- W empik go
Dzieciaki ze skraju miasta - ebook
Dzieciaki ze skraju miasta - ebook
Książka dla dzieci i młodzieży młodszej.
Powieść obyczajowa z wątkiem sensacyjnym. Agnieszka i Robert przeprowadzają się z mamą na skraj małego miasteczka, gdzie zamieszkują na poddaszu w pokojach wynajętych od pani Maliny. Zyskują nowych niezwykle ciekawych przyjaciół w szkole i w sąsiedztwie. W krótkim czasie okazuje się, że istnieje pewna tajemnica rodzinna, którą Agnieszka postanawia rozwikłać, co czyni wplątując się przy tym w niezwykłe przygody. Książka ozdobiona ciekawymi ilustracjami jest sympatyczna i zabawna. Wciąga czytelnika i trzyma w napięciu, dopóki tajemnica się nie wyjaśni.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-937454-0-1 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziennikarz: Jest pani obecnie osobistością dobrze znaną czytelnikom. Jednak kiedyś, była pani nikomu nieznaną małą dziewczynką mieszkającą na skraju małego miasteczka, tak jak dzieciaki, o których pani pisze.
Agnieszka: Mówmy sobie po imieniu, jestem Agnieszka. Oczywiście, że kiedyś byłam dzieciakiem marzącym o przygodach i niezwykłym życiu. Teraz w tamtym miasteczku również mieszkają jakieś dzieciaki. Chodzą do mojej starej szkoły i chociaż ostatnio szkolne zwyczaje zmieniły się trochę, myślę, że cała reszta pozostała taka sama.
Dziennikarz: Regulaminy i zwyczaje zmieniają się bez przerwy. Ludzie, tak jak były lokator pani Maliny, którego opisujesz z taką sympatią, wciąż wynajdują nowe ulepszenia. Ja najbardziej cenię sobie wynalazek wolnych sobót. Dawniej trzeba było zadowolić się tylko wolnymi niedzielami.
Agnieszka: Za to w szkole były tylko cztery oceny: 5-bardzo dobry, 4-dobry, 3-dostateczny, 2-niedostateczny. Z dwóją zostawało się na drugi rok. A najlepszym stopniem była piątka, a nie szóstka, która podobno jest, ale rzadko kto ją widuje!
Dziennikarz: Ha, ha, rzeczywiście rzadko! Pamiętam, że rok szkolny dzielił się wtedy na cztery części. Cztery razy wystawiano stopnie! Pytali i robili klasówki jak szaleni!
Agnieszka: Ale mieliśmy więcej czasu na zabawę, bo w telewizji były tylko dwa programy.
Dziennikarz: A lekcje religii odbywały się po południu w kościelnych salkach katechetycznych. Te spotkania po lekcjach bardzo wzbogacały nasze życie towarzyskie.
Agnieszka: Za złe zachowanie dostawało się „łapy” na środku klasy. W zależności od pomysłowości używali wskaźnika, drewnianego piórnika lub bili zwykłą linijką
Dziennikarz: Dostałaś kiedyś po łapach?
Agnieszka: No jasne! Kijem. Ale bolało! Pamiętam do dziś!
Dziennikarz: Zmieniło się nie tylko życie dzieci, ale i dorosłych.
Agnieszka: O, tak! Niektóre sprawy wyglądały dużo gorzej niż obecnie. Nie można było, na przykład, tak po prostu pojechać na wakacje do Anglii, Stanów czy Egiptu. Wyjazdy były utrudnione, a czasami nawet zakazane ze względów politycznych. Dlatego często zdarzało się, że ludzie po wyjeździe za granicę nigdy już nie wracali. Mówiło się o nich, że „uciekli na Zachód”.
Dziennikarz: A teraz, Agnieszko, zdradź naszym czytelnikom, jakie niesamowite przygody spowodowały, że stałaś się tak dobrze znaną wszystkim osobą.
Agnieszka: Ha, ha spryciarzu! Nic z tego! Niech sami zgadną po przeczytaniu tej książki, co wydarzyło się dalej!1 września, wtorek
Na początku opiszę, dlaczego dotychczas mieszkaliśmy osobno. Robert i ja jesteśmy bliźniakami. Urodziliśmy się, kiedy nasza mama jeszcze studiowała. Naszego taty nie pamiętamy, bo akurat właśnie wtedy wyjechał na wyprawę naukową i zaginął w Ameryce Południowej.
