- promocja
- W empik go
Dywizjon 303 - ebook
Dywizjon 303 - ebook
ARKADY FIEDLER ( 1894 –1985 ) Jeden z najsłynniejszych polskich podróżników i pisarzy. Autor trzydziestu dwóch książek, które od kilkudziesięciu lat stanowią kanon polskiej literatury podróżniczej. Twórczość Arkadego Fiedlera, przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków, znana jest daleko poza granicami Polski. Do bestsellerów należały wydane przed drugą wojną światową reportażowe książki opisujące wyprawy do Amazonii („Ryby śpiewają w Ukajali”) i do Ameryki Północnej („Kanada pachną-ca żywicą”). W 1974 r. powstało Muzeum-Pracownia Literacka Arkadego Fiedlera w Puszczykowie pod Poznaniem (www.fiedler.pl). W tym wyjątkowym miejscu można zapoznać się z bogatą twórczością autora oraz obejrzeć mnóstwo pamiątek z licznych podróży pisarza i jego synów.
Bitwa o Anglię z 1940 roku to czas, w którym ważyły się losy Europy uginającej się pod jarzmem niemieckiej III Rzeszy. Ciężar obrony wyspy spoczął na barkach pilotów myśliwskich, którzy musieli odpierać potężne armady Luftwaffe. W tym niezwykłym boju wzięli udział także Polacy. Byli wśród nich piloci z legendarnego 303. Dywizjonu Myśliwskiego, którzy w godzinie ciężkiej próby spisali się znakomicie, osiągając imponującą skuteczność.
Arkady Fiedler towarzyszył im w czasie bitwy o Anglię i barwnie opisał ich służbę. Powstała książka „Dywizjon 303”, w której po raz pierwszy przedstawiono dzieje tej słynnej jednostki. Miejmy nadzieję, że niniejsze wydanie trafi do szerokiego grona młodych czytelników, bowiem mimo upływającego czasu książka pozostaje pięknym świadectwem wysiłku ludzi, dzięki którym biało-czerwona szachownica stała się symbolem lotniczego kunsztu, poświęcenia i woli walki o wolność ojczyzny.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-522-4 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2000 roku, w 60. rocznicę Bitwy o Anglię gościliśmy w Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie grupę zasłużonych lotników — weteranów drugiej wojny światowej. Podczas tego historycznego spotkania uczciliśmy pamięć wszystkich naszych lotników, którzy w walkach nad Anglią tak chwalebnie wyróżnili się niezwykłą odwagą, wyjątkowymi umiejętnościami i skutecznością. Odżywały wspomnienia tamtych dni, a weteran AK pułkownik Zbigniew Zieliński opowiedział nam ciekawą historię o powstaniu hymnu Dywizjonu 303. Otóż w lasach Obwodu Radomsko AK doszło w 1943 roku do pamiętnego zrzutu. W którymś z pojemników oprócz broni znajdowała się książka. Wszyscy myśleli, że to instrukcja posługiwania się granatnikami przeciwpancernymi, tzw. PIAT-ami, okazało się jednak, że był to egzemplarz „Dywizjonu 303”. Partyzanci wyrywali go sobie z rąk — niektórzy czytali na głos, tak żeby inni słyszeli. W leśnym bunkrze zapanowała nieopisana radość z wyczynów polskich myśliwców. Wśród partyzantów był poeta Czesław Kałkusiński — on napisał wiersz, natomiast jego kolega Henryk Fajt skomponował muzykę. Tak powstał płomienny „Marsz Dywizjonu 303”. Nuty i słowa pieśni niebawem dotarły do Londynu, przypuszczalnie drogą kurierską, i zagrzewały naszych lotników do walki.
Podczas spotkania z weteranami mówiliśmy o tym, że powinien powstać film o Dywizjonie 303. W filmach pokazywaliśmy już tyle klęsk — dodał któryś z nas — pokażmy też, że Polacy mieli wielki wkład w zwycięstwo w bitwie decydującej o losach drugiej wojny światowej!
Niestety nasze starania, by zainteresować fascynującym tematem filmowców spełzły wówczas na niczym.
