- nowość
- W empik go
Dziadek - ebook
Dziadek - ebook
Ile praw złamiesz, by ocalić najdroższe życie?
Jan Skórzewski jest bezgranicznie zakochany w swojej wnuczce. Gdy dowiaduje się, że Emilka cierpi na rzadką chorobę nowotworową, postanawia zrobić wszystko, by jej pomóc. Naprawdę wszystko.
Wykorzystuje więc całe swoje doświadczenie oraz umiejętności – także te, które przez lata skrzętnie ukrywał przed bliskimi – żeby zdobyć środki niezbędne do wyleczenia ukochanej wnuczki. Wkrótce odkrywa, że nic w jego życiu nie wydarzyło się bez przyczyny. Każdy krok, każda decyzja nieuchronnie prowadziły go do tego momentu. Jak daleko posunie się Skórzewski, by ocalić ukochaną wnuczkę?
Tajemnice, trudne wybory i niewyobrażalne poświęcenia – „Dziadek” ukazuje Czytelnikom niezwykłe oblicza miłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-241-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy można być zakochanym w sześciolatce?
Nie kochać – czy też nie tylko kochać – ale być zakochanym? Nie będąc osobnikiem nienormalnym lub mającym niezdrowe upodobania, pragnąć z nią jak najczęściej przebywać, słuchać jej opowieści i samemu wymyślać dla niej najróżniejsze historie, ciesząc się, gdy słucha z rozdziawionymi usteczkami i oczętami błyszczącymi z ekscytacji bajęd, które są przed nią snute? Utulać do snu, cieszyć się każdym jej widokiem, podziwiać jej rysunki, sukienki i uczesania?
Można.
Wystarczy być jej dziadkiem.
Mówi się, że to ojcowie do szaleństwa kochają swoje córki. I z pewnością tak jest, w milionach, jeśli nie w miliardach przypadków. Tylko że motywacja ich ojców to często zazdrość o to, że jakiś inny samiec wtargnie do domostwa i pozbawi przewodnika stada jednej z samic, że go zuboży, okradnie, innymi słowy – poniży, sprawi, że straci na wartości, on i jego domostwo. Dlatego ojcowie, kochając swoje córki, nie mają czasu się w nich zakochiwać, gdyż muszą dbać o całość rodziny, całość swojego stanu posiadania, a każde jego naruszenie jest siłą rzeczy stratą.
Dziadkowie to zupełnie inna kategoria. Przede wszystkim mają czas, mnóstwo czasu. Wtedy, w miarę możliwości, o ile przedwcześnie nie spróchnieją, rozwijają swoje hobby i realizują się w rzeczach, na które przedtem nie było sił, ochoty czy choćby wolnego miejsca w kalendarzu zajęć.
Dziadek wreszcie może w tych jakże licznych wolnych chwilach oddawać się marzeniom, a zakochany we wnuczce dziadek może jej zbudować domek na drzewie znacznie szybciej i staranniej niż najlepszy ojciec. Może siedzieć z nią przy kominku, pokazywać jej książki z obrazami egzotycznych zwierząt i jeszcze bardziej egzotycznych miejsc, zaplanować i zrealizować wycieczkę kajakową nad położone w porażającej ogromem odległości trzech kilometrów jezioro, gdzie będą podglądać gody kormoranów, pod koniec lata obserwować odlatujące bociany, a wieczorami wsłuchiwać się w rechot żab. Potem utuli swoją małą ukochaną do snu, usiądzie przy ognisku, zapali fajkę i się zamyśli, planując kolejne szalone wypady, albo dojdzie do wniosku, że w zasadzie można by rozpocząć naukę podstaw gry w szachy.
