- W empik go
Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1 - ebook
Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1 - ebook
XXIII wiek. W Europie Centralnej prężnie rozwija się metropolia Jorden, w której żyją Syndyro, osobnicy mający w sobie gen zarówno ludzki, jak i roślinny. Wśród nich dorasta Lilian Fehér. Marzeniem chłopca jest zostać Ogrodnikiem i chronić miasto przed złoczyńcami, Trucicielami. Nie posiadając daru Zielonych Dłoni, Lilian trenuje z ojcem, pracownikiem laboratorium o nazwie BioLab. Wydarzenia, do których pewnej nocy dochodzi w placówce, zmieniają życie chłopca na zawsze…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-441-6 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_In some way they may understand_
_Green grass and blue skies_
_A sunset tapestry of mother nature_
_Bestowed with fragments from the heart of man_
_Without a language only emotion translates_
_Say hello to the dreamers of planet earth_
_Imparting all that we know_
_In hopes it will show_
_Everything we’re made of_
_We implore you to measure our planet’s worth_
_A chance to look at ourselves_
_If life somewhere else isn’t just a fable_
_This is who we really are_
_Manifested as_
_A work of art_
_Our translation of what_
_It means to be alive_
_So do you feel as we have?_
_Will you hear the story_
_Of us?_
ANUP SASTRY, _STORY OF US_Prolog
Z rośliny powstałeś, w roślinę się obrócisz
Fanatycy religijni i zwolennicy dekadenckich teorii o rychłej zagładzie cywilizacji głosili te idee od wieków. Spragnieni dramatyzmu ludzie sięgali po dzieła o końcu świata, szukając w nich rozrywki. Motyw ten towarzyszył ludzkości od zawsze. Z początku był opowieścią o nieuchronnej przyszłości, która czeka wszystkich — zarówno śmiertelników, jak i bogów. Stał się doktryną, nurtem filozoficznym, aż w końcu przyjął formę interesującego, wiecznie żywego w kulturze, a jednak wciąż abstrakcyjnego zjawiska, któremu nikt nie poświęcał uwagi dłużej, niż dwie godziny niezbędne do obejrzenia filmu z gatunku _science fiction_.
Nic dziwnego, że gdy apokalipsa rzeczywiście nadeszła, nikt nie był na nią gotowy. Co więcej, koniec okazał się nie mieć nic wspólnego z umierającą pomału planetą, atakiem obcej cywilizacji na Bogu ducha winną ludzkość czy klęską żywiołową, po której nie byłoby już czego ratować.
Zagłada nadeszła z najmniej oczekiwanej strony — ze strony roślin.
Niektórzy upierali się, że ludzie sami ściągnęli na siebie ten los. Prześcigano się w tworzeniu teorii. Jedne mówiły, że gniew natury to ostateczny znak, że człowiek zatracił się w grzechu i pysze. Drugie, że to nieuchronna konsekwencja fiksacji na punkcie broni nuklearnej. Jeszcze inne, że to wszystko jest efektem bawienia się w Boga i przekraczania granic, że w końcu spotkała nas karma.
Bunt roślin, odwet Matki Ziemi, choroba kwiatów… Różnie to nazywano, ale koniec końców uniwersalnym określeniem stało się miano Zielonej Zarazy. Zielona, bo pochodząca od drzew, krzewów i traw. Zaraza, bo rozprzestrzeniała się w błyskawicznym tempie, zajmując coraz to nowe i nowe tereny.
Proces ten nie zaczął się niewinnie. Jego początek był wyjątkowo gwałtowny i przyspieszał z każdą kolejną godziną. W momencie, kiedy to się stało, było już za późno na jakiekolwiek działania.
W XXI wieku, około roku 2050, w jednym z większych ośrodków badawczych na terenie ówczesnej Republiki Federalnej Niemiec doszło do katastrofalnego wybuchu. Co było katalizatorem — nie wiadomo. Jego konsekwencje miały jednak na zawsze odmienić oblicze Ziemi i los wszystkich jej mieszkańców.
Ci, którzy byli tego świadkami, mówili potem, że rośliny zyskały wolną wolę. Drzewa zaczęły poruszać gałęziami jak rękoma. Pnącza pełzły po chodnikach i budynkach, unieruchamiając tych, którzy mieli nieszczęście stanąć im na drodze. Liście i trawa porastały każdą powierzchnię, jaką tylko były w stanie zająć, a wszelakie kwiaty rozkwitały szaleńczo, jakby jutro miało nigdy nie nadejść.
Zdawało się, że chcą pochłonąć wszystko i wszystkich.
Ludzkość nie pozostawiła tego bez odpowiedzi. Część z nich ruszyła do boju. Uzbrojeni w najlepsze zdobycze technologiczne, gotowi walczyć za pomocą ognia, chemikaliów oraz maszyn, wyszli roślinom naprzeciw. Głęboko wierzyli w to, że uświadomią naturze, kto naprawdę dzierży władzę nad Ziemią.
Żaden z nich nie powrócił.
Niektórych spotkała okropna śmierć. Zginęli rozerwani na strzępy przez potężne korzenie, zgnieceni przez grube łodygi, pokłuci ostrymi kolcami, uduszeni otępiającym zapachem kwiatów. Byli też tacy, których uśmierciły rozszalałe zwierzęta. Każde z nich zwróciło się przeciwko ludziom, stając w obronie braci i sióstr posiadających liście. Później zaobserwowano, że niektóre zwierzęta stały się miniaturowymi, chodzącymi ekosystemami, bowiem ich ciała porosły zielenią, mchem oraz kwiatami.
Innych ludzkich śmiałków spotkał jeszcze gorszy koniec. Widok tych nieszczęśników przypominał kadry z filmów grozy. Kimkolwiek się stali, bez najmniejszych wątpliwości nie byli już ludźmi — zostali w całości przejęci przez florę, która dostała się nie tylko na ich ciała, ale też do ich organizmów. Oderwane kończyny, zastąpione przez kolorowe łodygi, głowy zarosłe świeżym mchem, kilka osób połączonych w jedno za sprawą gałęzi i korzeni… Po niedługim czasie było jasne — mimo że ci biedacy nadal żyli, nie byli już sobą. Stali się jednością z naturą — czy tego chcieli, czy nie.
