- W empik go
Dzieciństwo w pasiakach - ebook
Dzieciństwo w pasiakach - ebook
Wstrząsająca opowieść o obozie Auschwitz widzianym oczyma dziecka.
Zacząłem więc spisywać wspomnienia moje, moich koleżanek i kolegów. Z nadzieją, że jak je napiszę, to one ode mnie odejdą. Niestety, tak się nie stało....
Bogdan Bartnikowski miał 12 lat, kiedy w nocy z 11 na 12 sierpnia 1944 roku znalazł się z mamą na rampie KL Auschwitz-Birkenau. Jego opowieść to jedno z najbardziej poruszających świadectw dziecięcej wrażliwości wobec piekła obozowej rzeczywistości.
Wydanie zawiera dotychczas niepublikowany tekst "Chór w Birkenau".
Bogdan Bartnikowski - urodzony w 1932 r. w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego, po opanowaniu dzielnicy Ochota, gdzie mieszkał, przez oddziały RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa), wraz z matką został wypędzony z domu i skierowany do obozu przejściowego w Pruszkowie (tzw. Durchgangslager 121), skąd 12 sierpnia 1944 r. zostali obydwoje wywiezieni do KL Auschwitz-Birkenau. W obozie został zarejestrowany jako więzień 192731. Przebywał w Birkenau: najpierw w bloku dziecięcym obozu kobiecego, następnie w sektorze B11a obozu męskiego, gdzie byli więzieni chłopcy z Warszawy.
11 stycznia 1945 r. został razem z matką ewakuowany do Berlina-Blankenburga (komando robocze obozu Sachsenhausen), gdzie do wyzwolenia w dniu 22 kwietnia 1945 r. pracował przy odgruzowaniu miasta. Po wyzwoleniu powrócił wraz z matką do Warszawy. W Powstaniu Warszawskim stracił ojca. Przerwaną przez wojnę naukę kontynuował w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego. Po odbyciu służby wojskowej pracował jako dziennikarz.
Bogdan Bartnikowski, mając w pamięci przeżycia z okresu okupacji i uwięzienia w obozach koncentracyjnych, napisał i wydał książki o losach polskich dzieci w latach wojny: zbiór opowiadań "Dzieciństwo w pasiakach" (1969, 1972, 1989) oraz powieści "Daleka droga" (1971), "Powrót nad Wisłę" (1972) i "Dni długie jak lata" (1989).
Obecnie jest na emeryturze. Pracuje społecznie w Związku Literatów Polskich i Związku Powstańców Warszawskich. Odznaczony został Krzyżem Oświęcimskim, Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-840-5 |
Rozmiar pliku: | 619 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyny z sierocińca krzyczą, kłócą się, drapią i płaczą, ale zakonnice nie zwracają na to uwagi, modlą się od samego rana, usta ich poruszają się bez chwili przerwy, a palce przesuwają koraliki różańców. Czasem ktoś ze starszych krzyknie na dziewczyny, ale one siusiają w kąt wagonu i nie boją się dorosłych, którzy mówią, że tak nie wolno, że przecież za dużo nas w tym wagonie i śmierdzi coraz bardziej.
Pociąg zatrzymał się. Przez okienko pod dachem podobno widać miasto. Ja też chciałbym zobaczyć, ale dorośli ciasno stłoczyli się przy okienku i słuchają kolejarza, który jedzie w naszym wagonie. On tu ważny, on wie, gdzie jest jaka stacja i dokąd z niej można jechać. On wszystko wie.
– Stoimy pod semaforem – powiedział, gdy po przejechaniu przez miasto pociąg znów się zatrzymał. – Jeśli pojedziemy w prawo, to znaczy, że wywożą nas do Niemiec. Jeśli prosto, to jedziemy na Kraków, Katowice…
Pociąg szarpie mocno, znów jedziemy. Chwila czekania – w prawo czy prosto, w prawo… Nie! I wszyscy oddychają z ulgą. Zostajemy w Polsce.
Jeszcze nigdy nie jechałem pociągiem towarowym. Fajnie nawet. Żeby tylko można było wstać, przejść parę kroków, przez okno wyjrzeć, zrobić siusiu, kiedy się zachce, napić się wody… Bo w wagonie jest gorąco, śmierdzi, pełno brudu i kurzu. I żeby nie było nas tak dużo. I żeby coś zobaczyć przez okno… ale za wysoko i dorośli mówią, że nie wolno. Kilka razy próbowałem policzyć, ile nas jedzie, ale przy czterdziestu zawsze mi się myliło i przestawałem.