Od jakiegoś czasu ponownie rośnie w Polsce zainteresowanie losami naszych wspaniałych myśliwców, a książka naszego ojca im poświęcona wróciła do kanonu lektur szkolnych — obecnie jest czytana w gimnazjum. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby ustawić w naszym Ogrodzie Kultur i Tolerancji replikę słynnego myśliwca Hurricane. Na tych maszynach walczyli lotnicy Dywizjonu 303 w Bitwie o Anglię. Sądziliśmy, że Hurricane’a najłatwiej będzie kupić w Wielkiej Brytanii. Jednak gdy w 2008 roku udaliśmy się do Londynu (pojechało nas dwóch: Marek z synem Markiem Oliwierem) okazało się, że samolot, owszem, można zamówić, ale jego cena jest zawrotna, nie na naszą kieszeń.
Podczas pobytu w Anglii szukaliśmy śladów naszych lotników. Szczególnie zapadła nam w pamięć wizyta w Northolt pod Londynem. To z tutejszego lotniska Dywizjon 303 startował do walki, to tutaj nasz ojciec zaprzyjaźnił się z myśliwcami i mechanikami dywizjonu, i wysłuchując ich opowieści, zaczął pisać książkę o nich. Szczególnie serdeczna zażyłość połączyła go z dowódcą jednostki Witoldem Urbanowiczem. Ojciec dawał Urbanowiczowi kolejne rozdziały swej pracy do wglądu, oczekując uwag. Była to cenna współpraca dla autora — porucznika piechoty, który oswajał się z fachowymi lotniczymi terminami. Niekiedy dochodziło między nimi do zabawnej wymiany zdań:
— Dlaczego napisałeś, że myśliwcy „kołują nad lotniskiem”? — pytał Urbanowicz. — Potocznie mówi się „krążą nad lotniskiem”.
— A, bo wy jesteście orłami! — odparł nasz ojciec.
Tak ich postrzegał pisarz, jednakże kołujący samolot, jak wiadomo, nie przebywa w przestworzach, tylko zwyczajnie toczy się na kołach po płycie lotniska przed startem lub po wylądowaniu.
Kiedy w 1985 roku zmarł nasz ojciec, powiadomiliśmy o tym smutnym fakcie Witolda Urbanowicza, mieszkającego wówczas w Nowym Jorku. Ów legendarny lotnik w odpowiedzi przesłał nam wiele ciepłych słów o ojcu. Wspominając jego przybycie do bazy Dywizjonu 303 w 1940 roku, napisał: „Piloci i mechanicy przyjęli Arkadego Fiedlera serdecznie w Northolt. Byli szczęśliwi, że jest ktoś, kto ich wysiłek w walce z Niemcami uwieczni, tworząc dokument, który kiedyś stanie się legendą”.
Lotnisko w Northolt do dziś jest bazą RAF-u i niełatwo tu się dostać. Wymagane przepustki załatwił nam Piotr Sikora, niezwykle uczynny rodak od lat mieszkający w Anglii. Pan Piotr powiedział nam, że jedną z pierwszych książek, którą przeczytał jako mały chłopak był właśnie „Dywizjon 303”. Od tamtej chwili jest on wielkim miłośnikiem lotnictwa.
Baza w Northolt jest modernizowana, ale na szczęście zachowano historyczną mesę, w której myśliwcy po zażartych walkach szukali wytchnienia. Tu również fetowali swoje zwycięstwa i bynajmniej nie wylewali whisky za kołnierz. Pozostawiono także dawną kaplicę z ołtarzem wykonanym przez polskich cieśli. W tym przybytku zaciekawił nas dzwon, który w latach wojny bił na alarm naszym lotnikom, natomiast obecnie służy tu jako chrzcielnica.
Miłą niespodziankę sprawiły nam dwie polskie archiwistki, mające swe biuro na lotnisku. Wyszukały wojenną teczkę naszego ojca i skserowały dla nas zawarte w niej dokumenty. Wśród papierów znaleźliśmy Zeszyt Ewidencyjny z przebiegiem służby ojca, a w nim ważny dla nas wpis: „Sierpień ’40 — 9 października — urlop ze zmniejszonym uposażeniem”. To właśnie wtedy ojciec, uzyskawszy urlop w swej jednostce stacjonującej w Szkocji, przyjechał do Northolt, do Dywizjonu 303, bo czuł, że musi być z nim w krytycznych dniach Bitwy o Anglię.
