczyć do dziesięciu i z powrotem.
Tereska miała bowiem feler. Choć w pracy potrafiła, niczym Tommy Lee Jones małej księgowości, przez pół dnia tropić brakujące pięć złotych pięćdziesiąt groszy, to w życiu codziennym była w gorącej wodzie kąpana i nerwy traciła ze szwungiem. Starała się, naprawdę bardzo się starała panować nad odruchami i z byle powodu nie buchać płomieniami z nozdrzy. Na przykład teraz, kiedy stropiony Andrzej wespół z rondelkiem wciąż się zastanawiał, jak uzewnętrznić słowami to, co go gryzło. Dwadzieścia lat razem, powtarzała sobie, dwadzieścia lat, z czego siedemnaście w małżeństwie, na stanie dwoje dzieci i pies, za to ofiar – okrągłe zero. Ładny bilans. A Tereska lubiła ładne bilanse, hołubiła, do piersi tuliła, pieściła czułym szeptem każdą komórkę arkusza kalkulacyjnego, dlatego raz po raz tylko wzdychała w duchu i liczyła, tam i z powrotem, liczyła aż do skutku.
Wreszcie Andrzej, rozważywszy opcje, zdecydował się na maksymalną prostotę przekazu.
– Chodź.
Niechętnie odłożyła książkę, wygrzebała się spod koca i udała w ślad za mężem do kuchni, wciąż nic a nic z tego nie rozumiejąc.
Andrzej zatrzymał się pośrodku ciasnawego pomieszczenia i spojrzał wyczekująco na żonę. Był mężczyzną bardzo wysokim, acz szczupłym, z czupryną ciemną i gęstą à la późny Adaś Niezgódka z nieśmiertelnych ilustracji Szancera. Okulary miał jak Harry Potter, a z charakteru przypominał Marcelego Szpaka, też stale dziwił się światu. Obecnie nawet bardziej niż zwykle.
Tereska chłodno odwzajemniła spojrzenie.
– No? O co chodzi?
– Otwórz. – Skinął głową w stronę lodówki.
– To jakiś dowcip? – Naraz coś ją tknęło. Ściągnęła brwi i wzięła się pod boki. – Przyznaj się, znowu kupiłeś ten cuchnący ser i zapomniałeś go zamknąć w szczelnym pudełku?
– Nie! Znaczy, kupiłem – uściślił naprędce – ale nie zapomniałem. No, otwórz.
Zniecierpliwiona Tereska złapała za uchwyt na drzwiczkach i pociągnęła.
– No i co? – Odruchowo omiotła wzrokiem zawartość półek. No dobrze, brakowało tego i owego, rzeczywiście wypadałoby zrobić jakieś większe zakupy, ale serdelków akurat mieli dwie paczki, więc o co, do cholery, chodziło Andrzejowi? Już miała wrócić do odliczania, żeby nie zatłuc męża rondelkiem, kiedy do niej dotarło, że chyba coś słyszy. Nachyliła się i zajrzała głębiej, nadstawiając ucha.
Z wnętrza urządzenia dobiegał głos – zaskakująco wyraźny i donośny, kiedy się wsadziło głowę do lodówki. Głos był bezsprzecznie damski, uniesiony i zaaferowany w sposób, który nie pozostawiał absolutnie żadnych wątpliwości. Któraś z sąsiadek miała gościa, a sądząc po okrzykach, jękach i imiennych wezwaniach, które wznosiła, cokolwiek ów gość robił u niej o tej porze, robił to dobrze, z zapałem oraz ku chwale co najmniej jednej osoby boskiej.
