- W empik go
Dziecko września - ebook
Dziecko września - ebook
Adam został poczęty 1 września 1939 roku, kiedy jego ojciec Andrzej Borowy był już w drodze na front, a następnego dnia poległ pod Pszczyną w masakrze polskich batalionów, rozjechanych przez niemieckie czołgi.
Od tej pory Teresa Borowa prowadziła prywatną wojnę z Hitlerem, Stalinem i całym światem, nie wyłączając własnej rodziny, walcząc najpierw o urodzenie, a potem ocalenie syna. Toczyła ją w rodzinnym Tarnowie, gdzie został aresztowany i wywieziony do Oświęcimia jej ojciec, w okupowanym Krakowie, gdzie trafiła do obozu w Płaszowie, w partyzanckiej ziemiance w Gorcach, gdzie mały Adaś omal nie padł ofiarą polskiego policjanta, wreszcie, już po wojnie, w odebranym Niemcom Zabrzu, gdzie nowi władcy zaprowadzili nowy "porządek".
Po latach Adam stara się uporać z upiorami dawnego życia i wybrać własną drogę.
Tłem dla losów Adama i jego matki są mniej znane, niekiedy przemilczane fragmenty naszej historii, wymykające się jednoznacznym ocenom ludzkie postawy, które determinują dramatyczne wybory, przed jakimi stają bohaterowie.
Marek Harny (ur. 1946 w Zabrzu) już w kilku powieściach ("Urodzony z wiatru", "Dwie kochanki", "Sny wojenne"), w każdej na inny sposób, podejmował temat wojny, a przede wszystkim piętna, jakie odcisnęła na kolejnych pokoleniach.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-665-7 |
Rozmiar pliku: | 540 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnie ktoś powie, że to niemożliwe, ale pamiętam zdarzenia, które miały miejsce, zanim się urodziłem. Szczerze mówiąc, mnie też czasem trudno w to uwierzyć. Przypominam sobie nie tylko moment moich narodzin, lecz nawet okoliczności, w jakich rodzice obdarowali mnie życiem. Stało się to pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Dokładnie o drugiej piętnaście w nocy. Kilka chwil później ktoś zaczął dobijać się do okna.
– Panie wojskowy! Panie wojskowy! Niech pan już idzie.
Pamiętam wiejską wymowę tego kogoś i strach w jego głosie.
– Co się dzieje? – spytała moja przyszła matka, podkręcając lampę naftową. – Która to godzina? Dopiero kwadrans na trzecią. Nie odchodź jeszcze.
Mój przyszły ojciec popatrzył na nią z żalem. Była wtedy piękną kobietą. Jeszcze niezniszczoną przez ciążę, poród, poniewierkę i strach.
– Muszę, ma belle – powiedział, podnosząc się. – To chyba już wojna. Ale wrócę.
Nie mógł przecież wiedzieć, że nie wróci. A może wiedział, tylko chciał jej oszczędzić przykrości. Choć i ona przeczuwała chyba, że ta noc poślubna może być ich ostatnim spotkaniem. Uklękła na pościeli i chwyciła go mocno za ręce. Długo się w niego wpatrywała, jakby chciała zatrzymać dla siebie przynajmniej jego obraz. Potem poszedł na swoją pierwszą i ostatnią bitwę.