Kolejne wzruszenia czekały nas na cmentarzu w pobliskim Northwood, gdzie znajduje się kwatera polskich lotników. Spoczywa tu również słynny czeski as, sierżant František. Przy-stanęliśmy nad grobem kapitana Ludwika Paszkiewicza, który zapoczątkował wspaniałą serię zwycięstw Dywizjonu 303. Kilka kroków dalej przyciągnęła nasz wzrok mogiła poruczni-ka Mirosława Fericia. Bezcenną spuścizną po tym lotniku jest jego dziennik-kronika, będący skarbnicą wiedzy o Dywizjo-nie. Nieustępliwy w powietrznej walce, Ferić równie zawzięcie ścigał kolegów po lotnisku i podtykał im pod nos zeszyt, w którym musieli zdawać relację z dopiero co stoczonych walk. Kiedy Ferić zginął w lutym 1942 roku, prace nad kroniką kontynuowali inni. Dziś przechowywana jest ona w Instytucie Polskim im. generała Władysława Sikorskiego w Londynie. Nasz ojciec chętnie sięgał do tych zapisków, czerpiąc z nich cenną wiedzą faktograficzną potrzebną mu przy pisaniu „Dywizjonu 303”.
Ferić związał się uczuciowo z pewną Angielką i miał z nią syna. Zdjęcie niemowlaka przesłał rodzinie w Polsce. Jego matka i bracia wiedzieli jedynie, że dziecko ma na imię Philip i że urodziło się pięć miesięcy przed śmiercią Mirka. Jeden z jego braci próbował później odnaleźć bratanka w Anglii. Bez powodzenia. Sądzili, że matka małego Philipa wyszła za mąż i zmieniła nazwisko. Podejrzewali, że chłopak nie wie, kim był jego ojciec.
Syn Mirosława Fericia żyje. Jakież ogarnęło nas zdziwienie, gdy któregoś dnia on właśnie zadzwonił do nas z Anglii! Nazywa się Philip Methuen i powiedział nam, że czytał książkę Arkadego Fiedlera „Squadron 303” i dowiedział się o istnieniu naszego Muzeum w Puszczykowie. Doskonale wie, kim był jego ojciec i jest z niego ogromnie dumny. Opowiedział, że wkrótce po śmierci ojca jego matka zginęła podczas niemieckiego nalotu, a nim zaopiekowała się jedna z ciotek. Bardzo żałuje, że nie może przeczytać kroniki swego ojca — nie zna polskiego. Philip od jakiegoś czasu szuka kontaktów z rodzinami myśliwców z Dywizjonu 303. Niedawno odwiedził Polskę i spotkał się z uczniami i nauczycielami Szkoły Podstawowej imienia Mirosława Fericia w Ostrowie Wielkopolskim oraz zawitał także do naszego Muzeum.
Podczas pobytu w Londynie nie omieszkaliśmy odwiedzić Instytutu Polskiego i Muzeum Generała Sikorskiego. Wśród wielu eksponatów zgromadzonych w tej ważnej dla nas placówce, naszą uwagę zwrócił leżący w kącie silnik typu Merlin Rolls-Royce’a. Pochodzi on z zestrzelonego Hurricane’a Zdzisława Krasnodębskiego, pierwszego dowódcy Dywizjonu 303. Widząc nasze zainteresowanie eksponatem, pani Danuta Skąpska, opiekunka Muzeum, podarowała nam maleńki fragment silnika ze słowami: „Przyjmijcie ten symboliczny drobiazg. Na waszą wystawę!” (Po powrocie do Polski stworzyliśmy wystawę fotograficzną „Dywizjon 303”, która krążyła po kraju, budząc żywe zainteresowanie).
W poszukiwaniu śladów polskich lotników odwiedziliśmy wiele miejsc, m.in. z rozmachem urządzone Muzeum RAF-u w Londynie. Tutaj po raz pierwszy przyjrzeliśmy się z bliska Hurricane’owi. Samolot ten, zdaniem znawców, ustępował niemieckiemu Messerschmittowi Bf 109. Dowództwo angielskie sugerowało, żeby dywizjony wyposażone w Hurricane’y atakowały bombowce wroga, pozostawiając zwrotniejszym Spitfire’om walkę z Messerschmittami. Jednakże nasi z Dywizjonu 303 nie przejęli się tymi przestrogami. Dowiedli — ku zdumieniu Anglików — że w ich rękach Hurricane’y potrafią kosić Messerschmitty.