I dziadek dotrzyma słowa pewniej niż ojciec, któremu przeważnie coś wypadnie, bo dupek będący nieszczęśliwym przypadkiem jego przełożonym wymyśli i zarządzi burzę mózgów akurat na tę samą godzinę, gdy córeczka gra główną rolę w szkolnym przedstawieniu. A córeczka będzie ze sceny strzyc oczami w poszukiwaniu ojca, którego nie ma na widowni, i napotka na lekko zwilgotniałe spojrzenie dziadka, który będzie razem z nią powtarzał ruchami ust przećwiczone wcześniej kwestie sztuki.
Bo dziadek ma na to wszystko czas, którego zabrakło ojcu, nie z jego wszakże winy. Ten pierwszy ma komfort widywania się z wnuczką akurat z taką częstotliwością, by obydwojgu było wygodnie i by zdążyli się za sobą stęsknić. Jak zakochani, którzy nie muszą dzielić metrażu w małżeństwie, nie ślęczą nad rachunkami i nie wykonują wszystkich tych rzeczy, przez które zakochanie ulatnia się bezpowrotnie. I jeśli mają obydwoje szczęście i wielkie serca, to zakochanie przechodzi w dojrzałą miłość. Tylko że takich szczęściarzy jest na świecie ledwie garstka; pół biedy, gdy taki związek kończy się polubownym rozstaniem.
A dziadek ma ten luksus, że może być bezkarnie i niewinnie zakochany w swojej wnuczce. I bywa, że z wzajemnością – oczywiście w ramach cudownie ograniczonego dziecięcego zbioru pojęć.
Jan Skórzewski był takim szczęściarzem – kochanym, kochającym i zakochanym w sześcioletniej Emilce dziadkiem. Kochającym i zakochanym do tego stopnia, że każdego, który chciałby jego wnusi zrobić krzywdę, po prostu by zabił.
Co więcej, Jan Skórzewski umiał całkiem sprawnie zabijać.DZIŚ
– Ale to już niedaleko, prawda, tatusiu? – Emilka zakręciła się niecierpliwie na tylnej kanapie kupionego przez rodziców na raty nowiutkiego opla astry. – Bo ostatnio było bliżej… – zamarudziła.
– Nie przeszkadzaj tacie, jak prowadzi. – Iwona Skórzewska odwróciła się, obrzuciła córeczkę szybkim spojrzeniem i poprawiła jej włosy. – O, widzisz, wstążka ci się poluzowała; dociągniemy na postoju. Nie było bliżej, tylko był mniejszy ruch, i dlatego byliśmy wcześniej o pół godziny.
– A, teraz pamiętam, dziadek mi pokazywał – zaszczebiotała mała. – Mówił, że wyjechaliśmy o czwartej… nie, dziesięć po czwartej, i zajechaliśmy na… hmmm… piętnaście po piątej, chyba. Ta duża wskazówka była na trójce. Dalej nie rozumiem, dlaczego na trójce oznacza piętnaście, ale dziadek obiecał, że mnie nauczy zegarka, wiesz, mamusiu?
– Wiem, skarbie. – Pani Skórzewska się uśmiechnęła i pogładziła ją po główce, wcale nie wiedząc. – To nic trudnego, zobaczysz. Sama nauczyłam się, nawet nie pamiętam kiedy.
– To ty się też nie znałaś na zegarku? – Emilka zrobiła wielkie oczy, zdziwiona, że mama kiedyś czegoś nie umiała.
– Też, oczywiście. Nie wiem, czy uwierzysz, ale byłam kiedyś małą dziewczynką, jak ty teraz.
Mała umilkła, przetrawiając te nowiny. Pani Iwona odwróciła się do męża i rzuciła okiem na deskę rozdzielczą.
– Może byśmy zatankowali? Rezerwa się już świeci.
Werner Skórzewski podążył za spojrzeniem żony.
– E tam, dopiero mruga. W Wojnowie jest cepeen, to znaczy ten… eee, Statoil, dobre paliwo mają. Ciągle jeszcze się nie mogę przyzwyczaić do tych nowych nazw.
– Ale droższe.