Nikomu się z tego nie zwierzam, żeby mnie nie wyśmiano, ale mam tak od dawna. Te wspomnienia wydają się zbyt wyraźne, żeby ich źródłem mogły być tylko zasłyszane opowieści. Albo sny. To prawda, że na początku, kiedy dopiero zaczęły pojawiać się w mojej głowie, były to jedynie mgliste, chaotyczne obrazy, z których jako dziecko niewiele rozumiałem. Z biegiem lat stawały się bardziej czytelne, jedne z drugimi zaczynały się łączyć. Przypominałem sobie szczegóły wydarzeń i moje własne wrażenia, jakie im towarzyszyły. Potem także uczucia, jakimi darzyłem osoby, które przyszło mi w życiu spotykać. W końcu wszystko ułożyło się w całość, którą wystarczyło zapisać…
Najdziwniejszy ze ślubów
Andrzej Borowy planował powrót z gór do Tarnowa dopiero ostatniego dnia wakacji. Jednak na Spiszu dotarły do niego wieści tak alarmujące, że przyspieszył wyjazd z Zakopanego o kilka dni. Kiedy nad ranem dwudziestego piątego sierpnia jego pociąg wjeżdżał na tarnowski dworzec, niecierpliwie wyglądał przez okno. Nie był pewny, czy depesza, w której zawiadamiał o skróceniu pobytu w Tatrach, dotarła na czas do narzeczonej. Martwił się niepotrzebnie. Teresa czekała. Z daleka dostrzegł jej sukienkę w kwiaty, na którą pomimo porannego chłodu narzuciła tylko lekki szal.
– Jak dobrze, że już jesteś. Bałam się, że coś się stanie i nie przyjedziesz.
Otoczyła jego szyję nagimi ramionami. To było u niej coś nowego. Do tej pory unikała takich gestów przy obcych ludziach.
– Wiesz już? – zapytał.
– O czym?
Wyglądała na przestraszoną, ale chyba nie zrozumiała, o co mu chodziło. Raczej mogła pomyśleć, że coś niedobrego wydarzyło się w górach. W czerwcu na ich oczach o mało nie zginął przyjaciel, trafiony na ścianie Granatów spadającym kamieniem. Od tej pory coraz częściej miewała złe przeczucia i namawiała go, żeby zrezygnował ze wspinaczek. Niechętnie zgodziła się na dwutygodniowy wypad na ściany Lodowego Szczytu i Łomnicy, których pokonanie od dawna było jego ambicją. Ale miał to być ostatni raz. Musiał obiecać, że po ślubie skończy z taternictwem. Przyrzekł dla świętego spokoju, licząc na to, że w przyszłości znajdzie sposób, aby się z przyrzeczenia wycofać.
Teraz jednak zaprzątało go coś zupełnie innego.
– Chodź. Porozmawiamy w domu.
Sprzed dworca wzięli dorożkę. Brzescy mieszkali w wygodnej, choć niezbyt okazałej willi w okolicy Ogrodu Strzeleckiego. Właściwie był to po prostu domek z werandą, ale babka Ewelina, kiedy z nimi zamieszkała, uparła się nazywać tę skromną siedzibę willą. Z domu Tarnowska, lubiła udawać panią. A że nikt nie chciał robić staruszce przykrości, więc nazwa się przyjęła. Tym bardziej, że „willa” została kupiona za pieniądze, które matka Teresy wniosła w posagu. Ojciec z niewielkich oszczędności i nauczycielskiej pensji zdołał ją zaledwie skromnie umeblować.
Julian Brzeski źle znosił świadomość, że stać go na tak niewiele. Miał chyba cichą nadzieję, że jedynaczka będzie mierzyć wyżej. Tymczasem ona uparła się pójść w ślady rodziców i zostać nauczycielką. Zaliczyła pierwszy rok polonistyki na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, szykowała się do nowego roku akademickiego i jeszcze do niedawna nie myślała o szybkim ślubie. Coraz głośniej jednak mówiło się o wojnie, a to skłaniało do przemyślenia wielu spraw.
W domu czekała narzeczonych kłopotliwa niespodzianka. Na wieszaku w korytarzu wisiała wojskowa rogatywka. Oznaczało to, że do Brzeskich zaszedł z wizytą kuzyn Teresy, porucznik Stanisław Koszycki. On i Borowy znali się od dzieciństwa i nigdy za sobą nie przepadali. A tym bardziej teraz, gdy w dorosłym życiu zostali rywalami.