Nie mogąc kupić Hurricane’a, postanowiliśmy stworzyć go własnym wysiłkiem. Konstrukcji repliki myśliwca w skali 1:1 podjął się Jan Bromski, przyjaciel naszego Muzeum. Hawker Hurricane Mk I stanął w Ogrodzie Kultur i Tolerancji jesienią 2011 roku — jest on hołdem należnym wszystkim lotnikom broniącym wówczas nieba Anglii, zwłaszcza tym z Dywizjonu 303, którzy w porównaniu z innymi dywizjonami mieli najwięcej zestrzeleń wroga przy stosunkowo niewielkich stratach własnych. Jest również hołdem złożonym naszemu ojcu między innymi za to, że w książce „Dywizjon 303”, autor, opisując męstwo i chwałę polskiego żołnierza, pisał jak gdyby własną wersję Mazurka Dąbrowskiego, pokazując tak dobitnie, z takim żarem, że Polska jeszcze nie zginęła.
Na koniec wspaniała wiadomość! Wokół naszego Hurricane’a najwyraźniej zrodziła się jakaś dobra energia, bo oto zgłosił się do nas producent z Warszawy i oświadczył, że pragnie stworzyć film fabularny o Dywizjonie 303 na motywach książki Arkadego Fiedlera. Już ruszyły zdjęcia. Nasz Hurricane został wykorzystany na planie jako rekwizyt. Czekamy na porywający obraz o dokonaniach naszych myśliwców, z których wszyscy możemy być dumni!
Ten film może spełnić dziś szczególną rolę. Przypominając, że Polacy podczas wojny pomogli ocalić Anglię, napełni dumą setki tysięcy naszych rodaków na Wyspach, tchnie w nich ducha, jakże potrzebnego w czasie, gdy nastawienie niektórych Brytyjczyków do cudzoziemców niepokojąco się zmienia.Słów kilka do polskich wydań „Dywizjonu 303”
Gdy we wrześniu 1940 roku zameldowałem się w Londynie u generała Władysława Sikorskiego, głównodowodzącego Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii, zdziwiłem się, że żaden z licznych na Wyspie literatów polskich nie wpadł dotychczas na pomysł ujęcia piórem rewelacyjnych wyczynów polskich lotników z Dywizjonu 303, o których tyle hymnów pochwalnych właśnie pisano w prasie angielskiej. Generał Sikorski z serdeczną ochotą dał mi rozkaz napisania szerszej relacji o akcji Dywizjonu 303 i skierował mnie na lotnisko w Northolt pod Londynem, gdzie Dywizjon 303 stacjonował. Zaprzyjaźniwszy się łatwo z większością dywizjonu, zarówno z myśliwcami, jak i mechanikami, skwapliwie zabrałem się do pracy, którą postanowiłem ująć jako szersze sprawozdanie z pola walki, pisane na gorąco, z gorącym sercem patrioty. Sprawozdanie, a nie utwór tak zwanej literatury pięknej — bo takie właśnie było kategoryczne zapotrzebowanie w tej wyjątkowej chwili.
Spośród wszystkich moich książek „Dywizjon 303” jest chyba utworem pisanym najbardziej „na żywo”, pod bezpośrednim wrażeniem rozgrywających się w 1940 roku wypadków: pierwsze stronice powstawały już podczas ostatniej fazy owego osobliwego dramatu, nazywanego Bitwą o Brytanię, a ostatnie kończyłem kilkanaście tygodni później, kiedy wciąż jeszcze, niby echo owej bitwy, warczały nocą nad Londynem motory Luftwaffe i padały bomby na miasto.
Pomimo że książka rodziła się na podłożu wybitnie wzruszeniowym i pomimo że od tego czasu świat postąpił tak ogromnie naprzód, i że oczywiście świadomość autora w ciągu tych trzydziestu kilku lat również dojrzewała — z pewnym zdumieniem wypada stwierdzić fakt, że przygotowując książkę do nowego wydania, nie potrzebowałem dokonywać w niej żadnych zasadniczych zmian. To, czemu nadałem nieco inną postać, dotyczy nikłych, ubocznych, drugorzędnych rzeczy.