Teresce odjęło mowę. Przez dobrą minutę chłonęła te hymny z wybałuszonymi oczami, dopóki Andrzej nie nachylił się w jej stronę i nie zapytał konspiracyjnym szeptem:
– Co? Ty też to słyszysz?…
– Oszalałeś? Musiałabym być głucha jak pień, żeby… – zaczęła Tereska normalnym głosem, zaraz jednak urwała, bo mąż zaczął jak szalony wymachiwać jej rondelkiem przed twarzą na znak, że cicho, cicho, jeszcze ich usłyszą!!! W sumie racja. Skąd mieli wiedzieć, czy dźwięk rozchodził się tylko w jedną stronę, czy może też w obie?
Przez chwilę stali naprzeciwko siebie w stosownie nabożnym milczeniu, raz po raz to otwierając lodówkę i uwalniając litanię pod wezwaniem miłego młodego człowieka z Nazaretu, to znów odcinając nieoczekiwane źródło dźwięków, dopóki z głębi mieszkania nie dobiegł ich inny głos, zdecydowanie poirytowany:
– MOŻECIE JUŻ ZOSTAWIĆ W SPOKOJU TĘ PRZEKLĘTĄ LODÓWKĘ?!
Czerwona niczym piwonia Tereska trzepnęła drzwiczkami z impetem i odwróciła się do męża.
– No cóż. Czyli dzieci już wiedzą o… o tej nowej funkcji głosowej. No to jeden problem mamy z głowy. Ale tylko jeden.
Andrzej odchrząknął.
– Wiesz, trochę… trochę to krępujące – powiedział ściszonym głosem. – Głodny jestem, miałem ochotę na serdelka, nawet już sobie wody do garnuszka chciałem nalewać, a teraz zamiast serdelka mam dylemat.
– Jaki znowu dylemat? – zapytała Tereska, nie do końca trzeźwo, bo w głowie miała kłębowisko. Choć mieszkali tu od ponad dwunastu lat, dotychczas ich jedynym problemem natury akustycznej było dziecko sąsiadów z parteru. Zeszłego roku mniej więcej od początku listopada do drugiej połowy grudnia wygrywało na flecie Lulajże Jezuniu – czy może nie tyle wygrywało, ile wydobywało przemocą z instrumentu dźwięki, od których dwie kondygnacje wyżej nawet półgłuchej ze starości Pindzi sierść stawała dęba. Pomijając jednakże wspólny pierwiastek boski, w przypadku dziecka mogli przynajmniej liczyć, że w tym roku przesiądzie się z fletu na cymbałki albo całkiem oleje edukację muzyczną. Natomiast w przypadku uduchowionej sąsiadki wątpili, by zechciała zmienić aktualnego cymbalistę na mniej akustyczny model. W końcu ten się sprawdzał, i to na imponujących dystansach.
– No bo wiesz – ciągnął Andrzej z troską – czy to nie będzie aby obraza uczuć religijnych? Ta pani tam „Jezu! Jezu! Jezu!”, tak z uczuciem, a ja tu serdelki gołą ręką macam, jak jakieś zwierzę…
– Andrzej, na litość boską… – jęknęła Tereska, kończąc tę absurdalną rozmowę, i wróciła pod koc, by pomyśleć, co począć z tym fantem.
Od tamtej pory boski seks w lodówce rozbrzmiewał z zaskoczenia o różnych porach dnia i nocy, psując Trawnym radość z planowanych posiłków oraz – o zgrozo – swobodę ukradkowego podjadania. Miało to swoje dobre strony, mianowicie Teresce nieoczekiwanie ubył centymetr w talii. Miało również i złe. Chociażby dzieci – szesnastoletnia Zoja, starsza i bardziej zorientowana, poprzestawała na wymownych uniesieniach brwi, ewentualnie przewracała oczami, za to jej młodszy brat za każdym razem drążył, czy aby nie powinni kogoś wezwać do tej pani, policji, pogotowia, egzorcysty może?… Najbardziej jednak, bardziej niż zatroskany Maciejka ze swoimi dociekaniami, gnębiło ich pytanie, czy to tylko ich lodówka tak doskonale przewodzi dźwięk, czy też może inni sąsiedzi przysłuchują im się za pośrednictwem zmywarki lub pralki? Pytanie to na dodatek pozostawało bez odpowiedzi, czym skutecznie odbierało małżonkom wszelką ochotę na amory. W rezultacie pożycie małżeńskie Trawnych wzięło i zdechło na dobry miesiąc.