W akademiku, czyli domu dla studentów, mieszkało się bardzo przyjemnie. Wszędzie było pełno wesołych ludzi. Bawili się z nami, zabierali nas na wycieczki, a kiedy leżeliśmy chorzy, czytali nam książki.
Mama najpierw studiowała na uniwersytecie, a potem pracowała ucząc studentów. Wszystko szło dobrze, dopóki pewnego dnia nie pokłóciła się śmiertelnie ze swoim szefem.
– Odchodzę z uniwersytetu – obwieściła. – W tej sytuacji mamy tylko jedno wyjście. Musimy pojechać do Solborza.
No więc pojechaliśmy. Wynajęliśmy pokój w domu przy rynku, mama znalazła pracę w Urzędzie Miasta, a ja zaczęłam chorować.
Mama ciągle brała przeze mnie zwolnienia lekarskie. W końcu zagrozili, że jeżeli nie przestanie, to zwolnią ją z pracy.
Dlatego musieliśmy się rozstać. Robert został w Solborzu, a ja pojechałam do dziadków, do Szczecina.
2 września, środa
Dzisiaj pierwszy raz przyjrzałam się dzieciakom z naszej klasy.
Nie jestem wcale w najgorszej sytuacji, bo szkołę skończyli budować dopiero w tym roku i wszyscy są tu nowi.
Robert co prawda mieszkał w Solborzu, ale w innym końcu miasta, więc tak jak ja musi znaleźć sobie nowych przyjaciół.
Siedzę w jednej ławce z Sabinką Rawicką, która jest naszą sąsiadką z ulicy Moniuszki. Jej najlepsza koleżanka mieszka bliżej starej szkoły i rodzice nie zgodzili się, żeby przeniosła się razem z Sabinką.
Kto wie, może teraz ja i Sabinka zostaniemy przyjaciółkami?
3 września, czwartek
Po południu wybrałam się na spacer. Teraz, kiedy mieszkam tu na stałe, muszę poznać całą okolicę. Ulica Moniuszki to kilka domków w ogródkach. Nasz jest przedostatni. Obeszłam ogródki od drugiej strony, minęłam starą kuźnię i dwa inne domy. Na chwilę przystanęłam przy wysokim płocie i przez szparę między deskami spróbowałam zajrzeć na podwórko.
Nagle furtka otworzyła się i na ulicę wybiegł mały chłopczyk.
– Cyj to pies? – zapytał.
Był ze mną Nuk, pies pani Maliny, więc odpowiedziałam, że nasz.
– My mamy lepsego – pochwalił się i zaprosił mnie na podwórko, żebym oceniła
– Jak on ma na imię? – pytał dalej.
Powiedziałam, że Nuk.
– Nas ma lepse – oświadczył z przekonaniem.
Po chwili na podwórze wyszła mama chłopczyka i zaprosiła mnie do domu.
I tak poznałam rodzinę Kubików.
Wypytywali mnie, skąd przyjechałam, gdzie mieszkałam i gdzie jest mój tata. A potem poszliśmy oglądać film w telewizji. Bo oni mają telewizor!
Film był o rodzinie Odrzutowskich, czyli po amerykańsku Jetsonów. Mieszkali na planecie i latali odrzutowcami. Strasznie fajne.
W rodzinie Kubików poza mamą, tatą i tym małym jest jeszcze starsza ode mnie o rok Danka, młodszy ode mnie o rok Janek, młodsza od niego Janka i najstarszy, prawie dorosły, szesnastoletni Zyga.
Tyle ich jest, że każdy znalazłby kogoś w swoim wieku.
4 września, piątek
Pierwszy raz w życiu mam swój pokój.
Przedtem mieszkałam w jednym pokoju z babcią i dziadkiem. Dwa sąsiednie zajmowali wujek Heniek z ciocią Haliną i małym Piotrusiem, a w czwartym mieszkała ciocia Kasia. Nasza kamienica była stara, tak jak wszystkie domy wzdłuż całej ulicy, i nie miała podwórka. Bawiliśmy się na trawniku przy bramie albo na boisku liceum, na które przełaziło się przez ozdobny, pomalowany na zielono, metalowy płot.