Należy chyba do dziwactw londyńskiej emigracji polskiej i do groteski jej „potępieńczych swarów”, że książka „Dywizjon 303” od samego początku, już w fazie powstawania, napotykała niezwykłe, można powiedzieć maniackie wstręty i trudności ze strony najmniej oczekiwanej: ze strony sztabu Polskich Sił Zbrojnych, ulokowanego w hotelu „Rubens” w Londynie. Ci oficerowie sztabowi wychodzili niemal ze skóry, żeby nie dopuścić do pisania o młodych lotnikach z Dywizjonu 303. Małostkowa zazdrość sztabowców nie widziała dalej niż koniec własnego nosa i prawie dopięła swego: dopiero generał Sikorski musiał energicznie interweniować, ażeby nie zadziobano ani książki, ani jej autora, porucznika rezerwy.
Nie zadziobano, ale nękano na różne sposoby i z wytrwałością godną podziwu. Więc w „Polsce Walczącej”, organie „rubensowskiego” sztabu Polskich Sił Zbrojnych, pojawił się wiosną 1941 roku szpetny paszkwil przeciwko mnie właśnie dlatego, że zabrałem się do pisania „Dywizjonu 303”. Zaplątano mnie z tej racji w idiotyczną trzyletnią sprawę honorową, toczącą się przed sądem honorowym wyżej wymienionego sztabu; jeszcze w 1944 roku kierownik biura propagandy tego sztabu, pułkownik, którego nazwiska nie pamiętam, kategorycznie odmówił poparcia, by „Dywizjon 303” ponownie wyszedł po angielsku. Wyszedł — niezależnie od humorów pewnych kół w sztabie PSZ w Londynie i wbrew ich kapryśnej woli.
Pomimo tych intryg książka, jako dokument bohaterstwa polskich lotników, poszła szeroko w świat i skutecznie spełniła wyznaczone jej zadanie. Budziła sympatię i uznanie dla Polaków wśród czytelników w Wielkiej Brytanii i jej dominiach, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, we francuskiej Kanadzie, w Brazylii. O zapale, z jakim ją wszędzie w tych krajach czytano, świadczy blisko trzysta entuzjastycznych na ogół recenzji prasowych.
W roku 1943 książka pojawiła się w okupowanej Polsce. Poza londyńskim lilipucim wydaniem, przerzuconym samolotami do Kraju, wyszło tu kilka wydań podziemnych. W owym szczególnie groźnym dla terroryzowanych Polaków roku 1943 ta właśnie książka odegrała wyjątkowo ważną rolę jako ożywczy zastrzyk otuchy. Wzmocniła ducha oporu, wielu natchnęła nową odwagą. Największa to chyba satysfakcja i wielka nagroda dla autora. Powodzenie książki w Polsce okupowanej wykorzystał na swój sposób angielski wydawca, dając w swym wydaniu „Squadron 303” z roku 1945 na okładce opaskę z napisem w języku angielskim: „Jedyna polska książka, pisana na obczyźnie, a wydana także w Polsce okupowanej w 1943 roku”.
Gdybym dziś miał od nowa pisać „Dywizjon 303” (rzecz nie tak bardzo niemożliwa, bo w swych notatkach posiadam jeszcze wiele ciekawych, a niewykorzystanych materiałów) — dziś dałbym książce inne zakończenie. Dotychczasowy apel do Brytyjczyków, ażeby uczciwie i rozumnie patrzyli na naród polski, uzupełniłbym prośbą o przyjazd nad Wisłę, Wartę i Odrę, i o naoczne stwierdzenie, że z tą samą dzielnością, z jaką Polacy ongiś bronili frontu lotniczego nad Anglią, dziś cały naród zabrał się do odbudowy i rozbudowy zniszczonej ojczyzny.
Poszedłbym jeszcze dalej: przecież „Dywizjon 303” pisałem dla Polaków, nie tylko dla cudzoziemców. Toteż serdecznie wezwałbym wszystkich rodaków rozproszonych po świecie do zobaczenia jedynego miejsca, gdzie oddycha się własnym powietrzem pod własnym niebem na własnej glebie, gdzie własnym językiem porozumiewa się z bracią, buduje się własne, jedyne szczęście i wykuwa własny los dla siebie i swych dzieci, czego żaden inny kraj, choćby nie wiem jak zamożny i gościnny, nam dać nie może.
Więc z ową uczciwością, jaką włożyłem w pisanie „Dywizjonu 303”, z tym samym sumieniem chciałbym skierować apel do wszystkich rodaków na świecie, by nie głuszyli głosu swego serca i uświadomili sobie, czym jest ojczyzna.
