- W empik go
Dziecinny dwór - ebook
Dziecinny dwór - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydanie Czwarte
KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZONE ZAKŁADY KARTOGRAF. I WYDAWNICZE
TOW. NAUCZ. SZKÓŁ ŚREDN. I W., ŚP. AKC. LWÓW – WARSZAWA
1929
2179
Klisze, skład i druk wykonano w Zaktadach Graficznych S. A. Książnica-Atlas we Lwowie.
TOLDZIKOWI, JADZI I ANUNl MOGILNICKIM, MANIUSI I OLVTKOWI TUfALSKIM DZIEWCZYNKOM MOIM Z PENSJI JADWIGI KOWALCZYliÓWNY W WARSZAWIE KSIĄŻKĘ TĘ POŚWIĘCAM
ROZDZIAŁ I.
W DZIECINNYM DWORZE.
Było to temu lat dwadzieścia.
Lato miało się ku Icońcowi. Jeszcze słońce grzało silnie, jeszcze świeża zieleń pokrywała ścierniska zżętych pól, ale już gdzieniegdzie ukazywały się pierwsze zwiastuny jesieni – dymy pastuszych ognisk, przy których pacholęta, odziane w płótniane opończe, piekły smaczne „bulwy” i coraz częściej nad dworem Starego Sioła zbierały się gromady bocianów, próbujące sił swoich piskląt, mających po raz pierwszy odbyć podróż za góry i morza… Jak każdego roku o tej porze, boćki, skoro świt, wzbijały się wgórę, śpiesząc na narady i długie godziny spędzały w obłokach, czasem ginąc zupełnie, to znów opuszczając się tak nisko, że można było rozróżnić czarne końce ich skrzydeł i diugie czerwone nogi, jak wiosłem prujące powietrze – i jak każdego roku gromadka dzieci państwa Prawdziców z zadartemi wgórę główkami i otwar-temi buziami patrzyła na harce bocianów i wołała ku błękitnemu niebu:
– A nie zapomnijcie wrócić do nas na drugi rok I Nie zapominajcie wrócić do nas na drugi roki
I boćki wracały, pewnie dlatego, że dzieci tak serdecznie do powrotu je zapraszały, a może i dlatego, że tak ślicznie było w Starem Siole.
Piękny był stary dwór, spowinięty w gęste zwoje dzikiego wina, pnącego się po slupach ganku aż powyżej balkonu i okien „dziecinnych” pokoi, zajmujących skrzydło pierwszego piętra i piękny był ogród otaczający go dookoła. Wszędzie czuło się czujne oko i staranie, aby rodzinne gniazdo uczynić najmilszym zakątkiem. Już od drogi wjazdowej, łączącej obejście dworskie z wsią, bił upajający zapach kwiatów, tak umiejętnie dobieranych, że od wiosny do późnej jesieni wielki okrągły gazon, otoczony wstęgą różnobarwnych astrów, radował oczy tysiącem najświetniejszych kolorów. Środek gazonu zajmował klomb róż wysokopiennych, zwieszających ociężałe, pachnące główki z cienkich, wiotkich gałązek, najeżonych ostremi jak szpileczki i czerwonemi jak krew, koluszkami. U stóp róż, wykwitały rozliczne odmiany lewkonji, wielkie pęki białych, różowych i purpurowych gwoździków, balsaminy o przejrzystych łodyżkach, których torebki nasienne strzelały pod paluszkami dzieci, i skręciwszy się błyskawicznie, wysypywały na ich nadstawione rączki drobne, brunatne kuleczki. Na bocznych, mniejszych klombach, rozsiadały się pyszne piwonje, zazdroszczące różom ich woni i smukłości, wytryskały bukiety białych floksów, ścieliła się płomienna werwena i skromna rezeda, która cudną wonią wynagradzała niepozorność swoich rdzawych kwiatuszków. Z innych jeszcze rabatek wyglądały setki bratków, między któremi dzieci rozróżniały „złośniki' i czarne jak noc „murzynki” i ,żydki' o ryżej bródce i skrzywionej minie. Każdy bratek był inny, każdy zdawał się nie kwiatkiem, ale zaklętym w kwiatek człowieczkiem. Zaklętemi musiały być i portulaki, tulące się pod samym murem dworu, które codzień do słońca rozchylały kolorowe ślepki i codzień zamykały je wieczorem, jak dzieci, kiedy im się oczka do snu kleją.