Nie miałam też przyjaciółki, bo w sąsiedztwie nie było dziewczynek w moim wieku. Tylko sami chłopcy.
Jedyna koleżanka, która mieszkała blisko i chodziła ze mną do klasy, nazywała się Aneta i nie znam na świecie nikogo złośliwszego od niej.
Na ferie i wolne dni mama przywoziła Roberta do dziadków. Na wakacje wszyscy razem jeździliśmy nad morze. Przez te lata nie byłam ani razu w Solborzu.
W czerwcu mama poznała panią Malinę. Pani Malina zaproponowała, że wynajmie jej dwa pokoje. Jeden na parterze, a drugi, podwójny, w sam raz dla nas, na poddaszu.
A co najważniejsze, pani Malina jest na emeryturze i siedzi przez cały dzień w domu, więc może zająć się nami, kiedy mama będzie w pracy.
I oto jesteśmy znów wszyscy razem! Hurra!
5 września, sobota
Dzisiaj po szkole trochę padało, więc siedzieliśmy w kuchni z panią Maliną. Pani Malina piekła sernik i smażyła powidła śliwkowe. Przyjemnie siedzieć sobie w takiej dużej, przytulnej kuchni – nawet kiedy się nie je. Jest tu stary drewniany stół, przykryty ceratowym obrusem, a dookoła niego można ustawić z siedem krzeseł.
Pani Malina gotowała, a my z Robertem opowiadaliśmy jej o szkole. Chodzimy do tej samej klasy, ale każde z nas ma inne przygody.
Robert i ja jesteśmy bliźniętami i bylibyśmy podobni, gdyby nie to, że Robert ma rude włosy, a ja nie.
Kiedy tak sobie siedzieliśmy, ktoś na dworze zawołał:
– Agnieszka!
Wyjrzałam przez okno (bo okno kuchni wychodzi na podwórko) i zobaczyłam przy furtce Sabinkę. Pani Malina nie lubi, żeby dzieci z sąsiedztwa przychodziły do domu. Możemy się razem bawić tylko na podwórku.
Sabinka jest moją nową przyjaciółką. Chodzimy do tej samej klasy i na szczęście mieszkamy obok siebie. Nasze ogrody dzieli tylko siatka.
Włożyłam kalosze i poleciałyśmy bawić się do Dołu. Fajnie jest deptać po mokrej trawie i strząsać deszcz z krzaków.
6 września, niedziela
Dzisiaj jest niedziela i dla odmiany od rana świeci słońce. Wybraliśmy się całą bandą na plażę.
Plaża, na którą poszliśmy, nazywa się dzika. Po przeciwnej stronie jeziora jest druga plaża, strzeżona. Za wstęp na nią trzeba płacić. Myślę, że można tam chodzić tylko z dorosłymi.
Umiem pływać strzałką pod wodą, ale nie więcej niż dwa metry, więc nie wypływam za daleko. Mimo to prawie cały czas siedziałam w wodzie. Później chodziliśmy wzdłuż brzegów porośniętych tatarakiem. Z tataraku robi się świetne piszczałki.
Znaleźliśmy łódź przywiązaną łańcuchem do drzewa. Miała na dnie trochę wody. Robert stanął na ławce i krzyczał, kołysząc łódką:
– Statek tonie, załoga do pomp!
Wylewaliśmy wodę rękami.
– Wrzućcie balast do morza! – rozkazał Robert.
Wrzuciliśmy Janka Kubika, bo był najmniejszy, a potem wskoczyliśmy wszyscy po kolei.
– W wodzie są raki – wołał Janek – zaraz was pożrą, bo to dzikie rakiny!
Zabraliśmy się więc za łowienie raków. Raka chwyta się palcami za grzbiet i wyciąga z wody. Potem chwilę się go ogląda, można do niego coś zagadać. W końcu wrzuca się go z powrotem do wody.
Mogłabym uzbierać trochę na zupę rakową, ale raz już kiedyś je gotowałam i tak jakoś piszczały, że było mi bardzo przykro.
7 września, poniedziałek
Od początku roku szkolnego siedziałam z Sabinką, a dzisiaj wychowawczyni poprzesadzała nas i kazała tak siedzieć na wszystkich lekcjach.