Widziałem film pod tytułem „Bitwa o Brytanię”, wykonany około 1970 roku przez Brytyjczyków z wielkim nakładem finansowym i wśród ogromnej reklamy, i — przyznać się muszę — ogarnęło mnie lekkie uczucie zakłopotania. Może nawet niesmaku. Po latach zimnowojennej ciszy w Anglii na temat polskich myśliwców biorących udział w owej decydującej dla Brytyjczyków bitwie (o czym piszę na końcu pierwszego rozdziału niniejszej książki), przerwano oto milczenie i pokazano polskich myśliwców w owym wielkim filmie.
Ale jak dziwnie pokazano!
Przecież żyłem wśród nich dniem i nocą, przez wiele miesięcy przyglądałem im się z bliska, przysłuchiwałem ich rozmowom, toteż wiem dokładnie, jacy byli i jak postępowali. Wiem, że gdy wychodzili do walki w ostatnim dniu sierpnia 1940 roku, już nieźle władali językiem angielskim. Także pamiętam dobrze, że w czasie bojowych lotów nigdy nie hałasowali jak rozgęgane stado gęsi: to należało do wyjątków, gdy rzucali sobie żartobliwe skąpe słówka, jak w rozdziale „Koleżeńskość”. I wcale nie przypominali niesfornych, nierozgarniętych uczniaków, których brytyjski oficer (jak w filmie) musiał przywoływać do porządku.
Z filmu, niestety, nie dowiadujemy się o wyjątkowo wysokich przymiotach, i bojowych, i ogólnoludzkich, jakimi odznaczali się polscy lotnicy w Wielkiej Brytanii, a szczególnie myśliwcy dywizjonów 303 i 302.
Ej, brytyjscy scenarzyści filmu coś nawalili, jakoś pamięć ich zawiodła.
Arkady Fiedler
Poznań, styczeń 1973 rokuBitwa O Brytanię 1940 roku
Wszyscy to wiedzieliśmy, wszyscy to przeżywaliśmy, a jednak trzeba było to sobie wyraźnie i jeszcze raz uprzytomnić: lato 1940 roku było straszne. Straszne dla wszystkich ludzi dobrej woli. Wtedy, w owym lipcu, nie śpiewały im ptaki, nie pieściło ich słońce, nie dla nich był nawet spokojny chleb, w pocie czoła zdobyty.
Cała wolna jeszcze ludzkość przecierała sobie przerażone oczy i budziła się jakby z koszmarnego snu do jawy, która miała być również koszmarem, tylko jeszcze posępniejszym. Światem wstrząsały niebywałe dotychczas dreszcze, serca miliarda ludzi tłukły się w najgorszym przeczuciu, w niepokoju, w rozpaczy, w zwątpieniu. Wszyscy — i ten u góry, i ten na dole, i wrażliwy, i ociężały, i cockney nad Tamizą, i kaboklo w Brazylii, i górnik w Pensylwanii, i hodowca w Australii, i plantator na Jawie — wszyscy, jakby porażeni, tracili nadzieję, oczekiwali ostatecznej klęski. Klęski już nie tylko Wielkiej Brytanii, ostatniego wolnego bastionu aliantów na zachodzie Europy, lecz całego cywilizowanego świata. I nie byli ani pod wpływem wrogiej propagandy, ani piątej kolumny; mieli inne źródła zwątpienia: fakty. Nagie fakty. Żelazną wymowę faktów.
Hitlerowska potęga zadała Polsce, mającej opinię bitnego żołnierza, już po tygodniu wojny śmiertelne pchnięcie, a po czterech tygodniach całkiem ją zdeptała i rozłożyła. Bogatą Francję, drugiego sojusznika, o opinii najlepszego żołnierza, zgniotła i ujarzmiła w tym samym mniej więcej czasie, krusząc po drodze pięć mniejszych państw. Wielką Brytanię, ostatniego sojusznika, pobiła w tym okresie dwa razy: w Norwegii dotkliwą porażką, w Belgii miażdżącą klęską. Lecz były to, na szczęście Brytanii, klęski na obcym terenie. Teraz zanosiło się na ostatnią bitwę na ostatnim odcinku, to jest na samych Wyspach Brytyjskich. Więc ile, wobec poprzednich faktów, pozostawało nadziei?