Drogę wjazdową z gazonem kwietnym, ogrodem warzywnym, lodownią w kształcie kopca, otoczonego krzewami bzów i jaśminów z kryjącą się u ich podnóża budą wyżlicy Djany, oddzielał szpaler strzyżonego agrestu od starego, starannie utrzymanego parku. W tej części ogrodu nie było innych kwiatów prócz tych, które pan Bóg hojną dłonią rozsypał na trawnikach, zmieniających się zależnie od kapryśnej wyobraźni dzieci, jużto w „stepy”, jużto w „pampasy” indyjskie, już w „puszcze” afrykańskie, pełne tajemnic i dzikich zwierząt. Od bramki ogrodowej, łączącej park z drogą wjazdową, jak strumień płynęła ścieżka – obejmowała ramionami orzech amerykański z białą ławeczką, okrążającą go dookoła i rozgałęziała się w liczne pomniejsze odnogi; jedna ginęła w altanie kalinowej, w której najchętniej przesiadywała mamusia, bo tu najmniej dokuczały komary.
i najgłośniej śpiewały słowiki, inne – wiły się w różnych kierunkach, łącząc się i rozbiegając, sunąc pod aleją leszczynową, rozszerzając się w placyk pod grupą Jip srebrnych o białawych szeleszczących listkach, zatrzymując się przed grupą starych, odwiecznych świerków, parą jesionów z huśtawką, na której leciało się do samego „nieba”, aż kończyły wędrówkę pod namiotem kasztanów, przytykających do lewej strony domu.
Dolne pokoje dworu, których okna wychodziły na ogród i gospodarstwo, zajmował pan Prawdzie. W tej chwili przez otwarte okno gabinetu dochodził jego głos:
– Dobrze, już dobrze, dzieci, ile razy zechcecie jakie głupstwo zrobić, zawsze się wpierw zastanówcie, czy mamusi i mnie nie zrobicie przykrości; a teraz idźcie na górę, bo robota na mnie czeka – mówił, i raz jeszcze ucałowawszy tulących się do niego Zosię i Jurka, zasadził Zosię z kolan.
Ale dzieci ociągały się z odejściem. Widziały po minie ojca, że jest teraz taki dobry, że nie pogniewa się z pewnością, jeżeli chwilkę jeszcze zabawią w jego pokoju. A że tylko w rzadkich wypadkach wstęp do niego był im dozwolony, tem większą miały ochotę obejrzeć dokładnie wszystko. Na biurku leżały stosy książek, pism krajowych i zagranicznych, a pod dużym przyciskiem z bronzu, wyobrażającym pięknego wyżła wietrzącego zwierzynę, mnóstwo arkuszy, zapisanych drobnem pismem tatusia. Dalej ołówki kolorowe, Iak, pieczątka z herbem Prawdziców – same bardzo ciekawe rzeczy. Tatuś wziął do ręki dziennik, a Jurek i Zosia kręcili się na palcach, przyglądając się barwnym lislążkom, z wypisanemi tytułami na grzbiecie. Niektóre były bardzo stare, zniszczone, z ła-cińskiemi napisami, inne nowiuteńkie. – Socjo-logja, encyklopedja, eko-nomja – sylabizował Jurek, którego od roku uczyła mamusia.
– O czem jest napisane w tej ekonomji? – zapytała Zosia, dosłyszawszy półgłosem wyczytany napis.
– Jakto o czem? Naturalnie, że o ekonomach – z przekonaniem objaśnił Jurek.
– To może tam jest co i o panu Dąbku?
Pan Dąbek był od kilku lat ekonomem w Starem Siole.
– Pewnie, że jest.
– To musi być bardzo ciekawe – westchnęła 'Zosia.
– Tak, tylko dla ciebie niestosowne, bo przecież nie umiesz czytać – z pewnym odcieniem lekceważenia oświadczył Jurek.
Zosia udała, że nie słyszy słów brata; nie lubiła przyznawać się, że wiedza Jurka imponuje jej bardzo. Ach, żeby ona już umiała czytać! Ale mamusia mówiła, że zacznie się uczyć dopiero, jak skończy sześć lat, a na to trzeba jeszcze długie miesiące czekać!