– Raptem o trzysta czy pięćset złotych na litrze, nie stać nas? Paliwo tanie jak woda. Poza tym niespecjalnie ufam cepeenom, stare instalacje, stara technologia… Na Statoilu staniemy, może coś przekąsimy przy okazji; zgłodniałem.
– A ja nie! – obruszyła się Emilka. – Muszę trzymać miejsce w brzuszku, bo dziadek zrobi dziś te pyszne kulki mięsne, mniam! – mlasnęła.
– Klopsiki norweskie – sprostowała jej mama. – Rzeczywiście, smaczne bardzo. Ale codziennie nie mogłabym ich jeść, strasznie zapychają.
– A ja bym mogła! I jeszcze te ryby z cytrynowym sosem… te, łosie. Eee, łososie, znaczy. Dziadek robi najlepsze na świecie. I sam je potrafi złowić! Tylko w Polsce nie ma…
– Są, ale w morzu, w Bałtyku – wtrącił się Werner. – Do tego trzeba mieć kuter.
– Dziadek z kutra też umie łowić! – Emilka promieniała, jakby sama była szyprem.
– Dziadek i dziadek… – westchnął jej ojciec.
***
Jan spojrzał na zegarek. Piętnaście po piątej. Przy małym ruchu na drogach jego rodzina powinna już być niedaleko. Trochę żałował, że nie stać ich było na telefony komórkowe, ale to piekielnie drogie urządzenia. Pocieszał się myślą, że w miarę, jak społeczeństwo się wzbogaci, takie telefony będą bardziej rozpowszechnione. Może nawet tańsze; na przykład walkman też kosztował na początku małą fortunę, a i tak firma Sony sprzedawała je poniżej kosztów. Teraz, jak cię nie stać na walkmana, to tak, jakby nie było cię stać na spodnie. I komputery też zaczęły tanieć, odkąd Polacy zaczęli masowo je sprowadzać z Azji.
Tak, wiele rzeczy się pozmieniało po 1989, choć minęło dopiero kilka lat. Wydawało się, jakby jeszcze wczoraj Polacy musieli stać godzinami w kolejkach po najbardziej podstawowe artykuły, a paszporty nie były własnością obywatela, tylko MSW, i spoczywały zamknięte na klucz w milicyjnych sejfach. W końcu to dzięki przełomowi z osiemdziesiątego dziewiątego Jan mógł swobodnie osiedlić się w Polsce i złożyć podanie o polskie obywatelstwo, przysługujące mu jako urodzonemu w Polsce, na terenie drugiej RP. Swego czasu uciekinierowi za żelazną kurtynę, skazanemu za szpiegostwo zaocznie na śmierć, którą to karę zamieniono mu, również zaocznie, w 1989 na karę dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności. Późniejszy dekret prezydencki ułaskawił w końcu dawnego zdrajcę. W jego przypadku prowadziło to do konstatacji, że wymiar sprawiedliwości PRL nie miał nic lepszego do roboty niż zajmowanie się, bądź co bądź fikcyjnymi, bo czysto teoretycznymi, sprawami obywateli, którzy do odpowiedzialności nie mogli żadną miarą zostać faktycznie pociągnięci z przyczyn zasadniczych: byli fizycznie niedostępni.