Nastała masowa panika. Zarządzano spontaniczne ewakuacje, opuszczano domostwa i całe miasta, zamykano granice państw. Wstrzymano wszelaki transport do i z Europy. Pierwotnie sądzono, że powstanie roślin to najgorsze, co mogło się wydarzyć.
Wkrótce okazało się jednak, że wszyscy się mylili.
Pojawili się pierwsi mutanci. Z początku nie mieli żadnej oficjalnej nazwy. Wołano na nich „potwory”, „Zieloni”, „chwasty”. Wyglądali jak ludzie, ale nimi nie byli. Skóra niektórych przypominała korę, inni mieli liście i kwiaty rosnące między włosami. Promieniowanie powstałe w wyniku wybuchu wpłynęło na ich geny i uczyniło z nich rośliny o ludzkich kształtach.
Umieli komunikować się z naturą.
Najpierw uważano ich za nosicieli Zarazy. Obwiniano o całe zło. Ludzie niedotknięci Zielonym Genem, nieposiadający Zielonych Dłoni — jak zaczęto to nazywać — nie chcieli mieć z „napromieniowanymi” nic wspólnego. Naukowcy szacowali, że żaden ze skażonych osobników nie przeżyje choćby roku. Odcinano się od nich, zmuszając do ucieczki, poszukiwania schronienia lub nielegalnych sposobów, by przedostać się na inny kontynent.
Musiały minąć niemal dwie dekady, by zrozumiano, że mutanci to klucz do okiełznania chaosu. Pierwsze kroki okazały się niełatwe. Syndyro — takie bowiem miano przyjął najnowszy ziemski gatunek — mieli w pamięci to, jak potraktowali ich ludzie i nie kwapili się do pomocy. W rezultacie jednak takie rozwiązanie stało się ostatnią rozsądną alternatywą: sytuacja na całym świecie wymagała czyjejś interwencji. Choć rośliny po pierwszym ataku wściekłości uspokoiły się na tyle, by nie stanowić zagrożenia dla ludzi, w dalszym ciągu zajmowały tereny dawnych miast. Nie miały zamiaru ułatwiać egzystencji stworzeniom, które wcześniej wykorzystywały je na każdym kroku. Syndyro musieli stać się mediatorami, pośrednikami pomiędzy naturą a ludzkością — jeśli nie po to, by przywrócić dawny ład, to po to, by zbudować lepszy.
Syndyro okazali się być tak różni, jak różne były rośliny. Potrafili być nieugięci jak róże, mocni niczym dęby albo delikatni na podobieństwo płatków wiśni. Nie zmuszali flory do niczego — rozmawiali z nią tak, jak dzieci zwracają się do swych rodzin. Ich zadanie było jedno i jasne: nakłonić zdziczałą przyrodę do współpracy. Dać ludzkości ostatnią szansę.
Podzielono ich na kilka Generacji, zależnych od stopnia złączenia z daną rośliną.
Przedstawicielami Pierwszej Generacji byli osobnicy całkowicie owładnięci przez rośliny, którzy zrośli się z nimi po wybuchu i zostali roślinami za życia, tracąc wolną wolę i poczucie własnego „Ja” jako istoty ludzkie. Nie przypominali już ludzi prawie wcale. Tym, co odróżniało ich od stuprocentowych roślin była możliwość komunikowania się z członkami następnych generacji telepatycznie. To Pierwsza Generacja rozsiała się po świecie, doprowadzając do dalszego krzyżowania się człowieka z rośliną.
W Drugiej Generacji umieszczono tych, których najsilniejsi przodkowie zdołali przeżyć Zieloną Zarazę bez mutacji w roślinę, przez co ich DNA zmutowało tylko częściowo. Tacy Syndyro posiadali wolną wolę i wyglądali niemal jak zwyczajni ludzie, aczkolwiek przejęli fenotyp od roślin — kolory oczu, włosów, wybór klimatu. Potrafili porozumieć się z Pierwszą Generacją i kontrolować ją z zewnątrz z pomocą Zielonych Dłoni — tak nazwano posiadany przez nich dar komunikacji z florą. Większość Syndyro pochodziło z Drugiej Generacji, co oznaczało, że potrafili kontrolować rośliny z zewnątrz, przez co zachęcali swoje gatunki do współpracy.
Syndyro Trzeciej Generacji również byli jak ludzie, jednak częściej przybierali wygląd roślin. Mieli zmieniające kolor i rosnące w rozmaity sposób włosy przypominające liście czy kwiaty, nawet fragmenty ich ciał były powiązane z florą. Byli też bardziej zależni od zmian klimatycznych, a także odpowiedzialni za kontrolę roślin z wewnątrz. Na pierwszy rzut oka ich dary nie przypominały umiejętności związanych z kontrolowaniem kwiatów, ale przejawiały właściwości przypisane swojej roślinie.
Syndyro Czwartej Generacji potrafili kontrolować rośliny spoza swojego gatunku, jednak nie poświęcono im zbyt wiele zapisków w historii ze względu na ich niewielką ilość lub wysoką śmiertelność.
W miarę upływu czasu przekonano się, że to, co wcześniej widziano jako zagładę, było w rzeczywistości nowym początkiem — początkiem świata, w jakim ludzie musieli ponownie odkryć, co oznaczał szacunek do natury.
Szybko wyszło na jaw, że rośliny nie były mściwymi, łaknącymi krwi stworzeniami. Służyły pomocą, gdy mogły same decydować o własnym losie, zamiast być zdane na łaskę i niełaskę człowieka.
Wbrew pierwszym ponurym prognozom, nauka i technologia także ruszyły do przodu. Świat naukowy opracował świeże systemy, zaplanował udogodnienia oraz aktywnie poszukiwał sposobów, by w tym nowym, dziwnym świecie dało się żyć.