Gdy kiedyś, dawno, Włosi przejeżdżali przez Warszawę, jadąc na front wschodni, to stali w otwartych drzwiach wagonów, śpiewali i machali do nas rękami. Fajni byli ci Włosi. Jeden, pamiętam go, z wąsikiem, miał na głowie kapelusz z piórkiem, a na nogach długie błyszczące buty. Ja teraz też bym chętnie pomachał ręką przez okno, ale jak? Zakratowane i tak wysoko, i Niemcy nie pozwalają, strzelają zaraz, gdy ktoś się wychyli, a i dorośli nie dopuszczą, sami tylko się gapią…
Jechaliśmy całą noc i dzień, zaszło słońce i ciemno już w wagonie, i spać się chce. Wszyscy przykucnęli, gdzie kto mógł, posiadali na deskach, koła stukają, wagon kołysze, dziewczyny przestały piszczeć, posnęły i zbudziły się tylko na chwilę, gdy ktoś zaszeleścił w kącie papierami, pewnie coś jadł, ale wyparł się, gdy ktoś powiedział „daj trochę”, i znów było cicho, tylko rytmicznie stukały koła wagonu.
– Zjesz coś, synku? – słyszę gorący oddech mamy tuż przy uchu.
– Nie! – otrząsnąłem się niechętnie, nie otwierając oczu. Mama to tylko chce, żebym jadł i jadł! I w domu, i tu, zawsze. Żeby już wreszcie można było wysiąść… Pociąg zwalnia! Może teraz wysiądziemy?
Po ścianie wagonu pełzną światła, wolniej, coraz wolniej, szarpnięcie, stoimy. Może wypuszczą nas wreszcie? Tak bardzo chce mi się spać. O, Niemcy idą wzdłuż pociągu, coś mówią, ale nic nie rozumiem, na ścianie przesuwają się cienie głów w hełmach, karabiny, odchodzą.
– Ludzie, rany boskie, to Auschwitz! – szepcze przerażony kolejarz i nagle w wagonie zalega cisza taka, że nawet oddechów nie słychać. Dlaczego? Wstaję, wspinam się na palce i wyglądam przez szparę przy drzwiach – nic, stacja, jakich mijaliśmy już wiele, kilka lamp, na ścianie budynku wielkie czarne litery AUSCHWITZ, na peronie żandarmi, żołnierze, ani jednego cywila. A może… może już jesteśmy w Niemczech?
– Auschwitz! To oni nas tu?! Nie, to nie może być… – W mroku wagonu biegną szepty. – Za co…
– Ruszamy! – Oddech ulgi. – Jedziemy dalej…
Pociąg wolniutko pełznie po torze. Jest cicho, delikatne kołysanie wagonu, cicho, to dobrze, zaraz usnę…
– Teraz będzie rozjazd – szepcze kolejarz. – Jeśli pojedziemy w lewo, to dobrze, ale jeśli w prawo…
To co… – myślę sennie. – Czego oni wszyscy tak się boją? Niech sobie będzie w prawo! Szkoda, że nie ma z nami tatusia, że odszedł gdzieś z powstańcami. Zawsze co tatuś, to tatuś. Uuu – spać, wyciągnąć się nie można, nie ma miejsca, wszędzie ciasno, wszędzie leżą ludzie. I nikt chyba nie śpi. I nikt nic nie mówi, i wszyscy czekają, prawie nie oddychając. Pociąg toczy się wolno, wolniutko, powieki opadają same, spać, spać…
– W prawo jedziemy! Ludzie, w prawo… – woła kolejarz.
Ktoś wybucha płaczem, ktoś na głos zaczyna litanię. Jest jakoś strasznie, nie wiem dlaczego, ale boję się. Usnąć, przespać strach, mocno ścisnąć powieki, usnąć…
– Synku, nie śpij, teraz nie wolno! Zaraz wysiadamy, trzymaj, schowaj to. – Mama szarpie mnie, wciska zawiniątko do kieszeni, ubiera. Sennie poddaję się jej roztrzęsionym dłoniom.
– Nie chcę! – Buntuję się nagle, zupełnie już rozbudzony. – Zostaw mnie!
– Pić! Pić! – Mały Jacek rozbeczał się głośno na cały wagon.
– Taki malec, szkoda dzieciaka – mówi ktoś w ciemności. To o Jacku. Jest chyba najmłodszy w wagonie. Taki smarkacz, ma pewnie ze trzy lata.
Coś chlupie w kącie wagonu, to pewnie znów te dziewczyny.
– Pewnie, że szkoda – mówi ktoś. – Ale kogo nie szkoda. Nad sobą pan teraz płacz.
