- W empik go
Działo się w Łodzi - ebook
Działo się w Łodzi - ebook
Jakiś czas temu na blogu „klapyme”, prowadzonym przez łódzkiego przewodnika pana Jarosława A. Janowskiego, pojawiła się wzmianka o leżących na ulicach Łodzi ponad stuletnich klapach kanalizacyjnych. Widniał na nich napis: "Przedsiębiorstwo Budowlane. Bracia Zell".
Po wielu miesiącach poszukiwań okazało się, że jeden z braci był moim przodkiem, jego rodzina przybyła w okolice Łodzi około 1820 roku. Losy tych ludzi oraz namacalny ślad ich pobytu w Łodzi stały się dla mnie inspiracją do napisania książki.
Spis treści
- Wędrówka 5
- Gottlieb i Luiza 13
- Friedrich i Henrietta 32
- Ważne decyzje 46
- Piękna Helena 63
- Łódź 80
- Ja mam na imię Augusta 99
- Edward i bracia 122
- Ostatni rozdział 140
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4152-8 |
Rozmiar pliku: | 414 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
6 kwietnia
Śnieg skrzypiał pod butami. Szliśmy powoli za trumną.
List 1
Już Cię nie ma? Trudno mi w to uwierzyć. Gdy Ty odszedłeś, oni nagle zaczęli powstawać. Pojawiają się, wyłaniają z dalekiej przeszłości. Friedrich, Augusta, Ferdynand, Henrietta. Widzę ich jak się podnoszą, otrzepują z kurzu zapomnienia. Odżywają w mojej pamięci, chociaż moja pamięć nie ma o nich żadnego wspomnienia.
Przyszli do nas z zachodu.
Nigdy mi o nich nie mówiłeś. Teraz świat stanął przed nimi otworem.
Ruszyli na wschód.
Był chłodny marcowy poranek. Gottlieb szedł pierwszy, za nim podążała Luiza. Trzymała na rękach malutką Ernestynę, obok szła powolutku Wilhelmina. Początkowo Luiza nie chciała się zgodzić, przyzwyczaiła się do miejsca, w którym żyli, jednak Gottlieb był pewny, że iść muszą. Ustąpiła.
– Czeka nas tam lepsze życie – tłumaczył.
– Lepsze życie – myślała Luiza, – a skąd on to może wiedzieć?
Ale szła za nim w milczeniu. Rozmawiali już o tym i wiedziała, że na tej obcej ziemi ma być im łatwiej. Przeczuwała jednak, że jest to niekończąca się tułaczka. Jak przez mgłę pamiętała opowieści matki, o tym jak jej dziadkowie opuszczali w popłochu rodzinne strony. Nie wiadomo czy dokonali dobrego wyboru, czy w ogóle mieli jakiś wybór. Rezultat był jednak taki, że opuścili miejsce zamieszkania i rozpoczęli wędrówkę w poszukiwaniu nowego domu. A teraz znowu trzeba było iść dalej. Miała jednak nadzieję, że wreszcie dojadą do wymarzonej przystani i wędrówka się skończy, a jej dzieci oraz wnukowie i prawunkowie będą mieli swoje miejsce na ziemi. Nie mogła wówczas wiedzieć, że już jedna z jej córek w poszukiwaniu lepszego życia pojedzie jeszcze dalej niż ona, do Samary.
Gottlieb jakby odgadł jej myśli.
– Luizo, obiecuję, że tam już osiądziemy na stałe i nasze dzieci będą mogły się uczyć i pracować w spokoju – powiedział. – Piotrze – zwrócił się do brata, – przyrzekam ci, że zrobię z ciebie szewca. Będziesz szewcem jak ja, przekażę ci tajniki tego zawodu i ludzie będą do ciebie przychodzić abyś szył im piękne buty.
Dwunastoletni Piotr podziwiał Gottlieba i słuchał go, jak ojca. We wszystkim go naśladował i pragnął zostać szewcem tak jak Gottlieb.