Dziadek Emilki i tak miał szczęście; gdyby ktoś zadał sobie trud odpowiednio głębokiego przeszukania archiwów niemieckich i norweskich, posiadając ku temu odpowiednie środki finansowe, zasoby czasu i motywację, odkryłby, że Jan Skórzewski urodził się pod całkiem innym imieniem i nazwiskiem w miejscu odległym o setki kilometrów od zadeklarowanego w jego obecnym dowodzie osobistym; funkcjonował przez lata w Norwegii jako ktoś zupełnie inny i pojawiał się na terenie kilkunastu krajów jako posiadacz przynajmniej tuzina paszportów, wystawionych przez przynajmniej pięć różnych państw, choć drukowanych przeważnie w Norweskiej Wytwórni Papierów Wartościowych w Oslo. Niekoniecznie za wiedzą prezesa tej skądinąd szacownej instytucji, acz za pełną wiedzą odpowiedzialnej za tego typu działania komórki wywiadu. Sam fakt posługiwania się w przeszłości przez obywatela legitymującego się obecnie całkowicie legalnym paszportem Rzeczpospolitej Polskiej, wydanym na nazwisko Skórzewski, tyloma różnymi dokumentami powinien spowodować co najmniej lekkie uniesienie brwi u obecnego ministra koordynatora służb specjalnych. Sam minister koordynator był rozgrywany przez służby zewnętrzne, o czym nie miał najmniejszego pojęcia, a takie pionki jak dziadek Emilki, domniemany eksszpieg wrażego do niedawna Zachodu, nie leżały w kręgu zainteresowań wspomnianego pana. Głównie dlatego, że miał on na głowie mnóstwo innych spraw, podrzucanych mu zresztą przez osoby, które miały interes w tym, by mu owe sprawy podrzucać we właściwie dobranych ilościach i o właściwej tematyce. Poza tym nie miał ku temu odpowiednich środków finansowych, zasobów czasu i motywacji. Ergo: obywatel Polski, Jan Skórzewski, był w tej sferze bezpieczny. Wiedział o tym i dlatego niczym nie zawracał sobie głowy.
Piąta dwadzieścia osiem.
Jan zakończył oporządzanie uli, na co postanowił przeznaczyć lwią część dzisiejszego dnia, z ulgą ściągnął z siebie pszczelarski kombinezon i zdecydował, że czas dojrzeć dochodzących w brytfannie w piekarniku klopsików i rzucić okiem na drogę. W drodze do domku nabił fajkę, przypalił tytoń w główce i z rozkoszą zaciągnął się aromatyczną mieszanką amphory, miodu i suszonych owoców, którą sam z pieczołowitością i znawstwem mieszał. Oczywiście nie dbał o zalecenia koneserów zakazujących zaciągania się fajczanym dymem; jego mieszanka była po prostu na to za dobra. Wychodził z założenia, że to byłoby jak popijanie wina i jego wypluwanie, a do bycia kiperem wszak nie aspirował.
Klopsiki były prawie gotowe; przegarnął je nieco drewnianą szpatułką, by się nie przypaliły. Pykając z fajeczki, wyszedł z domku, podszedł do szosy i wytężył wzrok, spoglądając w stronę trasy warszawskiej. Oho, chyba jadą!
Należący do państwa Skórzewskich opel w kolorze szampańskiego złota pokonywał właśnie ostatni kilometr drogi do „rancza” pana Jana. Emilka radośnie podskakiwała na siedzeniu, rodzice popatrywali na latorośl z czułością pomieszaną z rozbawieniem.
– O, jest już domek! I sad, i pasieka! – Emilka była wniebowzięta.
– Jest, jest – roześmiał się jej ojciec. – Skoro stał tam dwa tygodnie temu, to i dziś powinien stać…
– I Hajfika też widzę, aha! – Córeczka mówiła o piesku dziadka, bardzo inteligentnym kundelku znajdzie.
Przypominał nieco border collie. Werner, jej tata, nazwał go w przypływie humoru: „High-Fidelity Dog”, czyli „psem o wysokiej wierności”, w skrócie Hi-Fi, a w praktyce Hajfik, Hajfiś, Hajficzek, i w jakikolwiek inny sposób, który akurat przyszedł nazywającemu do głowy. Albo bądźmy szczerzy – do blond i zaskakująco inteligentnej główki Emilii Skórzewskiej, lat sześć z kawałkiem.
Jan pospieszył do bramy, by ją otworzyć. Hajfik przedstawiał sobą uosobienie psiego szczęścia, szczekając z animuszem i machając zapalczywie ogonem, a właściwie całym sobą.