– Mamo, a gdzie moi żołnierze? – przypominam sobie nagle. Dostałem ich od tatusia na dwa dni przed Powstaniem. To marynarze. Jeden z nich trzyma biało-czerwoną chorągiew, taką samą jak ta, którą widziałem w Warszawie, w czasie Powstania. W Warszawie… Jak tam jest teraz, gdzie jest tatuś, czy nasi już pobili Niemców, pewnie… A tatuś… Tatuś tam jest, jest wolny, ma pistolet, a może nawet karabin, i walczy! Na pewno! A marynarze jadą razem ze mną, śpią sobie teraz w pudełku. Gdzie ono jest? Nie wiem, macam dokoła siebie, nie znajduję, coś kręci w nosie, zaraz, za chwilę będę beczał, będę…
– Synku, żołnierze?! Ty teraz o żołnierzach?!
– Gdzie żołnierze… – chlipię.
– Ten też nic nie rozumie. Wydawałoby się, duży chłopak, a taki jeszcze dzieciak – mówi kolejarz od okienka. – Ołowiane żołnierzyki mu w głowie, a jutro albo jeszcze dziś do gazu pójdzie…
– Eee, panie, dzieci by brali – powątpiewa ktoś.
– A jak pan myśli! Dzieci najpierw! Przecież dzieci to dla nich tylko kłopot. A po dzieciach my, po kolei, wszyscy!
– Mamusiu, co to znaczy do gazu?
– Nie bój się, synku, nie dam cię! – Mama chwyta mnie mocno i przyciska do siebie. Cała drży.
– Boli! Puść mnie! – Wyrywam się.
– Brama Śmierci – mówi kolejarz. – Poznaję… Widziałem ją kiedyś z daleka. Wjeżdżamy pod tę bramę, wjeżdżamy do obozu, znaczy. To koniec… koniec z nami… Pełno Niemców przy torach… to po nas…
– Może tylko przejeżdżamy, może się nie zatrzymamy i pojedziemy dalej…
– Nie, to ślepy tor. Stąd nie ma wyjazdu.
– O, są i ludzie! W pasiakach! To więźniowie. Jutro i my, tak samo jak oni…
– A gdzie gaz? – pytam głośno, bo zaczyna mnie ciekawić przerażenie dorosłych.
– Gdzie gaz… o tam! – Kolejarz podnosi mnie do okienka. – Patrz! Widzisz tamten komin?
Za okienkiem przesuwają się szeregi lamp na niskich słupach, a daleko, zza kępy drzew, z kwadratowych kominów bucha wysoki na parę metrów płomień. Och… wstrząsnął mną smród ohydny i nieznany.
– Gdzie my jesteśmy? – pytam. – I co to tak śmierdzi?
Kolejarz nie odpowiedział. Postawił mnie na podłodze mocno, aż zabolało.
Jaki straszny wrzask! Z łoskotem otwierają się drzwi wagonu. Jaskrawe światło uderza w oczy. Szczekanie psów, dokoła esesmani w zielonych mundurach, z rozpylaczami w rękach i ogromny wrzask tych ludzi w pasiastych ubraniach:
– Wysiadać! Zabierać wszystko! Prędko! Prędko! Schnell!1
Wyskakuję z wagonu. Patrzę. Kobiety, jedna starsza, druga młodsza, wczepione w chłopca, nie chcą go puścić tam, gdzie popchnął go esesman. Niemiec coś krzyczy, kobiety trzymają chłopaka, płaczą, Niemiec podrzuca rozpylacz w rękach, będzie strzelał? Eee, straszy tak tylko… Nie! Strzela! I już… leżą na ziemi, wszyscy troje… i już nikt nie krzyczy, tylko psy szczekają, a tłum, milcząc, drepcze obok wagonów, ustawia się posłusznie w szeregi i czeka.
– Schnell! Prędko! Prędko! Ruszamy! – niesie się krzyk wzdłuż kolumny. Więźniowie w pasiakach dobiegają do nas jeszcze, ustawiają po pięć osób w rzędzie. Ruszamy. Między ścianami drutów jest droga. Za drutami rzędy baraków. Pusto tam, jak w jakimś śnie lub bajce, zupełnie pusto. Tylko daleko wśród drzew buchają płomienie i jeszcze bardziej śmierdzi. O! Pod ścianą baraku ktoś stoi!
– Skąd jesteście?! – woła. Po polsku woła! To nasz! Polak!
– Z Warszawy! – odkrzykują z kolumny.
– Z Ochoty! – wołam, ale chyba już nie usłyszał, bo nie spojrzał nawet, tylko przebiegł chyłkiem do sąsiedniego baraku i zniknął.