Choć Europa była miejscem, które w pierwszej chwili spisano na straty, to właśnie tam — ku zaskoczeniu niektórych — prężnie rozwinęła się pionierska cywilizacja. Reszta świata została w większości pozostawiona naturze, choć w późniejszych latach nie brakowało tych, którzy szukali szczęścia oraz wrażeń na innych kontynentach. Jednak to właśnie Europa stała się kolebką progresywnej kultury, symbolem odrodzenia, a także głównym ośrodkiem nauki.
Zatarły się granice między krajami — zamiast kolejnych państw, rozpoczęto budowę ekologicznych metropolii, które miały współgrać z dominującymi teraz nad planetą roślinami. Niemal w pełni zaprzestano używania papieru, coraz częściej zwracając się ku technologii. Zaczęto na masową skalę korzystać z energii odnawialnej, głównymi środkami transportu stały się metra, pociągi, rowery i ekobusy, konstruowane tak, by nie zanieczyszczały środowiska. Tworzyły się nowe miasta, a wraz z nimi rozrastała się flora, pokrywając wszystko zachwycającymi odcieniami zieleni i całym wachlarzem barw w miejscach, gdzie pyszniły się kwiaty.
Syndyro stali się szanowanymi członkami społeczeństwa — z ambasadorów Matki Natury przeobrazili się w zwykłych obywateli, bez których funkcjonowanie w rządzącym przez rośliny świecie byłoby znacznie utrudnione.
W żyłach następnych pokoleń płynęło znacznie więcej krwi Syndyro, niż u zarania Zielonej Zarazy. Mieszańcy stali się nie tylko obrońcami, ale i przyjaciółmi ludzi. Nowa, zielona Ziemia i całe jej odrodzone społeczeństwo rosły w siłę.
Prędko jednak pojawił się kolejny problem. Nie każdy Syndyron związany był z niegroźną lub wręcz dobroczynną dla zdrowia rośliną. Geny niektórych Syndyro sięgały trujących, nierzadko śmiertelnych gatunków. Nie wszyscy pochwalali pomysł charytatywnej pracy na rzecz ludzkości, a nawet ogółu narodów. Inni wskazywali niedoskonałości nowego systemu sprawiedliwości, a także rodzącego się uprzedzenia względem osób mających kontakt z trującą florą.
Trudno wskazać konkretny dzień, w którym uformowała się pierwsza grupa odłamu nazwanego później Trucicielami. Nie minęło wiele czasu, gdy do życia powołano przeciwstawną im frakcję, okrzykniętą mianem Ogrodników. Wkrótce obie strony zmieniły się w zwalczające się nawzajem obozy.
Na przełomie XXII i XXIII wieku, w sercu Europy, a dokładniej — u zbiegu dawnych ziem niemieckich, czeskich i polskich — triumfalnie wzniosły się mury metropolii Jorden — miasta będącego symbolem postępu oraz, dla wielu, synonimem wielkich ambicji. Właśnie w tym miejscu wszystko miało swój początek — i, być może, właśnie w tym miejscu wszystko znajdzie też swój koniec.Rozdział 1
Dar, który nie rozkwitł
_Rok 2243, Europa Centralna, metropolia Jorden_
Dziewięciolatek o jasnych jak pustynny piasek i rozwianych jak jesienne liście włosach usiadł na trawie, wpatrując się w kwiaty rosnące w ogródku. Lilie wspaniałe, bo tak się nazywały, kierowały się w stronę światła. Pochłaniały promienie słońca, jak spragniony człowiek wodę — szybko, łapczywie i bez ustanku.
Blondyn wyszczerzył zęby w uśmiechu i klasnął w dłonie. Właśnie przygotowywał się do czegoś wielkiego. Nie wiedział jeszcze, czy to zadziała, ponieważ dotychczasowe próby porozumienia się z liliami spalały na panewce. Doszedł jednak do wniosku, że skoro odziedziczył imię właśnie po tych kwiatach, musiał mieć z nimi jakieś specjalne połączenie, bez względu na to, co mówili inni.
„Dalej, Lilianie, dasz sobie radę!”, usłyszał w myślach głos ojca i matki, zawsze zachęcających go do walki o to, czego chciał. W jego czerwonych tęczówkach odbiło się światło. Zacisnął z determinacją piąstki i odetchnął, chcąc się skupić.
Dotknął palcami wskazującymi skroni i zaczął wytrwale wpatrywać się w rosnące nieopodal lilie. Wydawało się, że ma zamiar porozumieć się z kwiatami i dokonać czegoś niezwykłego. Kwiaty były jednak niewzruszone. Wcale nie reagowały na jego próby.
— Proszę! — żachnął się Lilian. — Róbcie, co mówię!
Lilie pozostawały niewzruszone mimo wielu prób podjętych przez chłopca.
Lilian zacisnął zęby z dezaprobatą i odwrócił się, szukając narzędzia, które mogłoby mu pomóc. Zauważył błyszczące się w słońcu kule leżące na beczce w głębi ogrodu. Uśmiechnął się złowieszczo i pobiegł po nie, odwracając się w stronę lilii.
— Skoro nie chcecie po dobroci, to będzie po złości!
Mówiąc to, chłopiec pokazał liliom niewielkie przezroczyste kule wypełnione chemicznym pyłem i rzucił je w stronę lilii.
Granatniki ze zmodyfikowanym nawozem, użyte w dobry sposób, były bardzo przydatne. Opracowane w lokalnym laboratorium ogrodniczym działały na rośliny niemal tak, jak leki na ludzi — w odpowiednich ilościach mogły im pomóc. Jeśli wiedziało się, którego nawozu użyć, roślina mogła stać się otumaniona i posłuszna człowiekowi.
Jeśli jednak nawozu użyło się niezgodnie z jego przeznaczeniem lub w nieodpowiedniej dawce, skutki mogły być opłakane.
Właśnie tak stało się w przypadku Liliana.
Niewielkie kulki rozmiaru piłki tenisowej pękły, lądując na ziemi. Ukryta w nich substancja chemiczna rozpyliła się w powietrzu, dostając się w pobliże rosnących tam lilii. Kwiaty zaczęły momentalnie rosnąć w oczach, pochylając się nad chłopcem.