– Już, już… zaraz… czekaj, ty psisko utrapione… – śmiał się dziadek, ciągnąc za skrzydło bramy. – Wjeżdżajcie, czym chata bogata!
Samochód zajechał na trawnik. Emilka jako pierwsza wystrzeliła z auta i zaczęła czochrać psiaka, który, rzuciwszy się na nią, oczywiście nie omieszkał dokładnie oblizać jej noska z przyległościami, popiskując z radości. Drugi pisk, rywalizujący całkiem skutecznie z psim w kwestii donośności, wydała ze siebie dziewczynka.
– Dziadek!!! – podbiegła do Jana, który przykucnął, a mała skoczyła nań jak żbik i ucapiła go za szyję, wtulając się w niego i dając się drapać wąsami, które ten specjalnie zapuścił dla swojej małej księżniczki, i oddając na oślep pocałunki.
Nareszcie powitania dobiegły końca. Pan Jan uściskał syna, cmoknął w policzek Iwonę i poszedł pomóc przy bagażach.
– No, kochani, klopsiki już dochodzą. Komu wola, zapraszam na posiłek. Wernerze, pomożesz mi ustawić stół? Czego się napijecie? Emilka pewnie kwasu chlebowego… Jest zimniutki, taki, jak lubisz. Iwonko?
– A wie tata, że ja też chętnie kwasu. W sam raz na tę pogodę.
Werner ze znaczącym, łobuzerskim spojrzeniem wręczył ojcu kluczyki do auta.
– Aha. Kluczyki wędrują na haczyk, czyli piwo. – Ojciec domyślnie mrugnął okiem. – Jasne czy porterek?
– A tu cię, tato, zaskoczę. – Syn otworzył zamek błyskawiczny podręcznej lodówki. – Kolega przywiózł z Dü sseldorfu Altbier, coś w stylu angielskiego ale. Pychota! Udało mi się ocalić sześciopak, koniecznie musisz spróbować.
– Jak mówisz, że dobre, to musi być dobre. Chętnie. No, siadać, kochani, klopsiki zaraz wjeżdżają na stół!
Klopsiki norweskie pana Jana zostały zgodnie i z wielkim smakiem spałaszowane przez wszystkich członków rodziny, i równie zgodnie skomplementowane. Choć po prawdzie komplementy Emilki wydawały się najżarliwsze, a jej komentarze w stylu „najprzepyszniutenieczkie” wywołały prawdziwą wesołość, jej mama zaś stwierdziła, że takie słowo z pewnością zasługuje na dopisanie do oficjalnego słownika języka polskiego. Emilka może nie do końca rozumiała doniosłość takiego stwierdzenia, ale bardzo ją ono ucieszyło; wprost promieniała. Dziadek naturalnie też promieniał.
Werner dyskretnie popuścił pasa.
– Ech… chciałoby się więcej, ale się nie zmieści – zaśmiał się. – Ale mały digestif nie zawadzi. Pójdę po piwo. Tobie do kufla, tato?
– Jak zawsze, poproszę. – Jan skinął głową.
– Dziadziu, mogę się pobawić z Hajficzkiem? – zapytała Emilka. – Mogę wziąć jego piłeczkę?
– Weź, oczywiście, powinna być tam, gdzie zwykle. Tylko nie zbliżaj się zbytnio do uli.
– Nie będę, obiecuję! – Dziewczynka zsunęła się z krzesła i popędziła do domu.
– Żywe srebro – westchnęła pani Iwona. – Cisza poobiednia to zdecydowanie wynalazek nie dla niej. – Uśmiechnęła się. – Ale za to ja sobie chwilkę poleżakuję i poczytam. Tylko mi się tutaj nie zanietrzeźwić, panowie! – Pogroziła im żartobliwie palcem.
Mąż przesłał jej w powietrzu buziaka.
Panowie zostali sami z düsselfdorfskim piwem. Jan skosztował, mlasnął. Popatrzył z uznaniem na płyn koloru mocnej herbaty.