Napatrzywszy się książkom, wielkiemu globusowi z ogromną głową na bok przekrzywioną, wspartą na chudej i jednej tylko nodze, fotografji mamusi, trzymającej w ramionach Wandzię, kiedy była taka malutka, że możnaby pomyśleć, że to Jasia, królowi Kazimierzowi Wielkiemu, stojącemu w koronie złotej na brzegu kominka, dzieci wysunęły się z gabinetu ojca. Zosia od drzwi rzuciła ojcu całusa, a tatuś, choć się zdawał zatopiony w czytaniu dziennilja, przyjął go uśmiecliem.
Zamknąwszy starannie drzwi za sobą, te same drzwi z takim lękiem otwierane przed chwilą, dzieci wbiegły do sieni i tu zastały Wandzię, siedzącą na ostatnim stopniu schodów. Dobra jej twarzyczka o jasnych, jakby zdziwionych oczach, była zalana łzami. Spostrzegłszy młodsze rodzeństwo, zerwała się.
– No jesteście nareszcie – zawołała z radością. – Krzysztof mówił, że zjeżdżaliście po poręczy i że tatuś was zabrał do siebie, więc mamusia mnie posłała, żebym zobaczyła, czy jeszcze jesteście u tatusia. Czy tatuś bardzo się gniewał? – pytała dyskretnie, starając się zmiarkować po wyrazie twarzy Jurka i Zosi, czy rozmowa z tatusiem w „cztery oczy” nie była przypadkiem bolesna?
– Ależ co znowu I Ani trochę – odparł Jurek. – Tatuś był bardzo dobry, tylko powiedział, żebyśmy przyrzekli, że więcej tego nie zrobimy.
– Ja odrazu tatusia przeprosiłam i wszystko poszło doskonale I Nawet tatuś nas bardzo mocno pocałował – dodała Zosia.
– Naprawdę? A ja się tak o was bałam, bo mamusia się także zmartwiła i mówiła, że nie dziwiłaby się wcale, gdyby tatuś za taką psotę dał wam obojgu w skórę…
– No, to chyba Zosi, bo to ona mnie namówiła…
– A ty jesteś starszy, więc mogłeś mnie nie słuchać i sam tatuś powiedział, że mogłeś na mnie najechać. Już pewnie tatuśby był sprawiedliwy i tobieby dał także.
– Moja Zosiu, tylko się nie sprzeczaj. Stas bar-, dzo mamusię prosił, żeby poszła do tatusia wstawić się za wami, ale mamusia nie chciała i powiedziała, że tatuś wam napewno krzywdy nie zrobi. Ja także o tem wiedziałam, ale tak się o was bałam, że aż mi się płakać chciało – tłumaczyła Wandzia, wycierając oczy i zaczerwieniony nosek.
– E, nawet porządnie musiałaś beczeć, bo masz aż poduszki pod oczami. Wiesz, że ja nie myślałam, że ty jesteś taka dobra, Wandziu… – rzekła Zosia, obejmując Wandzię serdecznie.
– Cóż tam, Wandziu? Idą? – rozległ się miły, dźwięczny głos kobiecy i smukła, delikatna postać przechyliła się przez poręcz pierwszego piętra.
Dzieci, zobaczywszy matkę, pędem pobiegły na górę.
– Jesteśmy, mamusiu!
– Tatuś się wcale nie gniewał – wołały uradowane.
– Jakto, naprawdę? O! to się bardzo dziwię, ja na jego miejscu… – i mamusia zrobiła okropnie srogą minę. Ale dzieci wiedziały, że mamusia icłi jes „najlepsza, najsłodsza i najukochańsza” i że jest ba dzo rada, że wszystko się dobrze skończyło. Otoczył ją, śmiejąc się i ściskając na wyścigi.
– Ja mamusię podniosę do góry – wykrzyknął Jurek i rzucił się do kolan matki.
– Jurku, puść! Wandziu, trzymaj mnie – śmiała się mamusia, z trudnością utrzymując równowagę. – Jurku, puść, bo się naprawdę przewrócę!
Wandzia i Zosia pośpieszyły na ratunek matce i zanosząc się od śmiechu, zaczęły tarmosić Jurka, Jurek oganiał się nogą przed siostrami i usiłował koniecznie podnieść mamusię do góry. Ale mamusia zrobiła się taka ciężka, że ani rusz! Nagle Wandzi udało się roz platać palce prawej ręki Jurka, dzięki czemu mamusia uwolniła jedną nogę, wywinęła się i zanim Jurek zdołał się obejrzeć, już jej w sieni nie było. Jurek cłiciał biec za nią, ale w tej chwili potknął się i upadł jak długi na ziemię. Zosia, trzymająca obiema rękami jego kurteczkę, rozciągnęła się na nim. Śmiali się tak, że się ruszyć z miejsca nie mogli.