— To jak, dojdziemy do porozumienia — aaaaaaaaaaaaaaaa! — wrzasnął Lilian, gdy za kostkę złapała go liana zawinięta wcześniej wokół pobliskiego drzewa. Chłopiec momentalnie znalazł się na ziemi.
— Wredne zielsko! Puść mnie! — krzyknął Lilian, chcąc oswobodzić się z uścisku liany ciągnącej go po trawniku niczym węża ogrodowego. Czyste do tej pory ubrania chłopca zaczęły nabierać zielonego i brunatnego koloru.
— Puść mnie, mówię! — Lilian denerwował się coraz bardziej, czując roznoszący się po okolicy zapach lilii.
Chwycił się leżących na ziemi grabi i uderzył nimi lianę. Ucisk nie rozluźnił się jednak, a jeszcze mocniej zacisnął na jego kostce, sprawiając, że Lilian zgrzytnął zębami. Miał już tego dosyć, nienawidził tych kwiatów, nienawidził swojego imienia i tego całego zielska, a przede wszystkim jego zapachu.
— Lilian!
Dzieciak obrócił głowę, widząc swoją matkę wybiegającą z letniej kuchni. Kobieta o krótkich, lekko kręcących się przy uszach jasnych włosach, stanęła na środku ogródka, wpatrując się w syna napadniętego przez liany. W jej złotych tęczówkach zagościł strach. Pociągnęła nosem, czując w nozdrzach drażniący zapach lilii.
— Och, nie… — jęknęła, rozglądając się po ogrodzie. Skierowała swój wzrok na rozwścieczone kwiaty i wyciągnęła dłoń, skanując otoczenie BIO-identyfikatorem, specjalnym smartwatchem służącym do identyfikacji flory.
— Kochanie, musisz się uspokoić! — krzyknęła kobieta, zatykając nos dłonią. — Inaczej wszyscy w okolicy pomdleją!
Lilian, obserwujący wydarzenia z wysoka i do góry nogami, niespecjalnie usłyszał prośbę matki. Zaczął się szamotać jeszcze bardziej. Zauważył idącego ulicą sąsiada i krzyknął do niego o pomoc. Nie doczekał się jej jednak. Zapach, który znalazł się w płucach mężczyzny, totalnie go unieruchomił. Sąsiad zaczął się krztusić, lądując na chodniku.
Lilian złapał się gałęzi drzewa, chcąc powstrzymać lianę przed dalszym ciągnięciem go. Odwrócił się w stronę nieprzytomnego sąsiada. Nie rozumiał, co się dzieje, gdy usłyszał znajomy głos.
Jego matka biegła w jego stronę, w międzyczasie rozrywając zębami niewielki woreczek. Rozsypała jego zawartość wokół nagromadzonych w ogrodzie lilii.
Z ziemi w mgnieniu oka wyrosły chwasty, których lilie wyjątkowo nienawidziły — komosy. Zdezorganizowana kwiatowa armia zaczęła wić się między sobą, nie zwracając już uwagi na zwisającego z drzewa Liliana. Dąb ulitował się nad chłopcem, opuścił swoją gałąź, pozwalając mu zeskoczyć na ziemię — prosto w ramiona zmartwionej matki.
— Czy ja naprawdę jestem jakiś inny? — szepnął Lilian, przecierając załzawione oczy.
Kobieta poczuła znajomy chłód, gdy wspomnienia cofnęły ją w czasie.
***
Lilian siedział pod drzwiami gabinetu razem ze swoją matką. Mężczyzna w białym fartuchu wyszedł na korytarz. Poprawił swoje okulary, po czym zwrócił się w stronę jego matki.
— Liana Fehér? — Kobieta wstała. Zacisnęła gumkę na jasnych włosach, skręcając je w kok, po czym skinęła głową.
Mężczyzna zaprosił ją i syna do swojego gabinetu, zamykając za nimi drzwi.
— Przykro mi to mówić, ale jego dar nie rozkwitł — powiedział lekarz, gdy Liana i jej syn Lilian weszli do pomieszczenia.
— Co? Jak to? — spytała kobieta, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Widzi pani? — spytał lekarz, stukając długopisem w ekran podświetlający rentgen. — W organizmie posiadacza Zielonych Dłoni znajdują się charakterystyczne kanaliki przypominające słupki i pręciki kwiatów. Oznacza to, że dana osoba jest w stanie rozpylać wokół siebie zapach zachęcający rośliny do współpracy. W przypadku pani syna sprawa ma się inaczej. Nie wytwarza tych feromonów.
Liana zerknęła na syna, w oczach którego pojawiły się łzy.
— Pani jest posiadaczką Zielonych Dłoni, prawda? — upewnił się lekarz.
— Tak, tak… Oboje z mężem potrafimy porozumiewać się z naszymi pobratymcami.
Lekarz zdjął okulary z nosa, pocierając go.
— Czasami zdarza się, że przy krzyżowaniu się rodziców należących do różnych generacji dochodzi do komplikacji genowej — kontynuował, bezradnie rozkładając dłonie. — Dziecko jest efemerofitem. U Syndyrona, który z różnych powodów nie ma możliwości przejścia całego cyklu rozwojowego, dar Zielonych Dłoni nie ujawnia się.
Liana zmartwiła się jeszcze bardziej.
Gdy Lilian pojawił się na świecie, wokół niego roznosił się zapach lilii. Był tak mocny, że doprowadzał do omdlenia niektórych osób. Mimo intensywności, same rośliny na niego nie reagowały. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego. Liana nadała mu imię po kwiatach, z ramienia których zakwitnął, nie sądziła jednak, że chłopiec nigdy nie będzie w stanie połączyć się z nimi tak jak inni posiadacze Zielonych Dłoni.
Liana i jej mąż ze wszystkich sił starali się pokazać synowi, że bez daru również jest wyjątkowym człowiekiem. On jednak nie mógł w to uwierzyć, widząc dzieciaki świetnie porozumiewające się z roślinami z własnych szczepów rodzinnych. Czuł się wybrakowany. Stał się niespokojny, wręcz nerwowy. Zamknął się w sobie. Nie mógł się z nikim zaprzyjaźnić z powodu własnej agresywności, a jednocześnie uważał się za gorszego od innych.