Opowieść Gottlieba
Wczesnym rankiem wyruszyliśmy z Rynarzewa. Musieliśmy się śpieszyć, aby mieć czas na urządzenie się w nowym miejscu przed zimą, Luiza oczekiwała kolejnego dziecka. Długo zastanawiałem się czy to była dobra decyzja. Jednakże nie mieliśmy wyjścia. Po wojnach napoleońskich sytuacja w Wielkim Księstwie Poznańskim pogorszyła się. Wtedy właśnie w Królestwie Polskim otworzyły się dla nas nowe możliwości. Kilka rodzin z naszej wioski wyjechało parę miesięcy wcześniej, nadchodzące wieści były pomyślne. Tak więc i my postanowiliśmy ruszyć w drogę. Przy wyjeździe z wioski czekały na nas jeszcze dwie rodziny i przygotowane poprzedniego dnia wozy zaprzężone końmi. Dla większego bezpieczeństwa zdecydowaliśmy jechać razem z cieślami Schilling i bednarzami Müller. Poprzedniego wieczora razem z cieślą i bednarzem załadowaliśmy cały dobytek na wozy.
Jechali już kilka godzin, Ernestyna spała w ramionach Luizy, Wilhelmina opierała zmęczoną głowę o ramię matki, co chwila podnosiła zmęczone powieki jakby broniąc się przed snem. Piotr rozglądał się dookoła niepewnym wzrokiem.
– A jeśli napadną nas jacy zbójcy ? – spytał nagle.
– Peter śpij! – powiedziała zniecierpliwiona Luiza, ale spojrzała pytająco na męża.
– Boję się – szepnął Piotr.
Patrzył na poruszane podmuchami wiatru gałęzie drzew, w ciemnościach wydawało mu się, że ktoś tam stoi i nimi porusza.
– Nie bój się, nic tam nie ma, to tylko drzewa – powiedział Gottlieb i objął brata ramieniem.
Piotr jeszcze przez chwilę wpatrywał się w dal, w końcu zasnął.
– Gottliebie, czy na pewno dobrze robimy? – spytała ogarnięta nagle wątpliwościami Luiza.
– Dobrze, nie my pierwsi tam jedziemy.
– Ale to jest obcy kraj, obcy język, jak oni nas tam przyjmą?
– Luizo, oni nas potrzebują, inaczej byśmy tam nie jechali.
Gottlieb wierzył, że w nowym miejscu mu się powiedzie. Spojrzał czule na swoją młodziutką żonę. Robił to tylko ze względu na nią. Sam dałby sobie radę tu na miejscu, ale musiał myśleć o przyszłości rodziny, był teraz odpowiedzialny nie tylko za siebie. Zanosiło się na długą i męczącą podróż.
Opowieść Luizy
Siedziałyśmy na wozie i zastanawiałaśmy się jak nas przyjmą w tym nowym kraju, jak się tam ubierają kobiety i czy język w jakim mówią jest bardzo trudny. Każda z nas przypominała sobie to, co słyszała na ten temat od innych. Nawet nie zauważyłyśmy kiedy zbliżyliśmy się do granicy. Dzieci spały, zaraz jednak się obudziły bo zrobił się harmider, kazali nam wszystko wyciągać. Byłam zła, bo miałam wszystko ładnie poukładane, a oni chcieli wiedzieć, co gdzie leży i co to jest. Narobili strasznego bałaganu. Już chciałam im coś powiedzieć, ale pani Schilling powstrzymała mnie i powiedziała, że im szybciej to zrobią tym będzie dla nas lepiej. Gottlieb też mnie uspokajał tłumacząc, że to zupełnie normalny porządek rzeczy, że muszą zrobić odprawę i ocenić wartość tego co wieziemy. Trudno to jednak wytłumaczyć dzieciom, które wystraszone widokiem nieznajomych w mundurach zaczęły płakać. Zrobiło się okropnie, dzieci rozbeczały się na dobre, ja trzęsłam się ze zdenerwowania. Peter, gdy zobaczył mundury, pytał wystraszony czy się nowa wojna zaczęła. Byłam wykończona, zgrzana, głodna i wściekła. Pani Müllerowa biegała pomiędzy wozami i krzyczała jak najęta: – Oby tylko Luiza nie urodziła, oby tylko nie urodziła! Powrócił mi dobry humor. Zawołałam: – Moja droga, przecież to dopiero trzeci miesięc – i roześmiałam się. Śmiech mój stawał się coraz głośniejszy i śmiałam się jak szalona, ale bałam się, bałam, bałam tego, co nas czeka.