No i stało się. Siedzę teraz w pierwszej ławce z Rysiem Dudą, a wkoło same chłopaki. Sabinka siedzi po drugiej stronie klasy.
Na razie dzieciaki nie przezywają mnie. W tamtej szkole miałam same kłopoty z moim nazwiskiem – Kostka.
U dziadków na początku wszyscy nazywali mnie „wnuczką Zaleskiej" i miałam nadzieję, że tak pozostanie. W szkole ten numer nie przeszedł. Niestety, okazuje się, że są rzeczy, na które nie ma rady, chociaż nie sposób się z nimi pogodzić.
– Zwykle wnuki i dziadkowie noszą inne nazwiska – pocieszała mnie babcia. – To nawet szczęśliwie się złożyło.
Łatwo powiedzieć. Jej nie przezywali Kostucha!
– No cóż, mój pierwszy mąż, ojciec waszej mamy, taki już był, że gdziekolwiek się pojawił, w jednej chwili wszystkim wokół potrafił narobić kłopotów – powiedziała kiedyś.
Nie rozumiałam, co ma jedno do drugiego, ale nadstawiłam uszu z ogromnym zainteresowaniem, bo babcia niechętnie rozmawiała o sprawach rodzinnych.
– A co się z nim stało? – spytałam niby od niechcenia.
– Włóczył się, włóczył, aż całkiem znikł nam z oczu – machnęła lekceważąco ręką.
– Może pojechał do Ameryki Południowej, tak jak nasz tata? – nie dawałam za wygraną.
– Jeden wart drugiego, historia się powtarza – szepnęła babcia tajemniczo i nic już więcej nie chciała mi powiedzieć.
Nie tylko ona jedna. Nikt w tej rodzinie nie chce z człowiekiem porozmawiać poważnie. A Robertowi to nawet nie zależy, żeby się czegoś dowiedzieć.
8 września, wtorek
Dzisiaj też był upalny dzień. Mama po pracy wyniosła leżak do ogrodu i do wieczora leżała na słońcu.
Nasz ogród dzieli się na trzy części. Pierwsza, naprzeciwko domu, rozciąga się wzdłuż podwórka. Rosną tam georginie, ziemniaki i śliwka węgierka.
Druga położona jest za domem, wzdłuż płotu z Markusami (Sabinka). Rosną tam irysy, piwonie, maliny wysokie na dwa metry, ogromna czereśnia, a na samym dole ogrodu kapusta i inne warzywa.
Trzecią, ograniczoną skłębionymi zaroślami dzikich malin od strony sąsiada kolejarza i krzakami agrestowo-porzeczkowymi rosnącymi wzdłuż głównej ścieżki ogrodu, pani Malina poświęciła na uprawę truskawek.
Truskawki to duma pani Maliny.
Liście drzew już żółkną i opadają. Na gałęziach było jeszcze trochę węgierek. Pomagaliśmy zrywać śliwki na powidła, a to co zostało, pani Malina pozwoliła nam zjeść.
9 września, środa
Na czwartej lekcji, kiedy pani opowiadała o Ameryce, Rysiek, z którym teraz siedzę, podniósł rękę i powiedział:
– Proszę pani, a tata Agnieszki i Roberta zaginął w Ameryce!
Pani spytała, czy to prawda.
– Tak – powiedział Robert – zaginął w Ameryce Południowej.
Pani zapytała, gdzie dokładnie zaginął, ale nie wiedzieliśmy. Babcia nigdy nie chciała ze mną o tym rozmawiać.
– Zaginął, to zaginął i o czym tu więcej gadać? – wymigiwała się.
No i nie gadaliśmy.
10 września, czwartek
Przekazaliśmy mamie, że pani kazała nam dowiedzieć się, gdzie zaginął nasz tata. Mama odpowiedziała, że było to na wyprawie naukowej w Kostaryce i że to bardzo bolesna historia, o której porozmawia z nami, kiedy będziemy starsi.
Sprawdziłam w atlasie. Kostaryka leży w Ameryce Środkowej.
Najpierw Ameryka Południowa, teraz Ameryka Środkowa, a kiedyś słyszałam nawet, jak babcia mówiła coś o Kanadzie. Może zresztą pojechał tam, zanim zaginął?
Na szczęście tutaj nikomu nie przeszkadza, że nasz tata zaginął. Nikt nie wydziwia i nie kręci nosem, a nawet nam zazdroszczą.