– Świetne! – zamruczał. – Faktycznie, gdyby nie gaz, to wypisz wymaluj ale albo bitter. Przypomina też trochę irlandzkie Kilkenny… – pociągnął drugi łyk. – Na pewno tylko sześciopak przywiozłeś?
Syn zaśmiał się porozumiewawczo.
– Tak po prawdzie… to dwa sześciopaki, tato.
– Moja krew! Dobrze, zostanie coś na jutro. No nic, opowiadaj, co tam u was. W pracy dalej tak was gonią?
W międzyczasie pani Iwona spoczywała na leżaku w rozkosznym cieniu starej lipy i zagłębiała się z narastającym z każdą stroną zachwytem w najnowszej powieści autorstwa objawienia polskiej fantastyki, Andrzeja Sapkowskiego. Na początku została prawie zmuszona do lektury przez męża. Jak większość kobiet nie przepadała za fantastyką, lecz wkrótce okazało się, że po prostu nie miała jeszcze w ręku naprawdę dobrej lektury z tego, nieco pogardzanego przez krytyków, gatunku. Do niedawna wydawało się jej, że ta kategoria ma do zaoferowania albo walki robotów czy wojny z obcymi, albo bajki dla dużych chłopców w przykrótkich spodenkach, o smokach i krasnoludach. Nie bardzo jej się mieściło w głowie, by czymś takim można się fascynować i po prawdzie trochę ją ten męski infantylizm śmieszył, a trochę drażnił, gdyż – jej zdaniem – świadczył o niedojrzałości fanów.
Tymczasem autor ją całkowicie zaskoczył i bez reszty zauroczył: niespodziewaną dojrzałością i złożonością fabuły, wspaniałym poczuciem humoru, a chyba najbardziej onomastyką (skąd on bierze te wszystkie nazwiska i nazwy miejsc?). Zaczęła od opowiadań, przy czym nie bez znaczenia był fakt, że można było je w dowolnym momencie odłożyć, gdyby okazały się nie pokrywać z jej gustem literackim. Przekonał ją argument męża, który stwierdził, że nie może mówić, że czegoś nie lubi, skoro nigdy tego nie spróbowała. I Sapkowski zawładnął jej wyobraźnią bez reszty; jak można mówić, że nie ma smoków i czarodziejek, skoro są? I co z tego, że tylko w książce? W tym momencie była trochę za połową pierwszego tomu sagi o Wiedźminie i już żałowała, że na drugi tom przyjdzie jej czekać około roku. Z wypiekami na twarzy przewróciła kolejną stronę.
Do leżaka podeszła Emilka, wyglądała coś niewyraźnie.
– Mamusiu… Brzuszek mnie boli – poskarżyła się.
– Ojej. – Mama odłożyła książkę. – A może się położysz na chwilkę? Widzisz, mówiłam ci, że niezdrowo jest od razu po jedzeniu szaleć. Pewnie biegałaś z Hajficzkiem?
Dziewczynka kiwnęła główką.
– Leżałam trochę na trawie. Ale nie przeszło. – Zrobiła smutną minkę.
– Hm, to może pójdziesz „na tron” do toalety? A my poszukamy dla ciebie jakiegoś lekarstwa. Albo dziadek zaparzy ci ziółek. Chodźmy.
Pani Iwona wstała, wzięła małą za rączkę i poszły razem do domku.
Jan naturalnie przejął się stanem swojej ukochanej wnusi, pospieszył do kuchni i zaczął grzebać po szafkach w poszukiwaniu rumianku. Znalazł mieszankę rumianku i mięty pieprzowej do zaparzania naparu, po czym niezwłocznie przystąpił do jego sporządzania. Jego syn dostał polecenie przeszukania apteczki, gdzie powinien być „środek przeciwbólowy dla dzieci”, a Emilka zasiadła „na tronie”.