W końcu, drogą dedukcji, udało im się ustalić, że hymny ku czci wznosiła prawdopodobnie nowa sąsiadka z klatki obok, z którą to sąsiadką od pewnego czasu mijali się na wałach, gdzie wyprowadzała statecznego kundelka o siwym pysku. Teoretycznie obopólne spsienie dawało świetny pretekst do nawiązania znajomości. W praktyce Andrzej kategorycznie odmówił rozmówienia się z obcą kobietą na temat jej życia intymno-publicznego.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – oburzał się. – Mam do niej podejść i zapytać: „Przepraszam, czy ma pani chwilę, żeby porozmawiać o Jezusie?”. A potem co, gładko przejść do przeliczenia wezwań świętych na długość orgazmu?! Sam sobie dałbym w pysk za coś takiego, mowy nie ma!
Cóż, Tereska musiała mu przyznać rację, jej też byłoby głupio tak twarzą w twarz. Nie mówiąc już o wykorzystywaniu w tym celu Bogu ducha winnej Pindzi.
Plan wsunięcia dyskretnie karteczki pod drzwi sąsiadki również spalił na panewce. Owszem, ustalili, że „CISZEJ, KOBIETO” będzie komunikatem stosownie zwięzłym oraz sugestywnym, a przy tym pozbawionym zbędnego elementu osądu. Sęk w tym, że nie mieli pojęcia, które drzwi były tymi właściwymi. Ostatecznie postanowili, że zamiast rozrzucać komunikat po całej klatce z nadzieją, że sąsiadka się domyśli i nieco przystopuje z decybelami, po prostu przestawią lodówkę w jakieś mniej akustyczne miejsce.
Niestety, najprostsze rozwiązanie okazało się niewykonalne. Nie pozwalały na to ani instalacje, ani kuchenne szafki, zrobione dwanaście lat temu na wymiar i zamocowane na amen. Przestawienie czegokolwiek większego niż toster wymagało zmian o charakterze fundamentalnym, włącznie z kuciem ścian i podłogi. I tym oto sposobem, przez wzgląd na dobrostan małoletnich dzieci oraz własnego pożycia, Trawni dojrzeli w końcu do generalnego remontu kuchni.
Tereska nie wzięła jednak pod uwagę, że z Andrzejem się tak nie dało. Nie, i już. Nie dało się z nim tak po prostu, zwyczajnie, jak człowiek, pojechać do budowlanego, ewentualnie trzech, wybrać farby, posprzeczać się najpierw o kafelki, potem zaś o fugi, których Tereska nie cierpiała, Andrzej zaś uwielbiał, na koniec zaś wywrócić całą koncepcję do góry nogami, bo przez przypadek, już w drodze do kas, rzuciłoby im się w oczy coś ładniejszego, więc może jednak drobna pstrokata mozaika zamiast gresowych połaci?…
Nie. Andrzej niczego nie robił tak po prostu, zwyczajnie i tak dalej. W przeciwnym razie raczej nie wybrałby generalnego remontu zamiast krótkiej i konkretnej rozmowy z sąsiadką. I zapewne również dlatego Tereska nie była szczególnie zaskoczona, kiedy dwa dni po tym, jak pierwszy raz przebąknęła o remoncie, zamiast z naręczem katalogów wnętrzarskich jej mąż wrócił do domu z informacją, że chyba kupił dom.