U Sabinki też nie widziałam żadnego taty. Każdy wie, że stary Markus, dziadek Sabinki, jeździ wozem z koniem i zbiera szmaty, butelki oraz makulaturę dla państwowych skupów. I chociaż Sabinka nazywa się Rawicka, niczego to nie zmienia, bo dla ludzi z okolicy jest tylko „dzieciakiem od Markusów”.
11 września, piątek
Zamiast, jak zwykle, bawić się w Dole, wybraliśmy się z Sabinką, Danką, Janką i Jankiem Kubikami nad jeziora. To jezioro, o którym już pisałam, znajduje się w mieście. A my poszliśmy w kierunku jezior, położonych pośród łąk.
Idzie się tam wzdłuż torów kolejowych, ścieżkami przez pola i łąki. Po drodze zatrzymaliśmy się przy małym stawku, a potem nie poszliśmy już dalej.
Ten stawek jest cały zarośnięty i pokryty rzęsą. Dookoła rosną rozmaite krzaki oraz brzozy. Jest tam tak silnie zielono i cicho.
Janek wskazał ręką coś brązowego, wystającego spomiędzy wodnych roślin na środku stawku.
– Wiesz, co to jest? – spytał.
Nie wiedziałam.
– To utopiony koń – wyjaśnił.
– Kiedy on się utopił? – zapytałam.
– Jakieś pięć lat temu – odpowiedział – i ciągle jeszcze go widać.
Posiedzieliśmy na trawie koło stawku. Porozmawialiśmy o różnych, co się utopili, i jakoś odechciało nam się iść dalej. Zresztą zrobiło się już trochę ciemno, więc trzeba było wracać.
Mam teraz w głowie różne smutne myśli. Szkoda mi tego konia.
12 września, sobota
Nasze pokoje na poddaszu to właściwie jeden duży pokój podzielony na dwa drewnianą ścianką. Wchodzi się jednymi drzwiami i każdy idzie do swojej połowy. Piec, który zasłania widok na drzwi, jest wspólny. Okno wychodzi na ogród, a pędy winogron stukają o szybę, kiedy wieje wiatr. W moim pokoju stoi łóżko, szafka, biurko, półki na książki i stolik przy łóżku, zrobiony z wielkiej skrzyni z desek przykrytej serwetą.
Niedawno odkryłam, że skrzynia przy łóżku jest wypełniona starymi czasopismami. Pani Malina powiedziała, że te wszystkie gazety uzbierał sobie poprzedni lokator. Większość z nich to „Przekroje”, czasopisma, w których na ostatniej stronie są dowcipy i śmieszne rysunki.
13 września, niedziela
Po południu wymyśliliśmy świetną zabawę. Dziwię się, że nie wymyśliliśmy jej wcześniej.
Na zboczach Dołu rosną drzewa i trawa. Kładziemy się na ziemi na krawędzi zbocza i turlamy się w dół. Najlepiej zamknąć przy tym oczy.
Wrzeszczeliśmy i śmialiśmy się jak szaleni. Nasz pies Nuk nie potrafi się turlać, więc dla towarzystwa zjeżdżał z góry na brzuchu. Nie wiem, jak można było dotychczas żyć bez turlania.
14 września, poniedziałek
Jeszcze przed pójściem do szkoły nazrywaliśmy pani Malinie winogron na wino. Po szkole zebraliśmy resztę do jedzenia dla wszystkich.
Winogrona rosną na ogrodowej ścianie domu. Na parterze otaczają okna pokojów mamy i pani Maliny i wspinają się aż do naszych okien na poddaszu. Winorośla mają małe chytre wici, które wplątują się w szczeblinki drewnianych okiennic.
W tym roku urodzaj na osy jest jeszcze większy niż urodzaj na winogrona. Na strychu wysoko pod belką osy zrobiły sobie gniazdo, ale nam to nie przeszkadza, bo nie wlatują przez drzwi tylko przez szpary w dachu.
15 września, wtorek
Kawałek za domem Markusów biegną tory kolejowe.
Jeszcze tego nie pisałam, ale nasza ulica znajduje się na samym końcu miasta.