– Ha! ha! ha! Wandziu, ratuj! Ha! ha! ha! Nie moge już, nie moge – krzyczała Zosia, noskiem przyciśnięta do pięty Jurka.
– Ha! ha! ha! Mamusia ucieknie! Wandziu, trzymaj! ha! ha! ha! – szamotał się Jurek, napróżno usiłując się wydobyć z pod Zosi.
Ale Wandzia nie myślała pomagać, pobiegła za mamusią, która zdążyła się ukryć w dziecinnym pokoju.
– Mamusiu! Niech się mamusia schowa, Jurek już idzie! – zawołała od progu.
Ale mamusia już się zabezpieczyła od pogoni, Kiedy za Wandzią wpadli Jurek z Zosią, zastali mamusię siedzącą w rogu kanapy. Przed nią straż trzymał Stas; dumny z roli obrońcy, wymachiwał linja i marszczył groźnie czoło. Obok niego mała Jadziusia, mocno opierając się na tłustych nóżkach, w obu rączkach dźwigała polano drzewa. Mamusia była obstawiona krzesłami i nakryta szalem.
– Dzieci, pilnować! – krzyknęła Wandzia. Niebezpieczeństwo było groźne wobec tego, że
Zosia z nieprzyiaciela zrobiła się już sprzymierzeńcem Jurka.
– Aha! Mamusia się na kanapę schowała! Zosiu, zdobywać fortecę! – komenderował Jurek. –
Bierz się do Stasia! Ja sobie z Wandzią dam radę! Jadziu, ucieljai, bo cię przewrócimy! No, Wandziu, zaraz będziesz leżała!
– Akurat! – zaśmiała się Wandzia. – Niech się tylko mamusia nie rusza.
Już Jurek trzymał wpół Wandzię, usiłując ją odciągnąć od kąta, Stas machał linja, starając się nie dopuścić Zosi do krzeseł, zastawiających matkę. Ale Zosia znała dobrze swego braciszka.
– Aj, Stasiu! Stasiu! Aj, ostrożnie, bo mnie uderzysz – krzyknęła płaczliwie, podbiegając ku niemu. Stas przestraszony, że może coś złego zrobić Zosi, szeroko roztworzył oczy, puścił linję i w jednej chwili już był na podłodze. Zosia, położywszy go, zerwała się i chwyciła za krzesło.
– Mam, Jurku! Mam! Jest mamusia! Trzymam! Chodź prędko – wołała i mocno chwyciła mamusię za spódnicę.
– Jak z mamusi ściągnę szal, już forteca zdobyta! – krzyknął Jurek, pociągnął za szal i wrzasnął ze zdumienia – z pod chustki wysunęła się pomarszczona twarz starej, roześmianej Terleckiej.
– A to co? To Terlecka? Skąd się niania tu wzięła? A mamusia gdzie? E! Co to za zabawa! – mówił niezadowolony, podczas gdy Wandzia, Stasi Terlecka zaśmiewali się na widok rozczarowanej twarzy zwycięzcy.
– Mamusia była źa szafą! Mamusia była źa szafą i uczekla – śmiała się Jadziusia, która na pierwszy odgłos walki wlazła pod łóżko, i tu, mocno w rączkach dzierżąc polano drzewa, niespokojnie śledziła przebieg walki.
Rzeczywiście, w cłiw'!i gdy Jurelc i Zosia zajęci byli;
postacią sljuloną na kanapie, mamusia, niepostrzeźona;
przez małych wojowników, uciekła do drugiego pokoju. |
Jurek pobiegł do drzwi sypialni. Były na klucz i zamknięte.
– Mamusiu I Niech mamusia wróci, już nie będę podnosił, i tak myśmy zwyciężyli. i
– Więc forteca zdobyta? – zapytała mamusia. – i Żadne nie grozi mi niebezpieczeństwo? Z pewnością? '
– Nie, nie, już mamusi darujemy życie! Niech ' mamusia tylko się podda i złoży okup; no cóż, czy mamusia się poddaje? – pytał Jurek.
– Poddaję się – zaśmiała się mamusia, wcho- | dząc do pokoju; wiedziała już, że okup zobowiązywał i do opowiedzenia jakiej bajki.
