- W empik go
Dziecina się kwili, matusieńka lili - ebook
Dziecina się kwili, matusieńka lili - ebook
Wojmir nigdy nie lubił przyjmować zleceń… szczególnie na krąbrne duchy, opętane dusze i żądne zemsty zmory. Kiedy jednak o przysługę prosi go piękna niczym słoneczny poranek Żywia, syn Żmija nie potrafi jej odmówić i rusza wraz z nią w podróż do średniowiecznego Poznania. Podróż pełną niespodzianek, demonów i najlepszego po tej stronie słowiańskiej Wisły piwa.
Opowiadanie zostało opublikowane w antologii „Kwiat paproci i inne legendy słowiańskie” (2023).
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-66-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Urodzona w 1998 roku, ukończyła Państwową Szkołę Muzyczną pierwszego stopnia w klasie fletu poprzecznego, którego nie zawaha się użyć na każdym, kto źle obchodzi się ze swoimi książkami.
_Przestań płakać, proszę, bo żalu nie zniosę,_
_Dosyć go mam z_ _męki Twojej, którą w_ _sercu noszę._
Wojmir nie lubił przyjmować zleceń.
Nie w smak było mu łażenie po nawiedzonych chatach czy wysłuchiwanie żali krnąbrnych dusz, które jak na złość nie wykazywały chęci wstąpienia do Nawii. Ponad wszystko bowiem cenił sobie swobodę. Uznawał ją za wartość nadrzędną w swoim mało poważanym, ale za to iście beztroskim życiu bawidamka, złodzieja i wędrowca. Nie bez powodu przecież już od kilku lat, nie zważając na porę dnia czy nocy, podróżował między karczmami, zamtuzami i cmentarzami w kolejności dowolnej.
W związku z tym zleceń podejmował się tylko w stanie skrajnego zagrożenia dla ciężaru swej skórzanej sakiewki, którą podwędził kiedyś ofierze lokalnego utopca.
Zwykle zadanie Wojmira polegało na zachęceniu jakiejś upartej zjawy do odejścia ze śmiertelnego świata. Bardziej bądź mniej dobrowolnie. On jednak, mimo że był upoważniony do takich czynów jak nikt inny, wzbraniał się przed nimi, stąd ostatnimi czasy nie śmierdział groszem. Tylko z tego powodu przyjął dzisiejszą robotę. Przy okazji próbował przekonać samego siebie, że ta wcale nie obdzierała go z dumy godnej co najmniej biesa, a nie syna barczystej karczmarki spod Gniezna, mającej, prócz niego, jeszcze trójkę innych dzieci.
Każde wyjątkowe, gdyż każde z innego ojca.
Wojmir był z nich wszystkich najbardziej niezwykły. Nie podlegało to absolutnie żadnej dyskusji, co wiele razy potwierdzał sam zainteresowany. Natura jego rodziciela wyróżniała go na tle innych ludzi, bo jako że był żmijowym bękartem, chaos towarzyszył mu zawsze i wszędzie.
A jeśli już o chaosie mowa…
– Psiamać, na co mi to było! Duszyska cholerne, przebrzydłe – syknął, zamaszystym krokiem oddalając się od nędznej, jednoizbowej chałupinki pod lasem. – Kto to widział, żeby człowiek musiał użerać się z takimi marami z własnej woli – mówił dalej do siebie pełen złości.
Duch, z którym miał dziś do czynienia, był za życia chuderlawym młodzieńcem o zdrowiu wiotkim jak świeżo skoszone żyto i stopach małych jak dzierlatka. Szczeniak jedynie serce miał zbyt wielkie, bo to pomieściło w sobie uczucia względem więcej niż jednej panny. A panny… Cóż. Wojmir znał potęgę ich zazdrości. Lekceważenie jej zalatywało głupotą, o czym młody Racisław najwyraźniej zawczasu nie pomyślał. Choć imię nosił nie byle jakie, bo już ono samo robiło z niego sławnego wojownika, poległ z kretesem w starciu z dwiema zranionymi kobietami.
Należący do nich gniew nawet po śmierci trzymał go w krainie żyjących w postaci wyrzutów sumienia.
Zwalczenie ich leżało w kwestii Wojmira, który na zlecenie matki biedaka miał przemówić mu do rozsądku. Ku uciesze mężczyzny okazało się to całkiem proste, bo aby to osiągnąć, wystarczyło wyłożyć mu swoją filozofię pod tytułem „baby jak baby, złe o wszystko są zawsze i nie warto się tak pieklić, bo to je jeno raduje”. Racisław, usłyszawszy tę prawdę objawioną, szybko zrzucił okowy swojego babskiego zniewolenia i grzecznie wybył wprost pod bramę do zaświatów Welesa, strzeżoną przez samego Żmija.
„Co z niedorostkiem zrobi już ojciec, to nie moja bolączka”, pomyślał Wojmir i wytarł brudne od sadzy dłonie o spodnie.