– Oświęcim – mówi ktoś za mną półgłosem. – Więc to jest Oświęcim…
Oświęcim!!! Wiem! Słyszałem o Oświęcimiu. Więc ten Auschwitz to po prostu Oświęcim? Tu zginął ojciec Jarka – kolegi ze szkoły, tu umarł wujek i nasz nauczyciel. Słowo Oświęcim wymawiało się w Warszawie po cichu, z szacunkiem i ze strachem chyba.
„Stamtąd się nie wraca” – powiedział kiedyś tatuś. Więc to jest Oświęcim…
Przed nami w lesie płonie jakiś wielki ogień. I śmierdzi tu tak, że aż oddech zatyka. Powietrze jest ciężkie, tłuste, unosi się w nim coś nieznanego, strasznego. Czy tak pachnie śmierć? Może… chociaż nie wiem, w Warszawie pachniała inaczej – ceglanym pyłem, spalenizną, czymś kwaśnym, surowym…
Jak wszyscy prędko idą, ledwo mogę nadążyć. Bagaże, walizki i toboły Niemcy kazali zostawić, gdy tylko wysiedliśmy z wagonów. Kobiety ściskają w dłoniach małe węzełki, torebki i tłumoczki – to tylko im zostało. Ja też mam taki tłumoczek – coś do jedzenia, ręcznik i moich ołowianych marynarzy. Znalazłem ich na chwilę przed wyjściem z wagonu.
Co to?! Skręcamy tuż obok lasu, w którym płonie wielki ogień. Idziemy dalej drogą, ale po paru minutach otwiera się przed nami czeluść ogromnego baraku. Jest wielki, mroczny, z wrotami jak do stodoły. Gdy jeździłem na wieś, lubiłem zaglądać do stodoły. Tyle tam miejsca, po obu stronach wysokie sterty słomy, równiutkie, chłodne klepisko pod stopami, zapach siana, upału, lata.
Za tymi wrotami jest ciemno, zupełnie ciemno. Szeregi kolumny nikną w nich jak w ogromnej paszczy. I gdy obijamy się bezradnie między pustymi ścianami, gdy szukamy miejsca na ziemi i potykamy się o tych, którzy wcześniej zdążyli przycupnąć, zatrzaskują się za nami te wielkie wrota.
– To teraz będzie gaz? – pytam.
– Nie, chyba jeszcze nie – odpowiada ktoś niepewnie.
Ostrożnie macam dokoła siebie, siadam na ziemi, układam mój tobołek pod ścianą. Moi marynarze… Tu im będzie dobrze, tu ich nie pogniotę, gdy usnę. Jeśli usnę… Patrzę dokoła, ale choć szeroko otwieram oczy, niczego nie dostrzegam w głębokim mroku. Jest duszno, ciężko, chce się płakać, ale nie można…
Gdzieś blisko rozbeczał się jakiś maluch, ale zaraz umilkł, jakby zrozumiał, że tu się nie płacze. Daleko za barakiem gwiżdże parowóz. Może to ten, który nas przywiózł? Jakby nas żegnał. Pozostawia nas tu…
Patrzę w ciemność. Nie mogę usnąć, nie mogę płakać. Gdy zamykam oczy, widzę chłopaka, tego przy wagonie… Ugodzony kulami skręca się… pada na ziemię. Nie! Otrząsnąć to z siebie. Nie widzieć. Jutro…
Jutro nie pójdę jak zwykle do ogródka na Filtrowej, nie wyjdę z bramy na Kaliską. Nie pójdę do ciotki na Tarczyńską. Jutro przyjmie nas obóz.
Usnąć, usnąć, obudzić się w domu! To nieprawda, że jesteśmy tu, w Oświęcimiu… to sen… to nieprawda…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PRZYJAZD
W ŁAŹNI
DYWAN
OBOK SZÓSTEGO BLOKU
RUSCY ŚPIEWAJĄ!
PRZEKLĘTE DOLARY
KOCHANA MAMO
RÓWNOŚĆ UMIERANIA
OŚWIĘCIMSKA BAJKA
SPOTKANIE Z MATKĄ
ŻOŁNIERZYK
SEN O BUTACH
CYGAŃSKIE DZIECI
APEL
KRÓLIK
ŻYD
OJCIEC I SYNOWIE
ŻYCIE NA NOWO
NIE SAM
STEFAN
NALOT
KOMANDO ROLLWAGEN
GŁUPIA NEL
OBOZOWA SZOPKA
MAŁA
EWAKUACJA
ZAMARZNĄĆ
OCZEKIWANIE
WOLNOŚĆ
BOMBY
KAMIENIE
JUŻ NIEDŁUGO
OSTATNIE GODZINY
MARSZ ŚMIERCI
SALWY NA WIWAT
1 Szybko! (niem.).