– Ale czemu mamusia ucit" 'a? Z mamusią by- ' łoby daleko lepiej, a Terlecka się wcale nie umiała bronić – wymawiał Jurek. |
– Jeszczem się miała bronić? Zosia się przyczepiła, jak pijawka, a Jurek z szalem cały czepek mi i ściągnął – tłumaczyła się Terlecka.
– Niania mi życie uratowała! Nie mogłam odetchnąć, jak tu wpadłam z sieni. A teraz siadajmy wszyscy i wypocznijmy, bo wyglądamy jak raki świeżo ugotowane.
– Aleśmy dobrze atakowali. Zosia to zuch, jak j wywinęła Stasiem, odrazu był na ziemi.
– Bo ja bęcnąłem – usprawiedliwiał się Stas. j
– Tak, tobie niewiele potrzeba. Wandzia też się j broniła doskonale, aż mnie, zdaje mi się, podrapała. '
– No, to tak, jak na wojnie. Aleśmy tyle hałasu i narobili, pewnie tam tatusiowi przeszkadzamy praco – wać. Sądziłam, że się smutniej skończy wasza przeprawa – mówiła mamusia, gładząc czuprynę przytulonego do niej Jurka. – Nie myślcie jednak, że to wam pierwszym strzelił taki pomysł. Ta poręcz wyślizgana nietylko was skusiła do spróbowania, jak się jeździ na niej. Pamiętam, kiedy byłam mała…
– Siarkowa prosi, żeby pani wydała na kolację – zabrzmiał od progu głos Krzysztofa.
– Niech Krzysztof nie przeszkadza! Mamusiu droga, niech mamusia skończy, to przecież za okup, czy to długie? – prosiły dzieci, widząc, że matka wstaje z kanapy.
– Ależ nie, nie długie; kiedy byłam jeszcze niedużą dziewczynką, a wujcio wasz dziesięcioletnim chłopcem, mój ojciec a wasz dziadzio za taką samą jazdę na poręczy tnt surowo ukarał wujcia, że wujcio przez dwa dni nie mógł siedzieć na twardych krzesłach.
– Naprawdę? Co mamusia mówi? – wykrzyknęły dziedi.
– Spytajcie się Terleckiej. Pamiętasz, nianiu, jak Józio po każdej przeprawie z tatkiem biegł do ciebie na pocieszenie? Pamiętasz, jak mu robiłaś zimne okłady? – mówiła, śmiejąc się, mamusia.
– Cobym nie miała pamiętać, urwisz był, co się zowie, ale dobry, że do rany przyłóż, a co spsocił, to zaraz biegł do mnie, aż żal było chudziaka. Bo to nieboszczyk pan nielekką miał rękę…
– 01 To dziadzio był niedobry! – wykrzyknął Jurek.
– Bardzo niedobry – z przekonaniem powtórzyła za nim Zosia.
– Ależ nie, dzieci drogie, dziadzio był dobry, kochał nas z całego serca, (ylko zawsze powtarzał, że woli chociażby surową karą nauczyć wujcia ostrożności, aniżeli widzieć go kaleką. A że wujcio, jak i niania przyznaje, był wisusem nielada, więc nieraz ja i babunia musiałyśmy się wstawiać za nim.
– Ciekawam, czy biednego wujcia bardzo bolało? – zadumała się Zosia. Surowość dziadzia bardzo jej się nie podobała i czuła potrzebę wyrażenia mu niezadowolenia z jego systemu wychowania.
Kiedy mamusia, wyściskana przez dziatwę, wyszła dać na kolację, Zosia szepnęła coś Stasiowi do ucha, i oboje, trzymając się za ręce, przebiegli sypialnię i salon i zatrzymah się w różowym buduarze nieboszczki babuni Brzeskiej. Tu stanęli przed portretem dziadzia, którego surowe pomarszczone czoło, siwe wąsy i duże ściągnięte brwi zawsze przejmowały dzieci głębokiem uszanowaniem. Nawet z portretu oczy dziadzia patrzyły na dzieci dziwnie przenikliwie. Zosia założyła wtył rączki i głowę zadarła wgórę, bo dziadzio wisiał wysoko.