Nawet nie wiem, czy to prawdziwa ulica, czy tylko ścieżka wokół Dołu. Ścieżka ta zakręca i przechodzi w piaszczystą drogę wzdłuż torów. Po tej drodze, chociaż prowadzi do miasta, wcale nie jeżdżą samochody.
Najlepiej jeśli narysuję plan naszej okolicy. Lubię rysować.
No więc nasz dom jest tu, droga do szkoły jest tam, a do miasta idzie się tędy…
16 września, środa
Teraz lubię czytać książki, ale jeszcze niedawno była to dla mnie straszna katorga. Cała nasza rodzina to mole książkowe; i babcia, i dziadek, i mama, i Robert, tylko ja miałam kłopoty z czytaniem. Po prostu dukałam wyraz po wyrazie. Dla wprawy babcia kazała mi czytać na głos. Siedziałam przy piecu i dukałam.
A wszystko dlatego, że dała mi do czytania taką okropną książkę o sercu. Cała była o jakichś starodawnych chłopakach, zupełnie zdziwaczałych. Nigdy jak żyję, podobnych nie widziałam. Byli tacy święci, że złość mnie brała.
I kiedy jeden Garonne nosił wiązki drzewa na plecach, a ja myślałam, że już dłużej nie wytrzymam, zdarzyła się szczęśliwa rzecz.
Miałam robić świąteczne porządki w czasie ferii i w trakcie sprzątania zauważyłam książkę, która na okładce miała namalowaną maskę z orlim piórem. Uwielbiam Indian, więc coś mnie tknęło i otworzyłam na pierwszej stronie.
Potem, po sprzątaniu, zamiast iść się bawić, położyłam się z książką na kanapie. Czułam się z tego bardzo dumna i powiedziałam głośno, żeby wszyscy słyszeli:
– Nie pójdę teraz na dwór, poczytam sobie trochę.
I tak się zaczęło. Książka była pożyczona, ale babcia poprosiła znajomych, żeby mi ją podarowali. Będę ją trzymać na półce do końca życia.
Nazywa się Łowcy wilków, Łowcy złota, Łowcy przygód.
17 września, czwartek
Higienistka od rana sprawdzała czystość. Zawsze mam włosy związane w warkocz i podwinięte do góry. A dzisiaj po przeglądzie cały dzień chodziłam z rozpuszczonymi.
Siedzieliśmy sobie po lekcjach na murku koło szkoły. Ja, Sabinka, Robert, Tomek Moski i jeszcze jedna dziewczyna.
Tomek Moski popatrzył na mnie i powiedział:
– Wyglądasz całkiem jak Śpiąca Królewna.
Zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Jeszcze żaden chłopak tak do mnie nie mówił.
Jak mi się jakiś chłopak podobał, to najczęściej się z nim biłam na korytarzu albo z innymi dziewczynami napadałyśmy na niego.
Ale chłopaki nie latają za mną. Tylko się razem wygłupiamy.
18 września, piątek
Mama kupiła mi żółte spodnie z płótna żaglowego. Nie zależy mi zbytnio na ubraniu, ale takie spodnie to jest coś!
Ciągle w nich chodziłam i dzisiaj trzeba było je wyprać. Płótno żaglowe szoruje się szczotką w misce z wodą, bo kiedy namoknie jest sztywne jak blacha. Pomyśleć, że noszę spodnie z materiału, z którego szyje się żagle dla okrętów. Wspaniała rzecz!
19 września, sobota
Wszystkie dzieciaki z okolicy, z którymi się bawię, to po kolei: Sabinka i jej młodsza cioteczna siostra Jolka, dalej Danka, Janka i Janek Kubikowie, Lodek i Adaś Pragowie.
Adaś jest ostatnio najlepszym przyjacielem Roberta, a Lodek to młodszy brat Adasia.
Są też inne dzieciaki, ale za małe albo dużo starsze. Albo takie, które mieszkają trochę dalej i spotykają się z nami tylko w szkole.
20 września, niedziela
Jest coraz chłodniej. Z rana jest już tylko 10 stopni. Ale w południe ociepla się i można chodzić z krótkim rękawkiem.
Kiedy szliśmy z Robertem do kościoła, było mi zimno nawet w swetrze, a w drodze powrotnej musiałam go zdjąć.