Kryzys został zażegnany, domowa kuracja postawiła małą na nogi, ale w środku nocy dostała mocniejszych bólów. Rodzina chciała ją wieźć na ostry dyżur do szpitala, ale dziewczynka zaczęła histeryzować. Zamknęła się w toalecie, upierając się, że „sama wszystko wykupka”. Przesiedziała tam prawie pół godziny, wyszła z minką co prawda trochę niewyraźną, ale humor miała już lepszy i zapewniała, że czuje się naprawdę dobrze, czemu rodzina – chcąc nie chcąc – dała wiarę, i postanowiono poczekać do rana. Jan wymógł na niej tylko obietnicę, że jeśli podobna sytuacja powtórzy się jutro, to muszą pojechać na badania. Przekonał ją, że nie jadą na żadną operację ani na pogotowie, tylko po to, żeby pan doktor obejrzał jej brzuszek i zdecydował, czy nie przepisać jakiegoś skuteczniejszego lekarstwa. Emilka wypiła jeszcze jedną porcję ziółek, tym razem z melisą, i wkrótce zasnęła, podobnie jak cała reszta.
Następnego dnia śniadanie, choć lekkie, zwróciła. Tym razem już nie oponowała, gdy dziadek nieznoszącym sprzeciwu tonem zarządził powrót do Warszawy. Ból brzucha, choć lżejszy, pojawiał się i znikał w kilkuminutowych odstępach. Zdecydowano o zawiezieniu dziewczynki do Centrum Zdrowia Dziecka.
Trasa była dość zatłoczona mimo stosunkowo wczesnej pory; stare, wysłużone polskie drogi od kilku lat przeżywały prawdziwą plagę zajeżdżających je nowych-starych samochodów, odkąd Polacy hurmem rzucili się kupować używane pojazdy z Niemiec, a nawet z Belgii, Francji i Holandii. Ci, którzy mieli coś tam odłożone na dolarowych kontach czy w przysłowiowej skarpecie, przesiadali się jak najszybciej ze starych maluchów, fiatów 125p czy polonezów do dziesięcioletnich i starszych volkswagenów, opli czy renaultów; nieco bogatsi szpanowali „japończykami” albo mercedesami czy audi.
Ojciec Emilki starał się jechać jak najszybciej, niejednokrotnie wyprzedzając pojazdy na granicy ryzyka, narażając się, poza ewentualną kolizją, na niewątpliwie słuszny ochrzan ze strony małżonki. Wreszcie, po ujechaniu dwudziestu kilku kilometrów zamachano na nich lizakiem. Werner zaklął w bezsilnej złości, Iwona zaś momentalnie wysiadła z wozu i rozpoczęła batalię, której stawką było przekonanie policjantów, że rodzina działa w stanie wyższej konieczności. Batalia zakończyła się sukcesem, który zaskoczył wszystkich – może z wyjątkiem pani Iwony, która powzięła taki plan już w momencie ich zatrzymania – uprzejmi policjanci zgodzili się eskortować Skórzewskich na sygnale pod sam szpital. Czterdziestominutową trasę przebyto w minut osiemnaście; policja na sygnale, a eskortowany szampanowo złoty opel na światłach awaryjnych. Stróżom prawa gorąco podziękowano, a już kilkanaście minut później Emilka znalazła się na kozetce pani doktor Marii Szczepanik, pediatry.
Pani doktor okazała się osobą nie tylko kompetentną, ale i szalenie miłą. Wykonała badanie palpacyjne jamy brzusznej, zadała kilka pytań, pożartowała, obdarowała dziewczynkę tabletką i oznajmiła, że najprawdopodobniej trzeba będzie wykonać kilka badań, o których zdecyduje gastrolog; może rentgen, może USG, a może rezonans magnetyczny, a możliwe, że wszystkie.