– Przyszliśmy dziadziowi powiedzieć, że tatuś jest tysiąc razy lepszy od dziadzia, bo choć myśmy z Jurkiem tak samo, jak wujcio, jeździli na poręczy, to tatuś się nawet na nas nie gniewał, a dziadzio wujciowi dał w skórę. I my tatusia bardzo kochamy, wujcia także, a dziadzia wcale nie, i to bardzo dobrze, że nie dziadzio, tylko tatuś jest naszym tatusiem – wyrecytowała jednym tchem, i zatrzymawszy się dla zaczerpnięcia powietrza – i my się dziadzia wcale nie boimy! – dorzuciła nagle. Ale zaledwie wymówiła te słowa, Stas, który w ciągu całej jej prze mowy marszczył groźnie nosek ł zucliwale patrzył na dziadzia, rzucił się ku drzwiom. Zosia wybiegła za nim. Bądź co bądź lepiej po takiem zapewnieniu trzymać się zdaleka od takiego surowego dziadzia. Wprawdzie dziadzio był tylko namalowany, ale mamusia mówiła, że wyglądał zupełnie jak żywy, a Stas utrzymywał, że widział „napewno”, jak dziadzio ze złości na nicłi jednem okiem mrugnął.
ROZDZIAŁ U.
KUMA TROSKA.
Dobrze było dzieciom państwa Prawdziców. Wzrastały w przekonaniu, że nigdzie nie może być równie miło, jak w „dziecinnym” dworze. Taką nazwę dawały wszystkiemu, co uważały za swoją wyłączną własność. „Dziecinnymi” byli tatuś i mamusia, którzy od rana do nocy pracowali na to, żeby móc ich wy-cłiować na zdrowych, dzielnych i zacnych ludzi; „dziecinnymi” był dwór i ogród, „dziecinną” Elżbieta, niańka malutkiej Jasi, stara Terlecka, lokaj Krzysztof, dużo całych i popsutych zabawek, para siwków, które dzieci woziły do kościoła i czasem w lecie na spacer, poczciwa Djana, dawniej nieodłączna towarzyszka tatusia a teraz tak oddana swoim malutkim panom, że na krok ich nie odstępowała, bal „dziecinnym” był nawet ksiądz Janusz, ukochany proboszcz, o czerstwej twarzy, śmiejących się oczach, siwych włosach i szramie przecinającej lewy policzek, a zadanej mu kiedyś na wojnie… Ksiądz Janusz był „dziecinnym” dla odróżnienia od drugiego zwyczajnego księdza proboszcza, który rzadziej odwiedzał Stare Sioło i nie umiał, jak stary ksiądz Janusz, pozyskać Ich małych serduszek.
Jasno i dobrze płynęły dni we dworze Starego Sioła. Biedni i chorzy śpieszyh doń po pomoc i le-lîarstwo. Służba, czeladź, wieś cała, była serdecznie przywiązana do dworu i do dzieci, które idąc za przykładem rodziców, całem sercem garnęły się do wszystkich ludzi, współczuły każdemu cierpieniu i nieraz do węzełków, przygotowanych przez mamusię, dokładały swoje pieniążki albo łakocie.
Dzieciom niosło życie tylko radość i wesele, to też nie przeczuwały, że na świecie jest więcej łez, niż uśmiechów i że smutek najczęściej zakrada się tam, gdzie się go najmniej spodziewają.
Jakoś w parę dni po zabawie z mamusią, Wandzia zbudziła się w nocy, bo jej się nagle zimno zrobiło. Kołdra się z niej zsunęła i leżała na ziemi, ale choć ją podniosła i nakryła się, jakoś zasnąć nie mogła. Pokój tak inaczej wyglądał, niż w dzień – tajemniczo i strasznie. Choć Wandzia wiedziała, że to noc, w pokoju było tak jasno, że można było rozróżnić kontury łóżeczek, w których dzieci spały twardo, jak zawsze. Wandzia nie śmiała spojrzeć w okno, bo Elżbieta zapomniała spuścić roletę i do pokoju wpadał pas zimnego, księżycowego światła. Pas ten ciemniał to jaśniał znowu, bo po niebie przewalały się chmury, a drzewa szumiały tak mocno, jakby się czegoś spłoszyły i wszystkie chciały uciekać. Nagle zadźwięczała szyba. Wandzia zerwała się, drżąc z przestrachu; zdawało się jej, że jakiś cień czarny przesunął się poza oknem. Równocześnie Zosia krzyknęła, jakby się jej coś niedobrego śniło. Wandzia usiadła na łóżku, a serce jej tak mocno biło – puk! puk! puk! puk! puk! puk! – Chciała zawołać na Elżbietę,
Dziecinny dwór. 2
I