Nigdy nie będzie mógł zostać Ogrodnikiem.
***
— Mamo?
Liana pokręciła głową, wracając do rzeczywistości. Postawiła syna na ziemi, strzepując z niego pozostałości trawy.
— Tyle razy mówiłam ci, żebyś nie bawił się granatnikami nawozowymi ojca — powiedziała, gniewnie zerkając na syna.
— Ale ja tylko chciałem… Tata powiedział, że można przejąć nad roślinami kontrolę, kiedy…
— Pracuje w BioLabie, Lilianie. Wie, jak stosować takie mieszanki. Jeśli chcesz pomóc mu je testować, rób to w kontrolowanych warunkach, dobrze?
Chłopiec wpatrywał się w ziemię bez słowa. Gniewnie zacisnął pięści.
Liana westchnęła głośno, kucając naprzeciwko niego.
— Kwiatuszku… Jeśli naprawdę chcesz zastosować się do słów taty, to zacznij się uczyć — kontynuowała, stukając palcem w swój BIO-identyfikator. — Kto wie, może jeśli poznasz mocne i słabe strony roślin, pewnego dnia będziesz w stanie się z nimi porozumieć? — Uśmiechnęła się. — Chodź, zrobię ci twój ulubiony pudding waniliowy.
Lilian pociągnął nosem i podniósł wzrok, spoglądając w jasne oczy swojej matki. Skinął głową, podążając za nią w stronę domu.
Wchodząc do kuchni, zerknął w stronę pokoju ojca, w którym ten trzymał rozmaite encyklopedie dotyczące roślin. Podszedł bliżej, chwytając za jedną z nich. Była niezwykle ciężka; wypełniała ją masa obrazków i szczegółowych opisów.
Lilian uśmiechnął się do siebie.
_Przejmiesz nad nimi kontrolę, jeśli poznasz ich słabe punkty, Lilianie._
Wkrótce wszyscy to zobaczą, był tego pewien.Rozdział 2
Zielone Dłonie
_Siedem lat później_
_
_
Lilian siedział przy biurku z lupą w jednej i śrubokrętem w drugiej ręce, skręcając pokrywkę BIO-identyfikatora. Ojciec nauczył go, jak dokonać zmian w systemie urządzenia tak, by od razu pokazywało to, czego dany użytkownik od niego wymagał. Jako że Lilian nie posiadał Zielonych Dłoni, musiał nieco podrasować urządzenie pod swoim kątem.
Gdy skończył, założył BIO-identyfikator na lewy nadgarstek. System natychmiast związał się z jego DNA, wykrywając znajomy kod genetyczny. Teraz był niezdejmowalny, chyba że ktoś wiedział, jak dokonać zmian w systemie.
Chłopak uśmiechnął się sam do siebie i ruszył się na obrotowym krześle, by podjechać bliżej półki z książkami. Wyciągnął z niej kalendarz, w którym zapisywał ostatnie wprowadzone przez siebie zmiany w systemie BI. System mógł je zapamiętać, jeśli nie został zhakowany — czego oczywiście Lilian dopuścił się, grzebiąc pod pokrywką urządzenia.
— Kochanie, już jesteś!
Chłopak uniósł głowę, słysząc głos matki witającej ojca. Zamknął kalendarz i rzucił go na biurko. Wyszedł z pokoju, stanął na schodach i zobaczył ojca.
— Słuchajcie, muszę wam coś powiedzieć. Tobie też, Lilianie. — Mężczyzna o krótkich włosach w kolorze magenty i jasnoróżowych tęczówkach uśmiechnął się, machając prostokątnymi okularami w jego stronę.
— Co takiego? — spytał chłopak, wchodząc do jadalni za ojcem i matką.
— Rady wszystkich metropolii Europy wspólnie chcą wprowadzić zmiany w laboratoriach, powołując specjalnych pracowników do nowych badań nad zachowaniem roślin. Metropolia Jorden została wybrana jako pierwsza. Zgadnijcie, kto będzie brał w tym udział — powiedział mężczyzna, wskazując na siebie palcem.
— Czy to coś zmieni, jeśli chodzi o twoją pracę? — spytała Liana, rozkładając naczynia na stole.
— Będę miał do czynienia z więźniami przebywającymi w Hodowli.
Lilian usłyszał, jak naczynia zgrzytnęły w dłoniach matki.
— Alcatraz wśród więzień? Nie zgadzam się, Leirionie — powiedziała kobieta, odwracając się w stronę męża.
— To nie moja decyzja, tylko przełożonego, Liano. Nie mogę zrezygnować z tego stanowiska, inaczej cała moja kariera naukowa się skończy.
— Ale możesz zrezygnować z rodziny na jej rzecz, tak? Wiesz, z czym wiąże się taka praca? Godziny spędzone na badaniu najgorszych szumowin, najokropniejszych Trucicieli, z jakimi mógłbyś mieć do czynienia… Wiesz, ile istnień mają na sumieniu?
— Ech… Widzisz, Lilianie — westchnął Leirion, zwracając się do syna. — Właśnie dlatego nie można wiązać nauki z emocjami.
— Nie ignoruj mnie — ciągnęła Liana, gniewnie zakładając ręce na piersi. — Odpowiedz na moje pytanie.
Leirion potarł nos czubkami palców i zastanowił się chwilę. Podszedł do żony i złapał ją za dłonie, patrząc jej w oczy.
— Skarbie, obiecuję ci, że nie zabiorę naszej rodzinie ani jednej godziny więcej. Nie będę sprowadzał problemów naukowych do domu — wyjaśnił, gładząc kobietę po policzku. — Nie będę się widywać z więźniami bezpośrednio, zajmę się ich materiałem genetycznym i badaniem pewnych zależności. Chcę wykorzystać swoją wiedzę właśnie po to, by nikt więcej nie zginął z ręki Trucicieli.