– Jak… jak to dom? – zapytała, wgapiając się w małżonka, w te dwa metry szczęścia promienistego. – Jaki dom, co za dom, czyś ty do reszty zdurniał?! – Przy ostatnim słowie pociemniało jej przed oczami, a przez głowę niczym błyskawice zaczęły przemykać pytania, czy doskoczyłaby mu do gardła, żeby małżonka zadusić tu i teraz, w afekcie, czy może jednak najpierw musiałaby iść po stołeczek, co trąciło już nieco premedytacją, ale może dałoby się jakoś zatuszować? Trudno, zostanie młodą wdową, hej, w końcu okolice czterdziestki to piękny wiek na wdowieństwo, dzieci już względnie odchowane, całe życie przed nią, nawet z uwzględnieniem odsiadki, a kto wie, może schudnie na więziennym wikcie, podszlifuje angielski, nawiąże ciekawe kontakty…
– No dom. Prawie dom – uściślił Andrzej, by czym prędzej przystąpić do dalszych wyjaśnień, że nie, prawie dom to nie dom bez dachu czy ścian. Miał i dach, i ściany, bez obaw, i okna, i drzwi w komplecie, wszystko miał, nawet instalacje, brakowało jedynie armatury. No i mieszkańców. Jak się okazało, zbudował go kumpel kuzyna jego kumpla z pracy. Dom stał na wsi, pod miastem, w bardzo przyjemnym miejscu, las, ptaszki, pszczółki, raj, raj na ziemi, no żyć nie umierać! Tyle że ów kumpel kuzyna kumpla, ciągnął Andrzej, tak jakoś ten dom budował i budował, że teraz się rozwodzi i już w zasadzie domu nie potrzebuje, a nawet wprost przeciwnie, bardzo by go chciał sprzedać, w miarę szybko, spłacić prawie już byłą żonę. Ale bez obaw, Teresko, oni od razu będą mieli dom, za to bez rozwodu i innych przykrości!
***
Tak, uświadomiła sobie Tereska dwa miesiące później, zapatrzona w tylny zderzak passata. Właśnie tak to się stało. Andrzej mówił i mówił o metrażu, wykończeniu, dojazdach i innych pierdołach, nieprzerwanie promieniując przy tym szczęściem i dobrocią, a że gabarytów był słusznych, to promieniował intensywnie, przytłaczająco wręcz, co zazwyczaj ją trochę wkur… no, irytowało bardzo, a trochę nie. Tak, to musiało się stać właśnie wtedy. W pewnym momencie przestała słuchać, oczyma duszy ujrzawszy siebie na tarasie z widokiem na… na… no, na widok, nieokreślony jeszcze, lecz obowiązkowo piękny, z tych bardziej sielskich. I pośród tej sielskości ona, Tereska, z filiżanką, nie – z kubkiem! – kubkiem aromatycznej kawy w dłoni, w szlafroczku rozchełstanym, pośród ciszy i trzmieli, kwiecia, i łabądków. Żadnych korków, żadnych fletów prostych, rany boskie, żadnych więcej seksów w sprzęcie AGD!!!
I teraz z tych nerwów, z tego niewyspania i nagłego olśnienia jak nie wezbrała w Teresce pieśń, jak nie wyrwała się z jej gardła – pieśń o kobiecie u progu realizacji marzeń, pieśń o tym, że „wszystko się może zdarzyć”, ze szczególnym naciskiem na przeciągłe, jakże bliskie psiemu sercu YYY.
Zoja, która siedziała na miejscu pasażera, obejrzała się i wymieniła z bratem przerażone spojrzenia. Nic jednak nie powiedzieli, nauczeni doświadczeniem, że kiedy matka zaczyna śpiewać, lepiej się po prostu odsunąć i zaczekać, aż jej przejdzie.
Światła zmieniły się na zielone i grafitowy passat ruszył, a za nim yariska z dwójką zdumiewająco cichych dzieci, zawodzącym do wtóru polskim owczarkiem nizinnym ubłoconym oraz Tereską, która z nową energią przypuszczała właśnie szturm na trzecią zwrotkę i odkrywała przy tym rejestry, które nie śniły się kompozytorom nawet największych broadwayowskich hitów.