Wszystko dlatego, że Racisław, zanim polubownie zgodził się na odejście, wleciał w stare palenisko jak opętany i wzburzył kopeć, który zapaskudził Wojmira od stóp do głów.
– Nowa koszula na zmarnowanie – warknął ten do siebie i przyspieszył na widok pochodni w oddali wybijających się na tle ciemnego nieba.
Zmierzał do pobliskiej wioski. Pod znajdującym się w niej pręgierzem czekać miała na niego stara Radzanowa, matka kochliwego Racisława, co to każdego wieczora w gorączkę popadała z obawy, że jej najmłodszy nigdy nie odnajdzie spokoju w boskich zaświatach.
„Głupi był, to nie dziwota… Dwie panny można obracać do woli, jeśli albo te o sobie od początku wiedzą, albo nigdy, przenigdy się nie dowiedzą.
Nie inaczej”.
– Dobrodzieju mój, czekaj ino!
Wojmir na te słowa zatrzymał się i odwrócił.
W ciemności nocy, na dróżce pomiędzy chatami, ujrzał pędzącą ku niemu Radzanową. Z racji tego, że jaka matka, taki syn, stara Radzanowa była chuda niczym młodziutki brzozowy badyl. Mężczyzna, patrząc na nią teraz, mimowolnie zaczął się zastanawiać, jakim cudem urodziła piątkę dzieci i nie pomarła przy porodzie z tak lichym ciałem.
– Dobrodzieju żmijowy mój. Powiedz mi – wycharczała, gdy tylko zatrzymała się przed ubabranym w sadzy Wojmirem. – Na Peruna! Co się stało?
– Syn pani się stał – odparł Wojmir, niezdolny do niezwracania uwagi na jej wystający spomiędzy warg krzywy ząb. Tylko jeden. – Zanim dał się ugłaskać, tak mnie urządził.
Oczy starej Radzanowej zaświeciły się jak na zawołanie.
– Czyli syn mój wolny jest już? Przekonać się dał?
– A dał.
Kobieta drżącą dłonią starła łzę z pomarszczonego, spalonego słońcem policzka. Wojmir już wiedział, co to znaczy, i nie miał na to ochoty. Mimo że w pocieszaniu był bardziej niż dobry, to specjalizował się w młódkach, a nie w ich matkach. Od tych drugich oczekiwał jedynie zapłaty za swoje usługi.
I to nie w naturze.
– Och, mój dobrodzieju, ty tak z tymi duchami gadać umiesz jak nikt – ciągnęła dalej stara Radzanowa, niebezpiecznie zbliżając się do granicy jego cierpliwości. – Ja z nim tyle razy próbowałam do ładu dojść, ale ani on mnie nie rozumioł, ani ja jego. Jakbyśmy w innych językach gadali do siebie.
– Bo zwykły człowiek nie rozumie duchów… – mruknął wymijająco Wojmir i zaczął rozglądać się za miejscową karczmą Na Gościńcu, na której poddaszu wynajmował pokój. Był pewien, że powinien ją stąd widzieć. – Taki mój dar, że ja z nimi i z demonami gadać umiem. – Chrząknął zamyślony. – I dlatego zapłata mi się należy.
Radzanowa w pośpiechu sięgnęła do swojej ubłoconej na krańcach spódnicy.
– Juści, juści. – Włożyła kościstą dłoń do kieszeni. – Już. Dwanaście półgroszy koronnych, tak?
– Trzynaście, odkąd syn mnie tak tą sadzą urządził.
Choć nie obyło się bez cichego przekleństwa pod nosem kobieciny, monety po chwili wylądowały w dużej dłoni Wojmira, a zaraz później w jego sakiewce. Wreszcie dość ciężkiej, aby mógł dać sobie spokój z tymi cholernymi zleceniami i powrócić na jakiś czas do zwyczajowego okradania duchów.
– Do widzenia, pani Radzanowa – rzucił Wojmir, gotowy do odejścia.
Starsza kobieta jednak wtem złapała go za łokieć i z krzywym uśmiechem odrzekła dumnie:
– Ja tak czułam, że z pana dobrodzieja to jest fachowiec, więc wszystkim w wiosce powiedziałam, jakie rzeczy robić pan umie.
Wojmir jęknął cicho, obrócił się ku niej i spojrzał z góry na jej siwą czuprynę skrytą pod za małą chustą w kolorze kwitnących maków. Skupiwszy się, wejrzał w jej wnętrze, gdzie zobaczył ruchliwą duszę mieniącą się złotem.
„Aż ciężko uwierzyć…”.
Ponieważ tylko osoby o wielkiej dobroci w sercu mogły się taką pochwalić, przypatrzył się kobiecie uważniej.
Większość ludzi była wątpliwa moralnie, więc nosiła w sercu szarość brudnego srebra z wyjątkiem okrutników plugawych, morderców i innych takich, których dusze skąpane były w czerwieni na podobieństwo krwi ich ofiar.