W istocie, położenie było groźne. Powiedział to Brytyjczykom dosadnie Winston Churchill. Z brutalną prawdomównością ostrzegł swój naród przed możliwością inwazji i uprzedził, że trzeba będzie w ostatnim, rozpaczliwym wysiłku bronić choćby każdej plaży, każdego domu, każdej ulicy, każdego pola.
Przygotowania hitlerowskie trwały półtora miesiąca od upadku Francji i 8 sierpnia 1940 roku rozpoczęła się ofensywa, „ostatni akt wojennego dramatu, który — jak zapewniał butny tyran — miał się zakończyć jesienią rozbiciem w puch Imperium Brytyjskiego”.
Niemcy w tej ofensywie nowej broni nie wymyślili; na Anglię rzucili się wypróbowanym systemem: lotnictwem. Owa najstraszliwsza awangarda, siejąca zniszczenie wymową tysięcy bomb, torowała dywizjom hitlerowskim drogę do zwycięstw we wszystkich kampaniach: w Polsce, Norwegii, Holandii, Belgii, Francji. Tam Luftwaffe decydowała. Zadecydować miała też tu, w Brytanii.
Od 8 sierpnia począwszy roje zbrojnych maszyn napływały nad Anglię. W pierwszym dniu przybyło ich trzysta, kilka dni później już sześćset. Rozgorzała bitwa, znana pod mianem Bitwy o Brytanię, The Battle of Britain. Trwająca pełne dwa miesiące, jedna z najdziwniejszych w dziejach ludzkości, a zarazem jedna z donioślejszych. Najdziwniejsza, bo rozgrywała się wyłącznie w powietrzu, którego broniło kilkuset brytyjskich myśliwców przed nawałą kilku tysięcy hitlerowców.
Raz zdobyte przez wroga panowanie nad powietrzem Anglii zdałoby ją prawdopodobnie na jego zupełną łaskę, a dalsze zburzenie wszystkich jej ośrodków życia i obrony byłoby już tylko kwestią czasu i ilości bomb. Ażeby ten cel osiągnąć, Luftwaffe wykonała w ciągu owych dwóch miesięcy 98 głównych ataków i użyła do tego około 6000 bojowych samolotów.
Fale szturmowały niebo Anglii jedna po drugiej, z nieprzerwaną gwałtownością. Hordy maszyn siejących spustoszenie wdzierały się od wschodu i od południa. Odparte, rozgromione — wciąż wracały, łby Hydry, zaklęte w skrzydła z krzyżami.
Luftwaffe chciała najpierw sparaliżować brytyjską żeglugę na Kanale i zburzyć porty i przybrzeżne lotniska. Nie zburzyła i nie sparaliżowała; bramy do inwazji nie otworzyła: przeszkodzili temu alianccy myśliwcy. W drugiej fazie bitwy sztab hitlerowski chciał zdusić lotnictwo RAF-u w gniazdach i zniszczyć lotniska broniące Londynu. Nie udało się: władzę w powietrzu zachowywali wciąż alianccy myśliwcy. W trzeciej, ostatniej fazie bitwy, we wrześniu, chodziło już o sam Londyn, o jego istnienie i jego duszę: Londyn się ostał, duszy mu nie wyrwano.
W połowie owego miesiąca nacisk Niemców doszedł do szczytu. Między 15 a 20 września zamierzali oni dokonać ostatecznej inwazji, więc przedtem lotnictwo niemieckie miało rzucić piekło na Anglię, sterroryzować ją i skruszyć. W dniu 15 września przypuściło dwa decydujące szturmy generalne. W każdym z nich leciało do ataku przeszło 250 maszyn o łącznej sile bojowej 400 000 koni mechanicznych i odpowiedniej potędze ognia i bomb. Anglii broniło wtedy na polu bitwy 250 myśliwców władających ogniem dwóch tysięcy ciężkich karabinów maszynowych. Broniło i obroniło. Jak obroniło — wiadomo. 185 samolotów niemieckich, przeszło jedna trzecia ich ogółu — legło w szczątkach na polach Surrey i Kent; drugie tyle, nic nie zdziaławszy, poharatane ratowało się ucieczką.
Niemiecka armada powietrzna poniosła klęskę: do inwazji nie doszło.