– Z tym że rezonansu u nas nie robimy; trzeba będzie podjechać na radiologię w Szpitalu Kolejowym – zastrzegła – ale jakaś wolna karetka się u nas znajdzie. Nic się nie bój, Emilko. – Połaskotała ją po brzuszku, widząc, że dziewczynka trochę zbladła. – Karetka to tylko dlatego, że tatuś nie przejedzie tak szybko przez miasto. A karetki mamy naprawdę superowe, amerykańskie. Nie każdy może się ot tak przejechać takim czymś. – Uśmiechnęła się. – No nic – pani doktor wstała – zostaniesz u nas trochę; trzeba poczekać na pana gastrologa, który lepiej doradzi, co robić dalej. A potem cię zbadamy, trzeba będzie poczekać na wyniki pewnie do jutra. Toteż tę noc spędzisz prawie na pewno u nas. Mamy dużo zabawek, dużo innych dzieci, książeczki… a rodzice i dziadek będą mogli z tobą też zostać. Choć tylko do dwudziestej pierwszej. Będzie dobrze, jesteś pod dobrą opieką.
– A jaka jest prawda, pani doktor? – zapytał Werner, gdy Iwona poszła odprowadzić Emilkę na salę i pomóc jej się przebrać w szpitalną piżamę. – Jest pani w stanie zdiagnozować coś bliżej?
– Nie jestem. – Pani Maria pokręciła głową. – Jestem tylko pediatrą, lekarzem pierwszego kontaktu. Może to być zwykłe zatrucie, ale i coś poważniejszego; oczywiście nie ma się co martwić na zapas. Rzecz w tym, że takie objawy mogą wskazywać co najmniej na kilkanaście różnych schorzeń. Stąd potrzeba specjalistycznych badań. Żołądek jest jeden, ale sprawy jelitowe są znacznie bardziej złożone, no i nie wszystkie narządy są unerwione. Jak już państwo ustalicie dyżury przy małej, to proszę mi to jeszcze zgłosić, dobrze? To jej pierwszy pobyt w szpitalu?
Ojciec i syn zgodnie kiwnęli głowami.
– No właśnie. Z pewnością jest trochę zestresowana, toteż pewnie przynajmniej jedno z państwa zostanie tu do wieczora. A jutro nowy dzień, badania… I zobaczymy, co dalej. Na razie spróbujemy diety lekkostrawnej i dostanie analgetyki, to znaczy środki przeciwbólowe, i leki przeciwskurczowe. Jak będzie zwracać posiłki, to trzeba będzie niestety przejść na kroplówkę. Dobrze… przepraszam, ale mam jeszcze pacjentów…
– Oczywiście, pani doktor. Bardzo dziękujemy.
Mężczyźni wstali, pożegnali się i wyszli z gabinetu. Usiedli na chwilę na korytarzu na krzesełkach dla oczekujących i gości.
– I co teraz? – zagaił Werner.– Cholera, martwię się…
– Myślisz, że ja nie? Ale miała rację ta lekarka, na zapas nie warto. Po prostu będziemy reagować w miarę rozwoju sytuacji…
Jan urwał. Bocznym, poprzecznym w stosunku do głównego korytarzem dwoje sanitariuszy pchało łóżko na miarowo poskrzypujących kółkach. Na łóżku widniał przykryty prześcieradłem kształt, którego wymiary sugerowały, że musiał być on kształtem dziecięcego ciała. A fakt, że był przykryty, mógł oznaczać tylko jedno. Czoło Jana przecięła głęboka bruzda; jego syn ukrył twarz w dłoniach.
Czasem trzeba tak się namęczyć, by kogoś zabić. A czasem śmierć przychodzi w momencie – pomyślał. Choć nie – i tu, i tam to taki sam moment, który właściwie nie trwa w ogóle. Jakie to życie kruche, przeszło mu przez głowę, i banalność tej myśli zirytowała go nieco. Ale czasami o być albo nie być decydują minuty… Takie właśnie minuty go raz uratowały, gdy był dzieckiem. I nie był to raz jedyny.
Jan pogrążył się we wspomnieniach.