Lilian zerknął na matkę, która gniewnie wpatrywała się w klatkę piersiową męża, jakby nie chciała mu spojrzeć w oczy. Chłopak wiedział, że emocjonalność odziedziczył po niej, jednak nigdy nie wplątywał emocji w naukę. Inaczej nie mógłby się skupić. W niektórych momentach należało odstawić uczucia na bok i skupić się na tym, co dobre dla ludzkości i pozostałych stworzeń.
— Mamo, tata ma rację — powiedział w końcu, sięgając po kubek. — Jeśli chcesz, mogę go pilnować.
Liana zaśmiała się z niedowierzaniem, jednak nie skomentowała propozycji syna. W końcu skinęła głową, przytulając się do męża.
— Obiecaj mi, że będziemy ważniejsi niż wyniki badań.
— Jesteście najważniejsi — odparł Leirion, całując ją w czoło.
— Co na obiad? — rzucił Lilian, przerywając rodzicom ich romantyczne wynurzenia.
Liana i Leirion spojrzeli po sobie z uśmiechem. Niebawem wszyscy zasiedli do stołu.
***
Gdy w Jordenie zapadł zmrok, w salonie Fehérów słychać było lokalną audycję dotyczącą pozyskiwania energii ze słońca za sprawą medytacji. Liana wsłuchiwała się w nią z uwagą, a Leirion zajmował się czyszczeniem swoich okularów. Kiedy jego żona zasnęła, przykrył ją kocem i wyłączył radio. Sam wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Lilian czekał na niego w korytarzu w specjalnym stroju do ćwiczeń. Miał na sobie biały podkoszulek i jeansowe ogrodniczki. W kieszeni spodni ukrył odpowiednie narzędzia. Zawiązał sznurowadła traperów i narzucił na siebie bluzę. Nałożył kaptur na głowę, chowając pod nim rozczochrane włosy. Na dłonie naciągnął grube rękawice, zapinając je na rzepy.
— Gotowy? — spytał ojciec.
— Jak zawsze — odparł chłopak, podążając za mężczyzną.
Wyszli z domu, kierując się w stronę krzaków, gdzie znajdowało się podziemne przejście. Leirion odsunął metalową klapę, pozwalając Lilianowi zejść po drabinie. Ruszył za nim, zamykając właz.
Podziemne przejście prowadziło do opuszczonej polany ogrodzonej płotem i wysoko pnącym się bluszczem, który chronił przybyszów przed wścibskimi gapiami. Był to dawny teren ćwiczeń wojskowych, jednak po przeniesieniu bazy poza Jorden stał się jednym wielkim wysypiskiem pełnym chwastów i drobniejszych śmieci roznoszonych przez wiatr.
Lilian i jego ojciec już od ponad pół roku przychodzili na to miejsce, by chłopak mógł ćwiczyć. Mimo braku Zielonych Dłoni, był niezwykle uparty. Jego ojciec pracował na rzecz Ogrodników, również nie posiadając wysoce rozwiniętego daru. Widząc determinację ojca w dochodzeniu do zamierzonych celów, Lilian podjął decyzję — zaliczy egzamin wstępny w Akademii i stanie się Ogrodnikiem.
Nie była to łatwa droga dla kogoś, komu brakowało Zielonych Dłoni. Lilian od samego początku był poddawany ciężkiemu treningowi. Dużo ćwiczył, by zyskać większą sprawność fizyczną i móc uciec z pola walki lub obronić się, gdy była taka potrzeba. Uczył się, pochłaniając wiadomości z BIO-identyfikatora niczym gąbka. Wkrótce był w stanie cytować klasyfikację roślin i ich właściwości, wady i zalety bez ciągłego używania BI. Wiedząc, co potrafiły zrobić rośliny, wiedział również o zależnościach łączących z nimi użytkowników Zielonych Dłoni.
— Przygotuj się, Lilianie — powiedział Leirion, wyrywając syna z zamyślenia.
Lilian skinął głową, ustawiając się obok niego w pozycji biegacza startującego w wyścigu. Mężczyzna wziął do ręki torbę z przygotowanymi wcześniej granatnikami nawozowymi, które pozwalały mu przejąć kontrolę nad roślinami, oraz pakunki z nasionami, dzięki którym na polu pojawiała się nowa flora. Była ona modyfikowana w laboratorium, odpowiednia do przeprowadzania ćwiczeń. Nie wyrządzała szkód środowisku, a wręcz pomagała mu, zwalczając toksyczne kąkole.
Leirion spojrzał na syna po raz ostatni, po czym rzucił granatnikiem w jego stronę.
Lilian przetoczył się po ziemi, biegnąc przed siebie. Odwrócił się, widząc wijące się za nim pnącza. Podskoczył, chwytając się gałęzi drzewa. Nie musiał używać BIO-identyfikatora, by wiedzieć, z czym miał do czynienia.
Pnącza pochodziły z rodziny winorośli i nie były toksyczne, natomiast łatwo było się w nie zaplątać. Musiał dobrze je obejść, by nie znaleźć się w ich labiryncie. Chłopak wykorzystał w tym celu ukryty w bocznej kieszeni niewielki opryskiwacz. Poprawił gogle i zeskoczył na ziemię, rzucając bombę dymną w stronę pnączy. Te rozstąpiły się tak, jak ludzie zaskoczeni nagłym nadejściem mgły.
Chłopak przebiegł pomiędzy pnączami, wyciągając zza pleców niewielki kultywator. Przejechał nim po ziemi, pozbawiając chwasty korzeni. Wbiegł na górkę, obserwując okolicę. Chciał złapać oddech, gdy w jego stronę nadleciała kolejna bomba dymna. Lilian wywinął fikołka, lądując w trawie tuż obok grubej gałęzi. Chwycił ją i wsadził w paszczę przerośniętej rosiczki, która chciała go zaatakować.
— Skąd ty ją wziąłeś, tato?! — wrzasnął chłopak, rozglądając się za mężczyzną.
Nie usłyszawszy odpowiedzi, pobiegł w stronę miejsca, w którym rozstał się z ojcem, jednak nie znalazł go tam. Był tak zajęty treningiem, że musiał nie zauważyć, kiedy ojciec zniknął. Ściągnął gogle, próbując dostrzec go w panującym wokół mroku. W końcu zauważył unoszący się zza drzew dym.