Kościół jest w centrum miasta. Od nas to spory kawałek. Po drodze mija się taki mały kościółek czy kaplicę. Przez dziurę w płocie podglądaliśmy zakonnice. To bardzo zagadkowe i tajemnicze miejsce.
Po południu poszłam do Kubików i trafiłam na straszną awanturę.
Danka jest starsza ode mnie o rok. Ledwo zdała poprawkę z matematyki i mało brakowało, a chodziłybyśmy do tej samej klasy. A teraz też ma same dwóje. (Autorka w przedmowie wyjaśnia, dlaczego z dwóją zostawało się na drugi rok oraz kilka innych ciekawych rzeczy. Przeczytaj koniecznie.)
Kiedy weszłam do kuchni, mama właśnie strasznie wydzierała się na nią.
Pani Kubikowa nie ma wykształcenia i nie może pomóc Dance w matematyce. A pan Kubik w czasie wojny był nawet we Włoszech, ale też nie potrafi jej pomóc. Zyga, z kolei, jest bardzo zajęty swoją nauką w szkole zawodowej.
Cała rodzina Kubików zna się najlepiej na wszystkim. Sama wiele razy słyszałam, jak się tym chwalili. Widocznie na wszystkim z wyjątkiem matematyki.
– Ty zobaczysz, że ja stracę cierpliwość! – krzyczała pani Kubikowa.
– Zobacys, zobacys – mruczał pod nosem najmłodszy Kubik.
– A co ja będę gadać po dobremu! – zawołała pani Kubikowa i chwyciła za pas.
Na to Danka zerwała się z krzesła i wyleciała na dwór. Pani Kubikowa za nią z pasem. Najmłodszy Kubik za nimi. Janek i Janka też pobiegli popatrzeć. A na samym końcu ja.
Ale Danka uciekła przez ogród daleko na pola, więc wróciłam do domu.
21 września, poniedziałek
Dróżka, wzdłuż której stoją kolejno: dom Sabinki, nasz i kolejarza, biegnie po krawędzi zbocza otaczającego Dół.
Na zboczu rosną drzewa, a w jednym miejscu koło domu Sabinki gęste krzaki śnieguliczki oraz stary i młody dąb. Na te dęby często włazimy.
W pobliżu naszego domu do Dołu schodzi się gliniastą ścieżynką. Po deszczu można z niej łatwo zjechać na siedzeniu.
W połowie wysokości zbocza, przy ścieżce ktoś wykopał średniej wielkości jamę. Grzebałam w niej dzisiaj i wygrzebałam z gliny grudki czegoś złotawego.
– Co to może być? – spytałam Roberta. – Wygląda jak złoto.
– To jest mika – powiedział Robert. Bo tak już ktoś mu wcześniej wyjaśnił.
Zaniosłam kawałek do pokazania pani Malinie.
– Czy to jest mika? – spytałam.
– Tak, w tej glinie jest dużo miki – powiedziała pani Malina.
No, ale gdyby to jednak nie była mika – pomyślałam sobie – to, co to by mogło być?
22 września, wtorek
Mój brat jest rudy i przez to musi się bić częściej niż inni chłopcy. Na przykład, wchodzi do klasy, a na jego miejscu siedzi Trybula.
– Przesuń się, Trybula – mówi Robert – to moje miejsce.
– Jak będę chciał – Trybula na to.
A kiedy Robert go zepchnął, Trybula odszedł kawałek i wrzasnął:
– Rudy wlazł do budy!
I Robert musiał się z nim bić.
Albo jak jakaś dziewczyna pomyliła się i powiedziała, że Kopernik odkrył Amerykę, a Robert śmiał się z niej na przerwie, to ona zaczęła wykrzykiwać:
– Marchewa czerwona jak burak!
I Robert musiał targać ją za włosy dopóki nie przestała.
Myślę, że to nieuczciwe, kiedy ludzie wykorzystując czyjąś wadę, wytkną mu ją w chwili kiedy poczują się pokonani w zupełnie innej dziedzinie.
23 września, środa
Dzisiaj w szkole na dużej przerwie tak się rozbawiliśmy, że nawet nie słyszeliśmy dzwonka.
Spóźniliśmy się na lekcję. Ja, Tomek Moski, Rysiek i jeszcze jedna dziewczyna.
Pani od polskiego kazała nam stanąć na środku klasy i wyciągnąć rękę.