Zwycięstwo w Bitwie o Brytanię nie tylko uchroniło od zagłady całe Imperium, lecz uwolniło ludzkość od złego czaru. W tym także leży jego znaczenie: ludzie się przekonali, że hitlerowców można bić, że nie są niezwyciężeni, że ich broń, choć straszliwa, nie jest wszechwładna. W lipcu 1940 roku lotnictwo ich było jeszcze upiorem, grożącym całemu światu. Dwa miesiące później urok prysł: ludziom dobrej woli słońce zaczęło znów świecić, a chleb codzienny znów smakować.
Dokonała tego garstka alianckich myśliwców, wspaniałych, młodych, jakże młodych, mężnych, niezachwianych, prawdziwych bohaterów. Ludzi skromnych, uśmiechniętych, zdrowych i mocnych. Luftwaffe rzuciła do boju swój doskonały, najlepszy sprzęt i swych najprzedniejszych lotników. Lecz Hurricane’y i Spitfire’y okazały się sprzętem jeszcze lepszym, a alianccy myśliwcy — mistrzami wobec tamtych asów.
Winston Churchill już po pierwszej fazie bitwy oddał brytyjskim myśliwcom najwyższy honor. Wyrażający się często dosadnie, wypowiedział o nich wiekopomne słowa: „Never in the field of human conflict was so much owed by so many to so few”1.
Rzeczywiście, mało ich było, lecz to, czego dokonali, równało się swą wagą — według niektórych dziejopisarzy — zwycięstwu nad Marną w I wojnie światowej.
W tym dzielnym hufcu byli obok Brytyjczyków także polscy myśliwcy. Ich dywizjon, stacjonujący w Northolt pod Londynem sławny Dywizjon 303, wszedł do bitwy w ostatniej, decydującej fazie i walczył przez 43 dni, od 30 sierpnia do 11 października 1940 roku. Był to dywizjon o najchlubniejszej i starej tradycji, znany jako Eskadra Kościuszkowska. Obecnie, wierny Kościuszkowskiemu godłu, zadziwił świat swą bitnością i w obronie ziemi angielskiej śmiało stanął obok swych brytyjskich kolegów.
Ogółem dywizjon strącił w owej bitwie 126 niemieckich samolotów, w tym myśliwcy polscy — 93 maszyny, brytyjscy — 16, a myśliwiec czeski — 17. Dywizjon brał udział w kilkunastu ważniejszych walkach, a w kilku wyraźnie decydował o zwycięstwie dnia.
W jednym tylko miesiącu, krytycznym wrześniu 1940 roku, Dywizjon 303 zestrzelił 108 z 967 nieprzyjacielskich maszyn, strąconych przez całą Royal Air Force wspólnie z aliantami, czyli około 11%. W szlachetnej rywalizacji z alianckimi lotnikami osiągnął wówczas rekord zwycięstw spośród wszystkich dywizjonów myśliwskich walczących w Wielkiej Brytanii — następny po nim dywizjon, brytyjski, miał już tylko 48 strąceń, a więc mniej niż połowę.
Zwycięstwa te okupił polski dywizjon śmiercią pięciu myśliwców, stratami nieproporcjonalnie niskimi, niższymi o dwie trzecie od strat brytyjskich we wspomnianym miesiącu.
Dzień 15 września stanie się świętem brytyjskiego myślistwa. Stanie się świętem również i polskich myśliwców walczących w Anglii, gdyż właśnie w owym dniu wyróżnili się męstwem i powodzeniem, i wspólne ich święto broni będzie chyba po wsze czasy najtrwalszym sprzęgłem przyjaźni polsko-brytyjskiej.Piloci 303. Dywizjonu, od lewej: Michał Brzezowski, Stefan Wójtowicz i Eugeniusz Szaposznikow. Wszyscy w stopniu sierżanta (Sgt).
Hawker Hurricane Mk I o numerze seryjnym R4175 i kodzie bocznym RF-R sfotografowany w Northolt 6 września 1940 roku. Najczęściej za sterami tego samolotu zasiadł niepokorny, ale niezwykle skuteczny Sgt Josef František.
Podczas nalotu pojedynczego bombowca na bazę w Northolt
(6 października 1940 roku) kompletnemu zniszczeniu uległ Hurricane
o numerze seryjnym P3120 i kodzie bocznym RF-A.