Znał to miejsce. Za lasem znajdowało się laboratorium, w którym pracował ojciec, czyli BioLab. Był ogromną placówką badawczą, kilkupiętrowym budynkiem złożonym głównie ze szkła. Lewa i prawa strona gmachu były bardziej prostokątne, sięgające nieba. Pomiędzy nimi znajdowała się kwadratowa część będąca przejściem pomiędzy jednym sektorem a drugim. Jej dach osłonięto szklaną kopułą, przez którą do środka budynku dostawało się światło słoneczne.
Teraz, zamiast światła słonecznego, widać było tylko łunę ognia.
— Nie…
Lilian przyspieszył kroku, przeskakując przez ogrodzenie. Zrzucił z ramion pozostałości bluszczowych liści i pobiegł przed siebie, docierając do krzewów porastających okolice BioLabu. Widział, że ludzie mieszkający w okolicach zbierają się blisko laboratorium, a na miejsce już przyjechały odpowiednie służby, w tym wyszkoleni Ogrodnicy. Osłonili wejście, nie pozwalając żadnemu cywilowi wejść na teren placówki badawczej.
— Romashka do bazy — odezwał się starszy, brodaty Ogrodnik. — Mamy atak Trucicieli na placówkę BioLabu. Powtarzam, atak…
— Holt, zajmij się poszkodowanymi! — krzyknęła białowłosa kobieta w zielonym kombinezonie. — Ja i Calen wchodzimy do środka ze strażakami.
Lilian zjawił się na miejscu, oddychając ciężko. Całą drogę do laboratorium przebył biegiem. Był przekonany, że ojciec, widząc dym, udał się w stronę pracowni i nie mylił się. Jego sygnał był widoczny na nawigatorze ukrytym w BIO-identyfikatorze chłopaka. Lilian pociągnął nosem, czując wszechobecny zapach dymu.
Na miejscu zjawili się fotoreporterzy i dziennikarze, którzy nie dali się tak łatwo odpędzić służbom. Lilian postanowił wykorzystać to zamieszanie, by przedostać się do laboratorium tylnym wejściem — nie zrobiłby tego, gdyby nie wiedza, którą przekazał mu ojciec.
Wnętrze odznaczało się niezwykłą sterylnością. Białe ściany współgrały z zielenią natury. Na główną halę prowadziły ścieżki, spomiędzy których wyglądały rozmaite kwiaty oraz wysokie rośliny, na przykład bambus. Gdzieniegdzie dało się zauważyć płynącą w specjalnych duktach wodę, która nawadniała rośliny, a jej nadmiar zbierał się w fontannie na środku wewnętrznego dziedzińca. Ten również porastały rozmaite gatunki roślin i drzew.
Lilian, wchodząc tylnym wejściem, znalazł się na korytarzu pełnym czerwonych, kolczastych kulek. Rozpoznał je. Były wypełnione zabójczą rycyną. Każdy, kto się na nie nadział, miał później poważne problemy zdrowotne.
Chłopak ruszył w stronę gabinetu ojca, chcąc go znaleźć. Skradał się, mając na uwadze, że ktoś może go wykryć. Usłyszał czyjeś kroki i odwrócił głowę. Zobaczył łańcuch rycynowych owoców, który zbliżał się do niego z prędkością błyskawicy. Lilian zdążył w porę wskoczyć do sąsiedniego pomieszczenia, lądując obok jednego z nieprzytomnych naukowców.
— Cholera — szepnął, widząc kobietę leżącą pod stołem. Nie zdążył jednak jej ocucić, ponieważ usłyszał znajomy głos ojca dobiegający z głównej sali laboratoryjnej.
Nie wiedząc, jak ma wydostać się z pomieszczenia, zaczął rozglądać się wokół, w końcu wypatrując wejście do szybu wentylacyjnego. Wskoczył na biurko, uderzając w kratę. Udało mu się ją poluzować, by dostać się do labiryntu metalowych korytarzy. Spojrzał na swój BI, by znaleźć wyjście i skierować się w stronę ojca. Jego sygnał wciąż był wykrywalny.
Lilian czołgał się przez szyb, słysząc pod sobą czyjeś głosy. Jeden z nich należał do Leiriona, drugiego nie rozpoznawał.
— Odsuń się od tego urządzenia, wciąż jest w fazie doświadczeń!
Miał na myśli reaktor genetyczny, ogromną maszynę w kształcie drzewa, którego pniem była dwumetrowa szklana tuba. Wychodziły z niej aluminiowe rury i przęsła łączące pozostałe metalowe kolumny z nieznaną Lilianowi zawartością.
Drugi mężczyzna zaśmiał się.
— Sprawdzimy, jak dobrymi naukowcami byliście. Jeśli to ustrojstwo działa, ty i twoi kompani nie zginiecie.
— Nic nie rozumiesz! — bronił się Leirion. — Chcesz doprowadzić do takiej samej katastrofy jak kilkaset lat temu?
Lilian pochylił się nad kratą wentylacyjną, widząc pod sobą wysokiego mężczyznę o czerwonych włosach z zielonymi pasemkami, który zapędził ojca w kozi róg.
Leirion krwawił. Był związany lianami kontrolowanymi przez Truciciela i leżał tuż pod reaktorem genetycznym. Lilian zgrzytnął zębami. Matka byłaby wściekła, gdyby to widziała.
— Jedynymi sprawcami tego, co nas wszystkich spotkało, jesteście wy, naukowcy — powiedział Truciciel. — Czas, byście za to odpowiedzieli.
Lilian usłyszał, jak ktoś wpada do pomieszczenia przez okno.
— _Ruki wjerch_! Jesteś aresztowany! — krzyknął brodaty Ogrodnik, celując w napastnika z broni palnej.
— Ech, następny bohater — westchnął leniwie Truciciel.
Bicz z czerwonych kul pokrytych kolcami poszybował w stronę Ogrodnika, który w porę zdążył uskoczyć. W tym samym czasie po sąsiedniej stronie drugi Ogrodnik przeciągał naukowców z pomocą trawy, której źdźbła przesuwały nieprzytomne ciała w stronę wyjścia. Do brodatego mężczyzny dołączyła Ogrodniczka o białych włosach.