Jeszcze nigdy nie dostałam linijką po łapie. Dziwne uczucie stać tak z wyciągniętą ręką i czekać na swoją kolejkę. Trochę nawet ciekawe. Czy ta pani się nie wstydzi? Ja bym się chyba wstydziła, gdyby wszyscy przyglądali mi się, jak kogoś biję.
24 września, czwartek
Miałam dzisiaj na dziesiątą do szkoły. Po przebudzeniu wcale nie chciało mi się spać.
Skrzynia przy łóżku odsunęła się wczoraj od ściany, bo ganialiśmy się z Robertem po pokoju. Zrobiła się szpara w którą można wsunąć rękę i wyciągnąć gazetę.
Wyciągnęłam trzy "Przekroje" i czytałam w łóżku do pół do dziewiątej. Przyjemna rzecz siedzieć sobie z rana pod kołdrą z gazetami porozkładanymi na poduszce.
25 września, piątek
Lato chyba się już kończy. Zacznie się złota jesień. Nie wiem, dlaczego złota. Przyglądam się drzewom; brzozy mają liście żółte, dęby pomarańczowe, te, które opadają, są czerwone i brązowe. Ale żadne nie są złote.
Wokół czuć zapach ognisk w ogrodach.. Uśmiecham się, gdy go czuję w jesiennym powietrzu.
Liście truskawek są czerwone i rzadkie. Ziemniaki przy domu można już wykopać, więc depczemy po ich zżółkłych łodygach.
Przyszła Sabina z Jolką, Danka, Lodek i Adaś. Rozpaliliśmy ognisko na samym dole ogródka, koło kapusty. Naznosiliśmy zeschłych badyli, liści, gałęzi. Wrzuciliśmy do środka ziemniaki, a potem biegaliśmy i skakaliśmy dookoła.
– Jestem wojownikiem – powiedziałam.
– Nie możesz być – zaprzeczyli Adaś i Lodek – bo jesteś dziewczyną.
– Ciekawe, że dopóki was tu nie było, mogłam być wojownikiem i dziewczyną i nikomu to nie przeszkadzało – odpowiedziałam.
– Nie możesz być – nie zgadzał się Lodek.
Lodek się nie zgadza, kiedy tylko ma okazję.
Złapałam go za ramiona i tarzałam po ziemi tak długo, aż zmienił zdanie. Zawsze byłam wojownikiem, i nikt mi nie będzie się tu rządził!
Pobawiliśmy się trochę, a potem w zapadającym zmierzchu siedzieliśmy przy dogasającym ognisku, a dym unosił się wokół.
Ziemniaki spaliły się, ale to nie szkodzi. Jutro rozpalimy sobie ognisko w ogrodzie Markusów.
26 września, sobota
Poprzedni lokator pani Maliny przywiózł i zostawił na podwórzu kilka podłużnych betonowych płyt. Miało być z tego jakieś unowocześnienie. Zrobię sobie na nich dom albo sklep.
Paliliśmy ognisko u Markusów w ogrodzie. Nawrzucaliśmy za dużo zieleniny i narobiło się dymu na całą okolicę. Bawiliśmy się w mgłę na morzu.
Ja ryczałam jak syrena – uaa, uaa..
A Robert – uuu…
A Lodek i Adaś gwizdali na palcach.
Sabinka cieniutko piszczała – iiii…
Danka wykrzykiwała grubym głosem – uwaga, uwaga…
A najmłodszy z Kubików wył bez żadnego sensu.
Potem przylecieli dorośli i kazali nam zgasić ogień. Właściwie nie było mi wcale żal, bo od ryczenia strasznie rozbolało mnie gardło.
27 września, niedziela
Dzisiaj było pięknie na dworze. Poszliśmy na łąki przy torach. Zawsze wtedy przechodzimy przez ogródki działkowe. Te ogródki należą do kolejarzy. Czasami wchodzimy przez dziurę na którąś działkę, ale niezbyt często. Dużo rzadziej niż byśmy mogli.
Ogródki, a właściwie ogrody są przedwojenne. Rosną w nich stare rozłożyste jabłonie i wysokie krzewy owocowe. Od czasu do czasu wśród zarośli można zobaczyć kolejarza kopiącego grządki albo wracającego rowerem do domu. Ale zwykle nikogo nie ma.