Człowiek wyznacza granice, ale człowiek nie jest w stanie wszystkiego wyznaczyć. Sam sobie narzuca pęta, a potem jemu samemu to przeszkadza.
Gdy komendant usłyszał, że Luiza niedługo zacznie rodzić, tak się przestraszył, że zaczął pracować w szybszym tempie, nawet w bardzo szybszym tempie. Jeszcze by tego brakowało, żeby jakaś baba, do tego ewangeliczka, zaczęła rodzić tu, na komorze celnej.
– Szkoda, że nie dają za taki wyczyn dożywotniego pozwolenia na przekraczanie granic bez kontroli, dla dziecka i dla matki! – rzuciła Luiza przewidując przyszłość, w której za poród w ciekawych miejscach miano przyznawać ciekawe nagrody.
– Jest w szoku – pani Müllerowa zwróciła się do Gottlieba.
– Co ja mówię dożywotniego, to powinno być pozwolenie dla wszystkich moich wnuków, prawnuków, praprawnuków i tak dalej.
Gottlieb nie zwracał uwagi na gadanie Luizy, nie pierwszy raz jego młoda żonka wymyślała jakieś dziwne historie, widać jeszcze nie wyrosła z dzieciństwa.
Po opuszczeniu komory celnej zatrzymali się na postój. Trzeba było dać odpocząć koniom, nakarmić dzieci, zrobić toaletę. Mężczyźni rozmawiali o tym, co słyszeli o panujących warunkach dla nowo osiedlających się w Królestwie Polskim. Mówili o swoich planach na przyszłość. Po jakimś czasie ruszyli w dalszą drogę. Kobiety siedziały z dziećmi na wozach, mężczyźni szli obok wozów w milczeniu. Wiedzieli, że na początku będzie ciężko, ale każdy znał swój fach i żaden z nich pracy się nie bał, byli gotowi, szli jak sportowiec, który idzie do walki. Mogło się nie udać, ale nie mieli prawa o tym myśleć, było za późno by się wycofać.
Od niedawna przeciętny człowiek zaczął podróżować dla przyjemności na masową skalę. Kiedyś nie był taki głupi, jak mu było dobrze siedział na tyłku w jednym miejscu.
28 sierpnia
Zszokowało mnie, że byli ewangelikami. Natychmiast przypomniała mi się babka. W kościele tylko jej śpiewny głos unosił się ponad innymi marnymi głosami. Gdyby ktoś jej akurat szukał, już z daleka by wiedział, że właśnie jest w kościele i trafił by do niej idąc za dźwiękiem jej głosu. Nie tylko w kościele jej głos roznosił się tak donośnie, w domu w czas Bożego Narodzenia, gdy puszczali kolędy, zagłuszała radio, któremu miała tylko wtórować. Ona śpiewała, a dziadek co roku przynosił z pobliskiego lasu najwyższą z dostępnych w nim choinek, tak wielką jak nasza wiara. Kto by przypuszczał, że pod tą warstwą katolicyzmu kryły się rzesze ewangelików.
Ale ja od początku czułam, że coś nie tak, że zbyt wysoka była ta choinka, że coś za głośno babka śpiewała.