Lilian chciał jak najszybciej znaleźć się na dole, ale krata wentylacyjna odmawiała współpracy. Pociągał ją mocno, jednak ani drgnęła. W końcu postanowił załatwić ją w inny sposób.
W międzyczasie Truciciele przebywający na dole nie próżnowali.
— Dwoje na jednego? To nie fair — mruknął czerwonowłosy. — Abrin!
W tym momencie po podłodze potoczyły się czerwono-czarne kulki przypominające korale. Gdy zatrzymały się przy Ogrodnikach, wybuchły niczym niewielkie petardy.
— Kielo! — krzyknął brodaty Ogrodnik, odpychając swoją towarzyszkę na bok.
— Romashka, nie wdychaj tego! — krzyknęła kobieta, odrzucając włosy. Wydobył się z nich zapach konwalii, który zneutralizował działanie trucizny.
Zza rogu sali wyłonił się chłopak nieco starszy od Liliana. W splątane blond włosy miał wplecione kulki modligroszka różańcowego. Cechowała go heterochromia oczu widoczna już z daleka, jedna z jego tęczówek była czerwona, druga — żółta. Podwinął rękawy koszuli, stając obok drugiego Truciciela. Jego rośliny zablokowały wejście do sali, uniemożliwiając pozostałym strażnikom dostanie się do środka.
— Nie mamy czasu, Ricinusie. Wezwali posiłki.
— To bierz doktorka za łachy i do roboty, ale już!
Abrin mruknął coś pod nosem i chwycił Leiriona, ciągnąc za liany, którymi był splątany. W tym czasie Ricinus odgrodził się od obserwujących go Ogrodników i strażników łańcuchem z eksplodujących nasion. Odwrócił się w stronę Leiriona, który był wciskany do stojącej obok maszyny przez Abrina.
Fehér próbował się uwolnić, jednak ten mu na to nie pozwolił. Uderzył go w twarz otwartą dłonią, chcąc nad nim zapanować. Zaskoczony tym ciosem Leirion wywrócił się na podłogę i stoczył po schodkach do urządzenia. Podniósł głowę, zerkając na Truciciela jednym okiem — znad drugiego poleciała krew.
— Będziesz tego żałował — charknął, wypluwając krew z ust.
Abrin zmrużył oczy tak, jakby próbował sobie coś przypomnieć, patrząc na Leiriona. W tym samym czasie rozległ się huk. Coś urwało się z góry. Młody Truciciel nie zdążył zareagować — został pociągnięty kolczastym łańcuchem Ricinusa i odrzucony na bok, gdy ogromna metalowa konstrukcja podtrzymująca lampy runęła o podłogę.
Lilian podniósł się z ziemi, kaszląc.
— Tato, wszystko w porządku?! — krzyknął, chcąc podbiec do ojca.
— Uważaj!
Chłopak nie zdążył zareagować na słowa mężczyzny. Coś silnego pchnęło go w tył. Wylądował w środku szklanego zbiornika, który zamknął się natychmiast, wypuszczając z rur specjalny dym. Lilian zaczął walić rękoma w szybę, jednak ta ani drgnęła. W środku pojawiły się niewielkie kable, które wpiły się w ciało Liliana.
— Lilian! — zawołał Leirion, słysząc krzyk chłopaka. Zaczął czołgać się w stronę maszyny. Ricinus kopnął go, pchając w stronę pulpitu z przyciskami sterującymi reaktorem. Po chwili zmiażdżył klawiaturę na oczach mężczyzny, uniemożliwiając mu kontrolę nad urządzeniem.
Leirion nie zdążył zareagować. Zmrużył oczy, widząc, jak po klawiaturze latają błyskawice.
W laboratorium rozległ się huk. Pomieszczenie zadrżało. Szklana pułapka, w której znalazł się Lilian, pękła na kawałki. Siła wybuchu odrzuciła Trucicieli na ścianę.
Leirion oślepł na chwilę, gdy do jego oczu dostał się pył. Liany Ricinusa poluzowały się, uwalniając go. Naukowiec zaczął czołgać się w stronę reaktora, szukając syna. Nie było go jednak w pobliżu. Mężczyzna zaczął wołać go po imieniu, jednak nie słyszał żadnej odpowiedzi.
— Pomóżcie mi znaleźć syna! — krzyknął w stronę strażników wbiegających do sali.
Dwójka Ogrodników ruszyła w kierunku Trucicieli, jednak Ricinus wezwał na pomoc pnącza, które wyciągnęły jego i Abrina przez rozbity szklany sufit laboratorium. Zanim Kielo i Romashka zdążyli dostać się na dach, złoczyńcy ulotnili się jak dym.
Oszołomiony Leirion nie mógł się uspokoić. Biegał po sali, szukając Liliana w każdym możliwym kącie. Przewracał wszystko dookoła, wykrzykując jego imię.
W końcu stanął w miejscu. Właśnie zaczęło świtać. W tym samym momencie mężczyzna poczuł znajomy zapach. Spojrzał w górę.
Jego syn był zamknięty w kokonie utworzonym z lian, które owinęły się wokół niego niczym kombinezon ochronny. Przybrały dziwny kolor, niespotykany wśród swojego rodzaju. Przypominały lilie szczepu jednej z pierwszych modyfikacji genetycznych tego gatunku. Były to hybrydy orientalne kochające słońce.
— Tutaj! — krzyknął Leirion, wskazując palcem na kokon.
Podbiegł do niego Ogrodnik o włosach krótkich i białych jak śnieg. Otworzył kieszeń kurtki i rzucił w kierunku kokonu kapsułkę z nawozem. Kokon zaczął się rozwijać.
Lilian wypadł z niego wprost w ramiona ojca. Mężczyzna położył go na ziemi, próbując ocucić.
Chłopak mrużył oczy przez chwilę, w końcu otworzył je i spojrzał na Leiriona.
— Matka nas zabije, prawda? — szepnął.
Ojciec uśmiechnął się, przytulając go do siebie.