Starszy o kilka lat Koszycki od dawna zalecał się do kuzynki. Kilkunastoletniej Teresie jego zainteresowanie kiedyś imponowało. Zdawała się je odwzajemniać. Jej rodzice też nie mieliby nic przeciwko. Zwłaszcza ojciec, który właśnie z tym młodym oficerem wiązał nadzieje na szczęśliwą przyszłość córki. Stanisław nazywał go stryjem, choć stary Koszycki i Julian Brzeski byli tylko ciotecznymi braćmi. Pokrewieństwo i tak wydawało się trochę za bliskie, potrzebna byłaby zapewne dyspensa biskupa, lecz inne walory porucznika pozwalały zapomnieć o tej niedogodności. Zawodowy oficer, wcale przystojny i bynajmniej nie biedny, bo starzy Koszyccy mieli niewielki majątek pod Zakliczynem, w oczach Brzeskiego był idealnym kandydatem na zięcia.
Zanim jednak Teresa skończyła osiemnaście lat, dziewczęce zauroczenie minęło. Coraz poważniej zainteresowana literaturą, próbująca pisać własne wiersze, miała coraz mniej wspólnych tematów do rozmowy z kuzynem, którego interesowały głównie konie, polityka i awans oficerski. Koszycki mimo to nie rezygnował. Nawet kiedy zaczęła spotykać się z Andrzejem Borowym, cierpliwie czekał na swoją szansę, odgrywając rolę przyjaciela domu. Jej rodzice wciąż mu sprzyjali. Borowy od początku wyglądał im na lekkoducha. Zamiast wzorem swego nieżyjącego już ojca poświęcić się karierze prawniczej, wybrał niepewny los artysty. Co gorsza, jego sposób malowania nie rokował, że obrazy będą się dobrze sprzedawać. Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie ukończył wprawdzie z nagrodą, był chwalony przez profesorów, ale nowym Kossakiem raczej nie miał szans zostać. Tym bardziej, że zamiast przy sztalugach za bardzo lubił spędzać czas w artystycznych kawiarniach i na ryzykownych górskich wspinaczkach.
Może Brzescy przymknęliby oczy na te niedostatki, gdyby nie opinie polityczne wygłaszane przez młodego malarza. Krytyka rządu, na jaką sobie pozwalał, brzmiała w ich uszach niebezpiecznie wywrotowo. Juliana Brzeskiego oburzały zwłaszcza złośliwe uwagi, których Borowy po powrocie ze szkoły podchorążych rezerwy nie szczędził armii. Twierdził, że zaślepiona zwycięstwem nad bolszewikami, prawie dwadzieścia lat wcześniej, wciąż uważa się za niezwyciężoną. A tymczasem jedyne, co jej dobrze wychodzi, to defilady na konikach.
Ojcu Teresy trudno było pogodzić się z myślą, że ktoś z takimi poglądami mógłby zostać jego zięciem.
– Przejdzie jej – uspokajała matka. – Przed nią jeszcze lata nauki, a tymczasem zrozumie, co naprawdę liczy się w życiu.
– Daj Boże – wzdychał Brzeski. – Żeby tylko wcześniej nie napytała sobie jakiej biedy.
– No wiesz, Julianie, co ty wygadujesz? Nasza córka to porządna dziewczyna.
– Ależ ja nie o tym – żachnął się. – Tylko jeszcze, nie daj Boże, socjalistką zostanie.
Kiedy zeszłej jesieni Teresa zaczęła studia we Lwowie, rodzice odzyskali nadzieję, że zakochanie w malarzu pomału córce przejdzie. To samo oględnie sugerowali Koszyckiemu, który nadal bywał u nich na niedzielnych obiadach i wciąż nie rezygnował ze starań. I ich, i jego spotkał zawód. Po ukończeniu pierwszego roku dała rodzicom do zrozumienia, że Borowy wkrótce poprosi ich o jej rękę.
W saloniku Brzeskich powstała więc teraz sytuacja dość niezręczna. Gospodarz, jakby chciał złagodzić to wrażenie, szybko zaczął rozmowę, zacierając nerwowo ręce.
– Posłuchajcie tylko, moi drodzy, jakie niepokojące wieści Staś przyniósł z pułku. Ponoć jakieś bataliony odwołano z ćwiczeń w trybie alarmowym. Ale miejmy nadzieję, że to nic naprawdę poważnego. Co, Stasiu?
– Tego na razie nie wiadomo – uciął sucho Koszycki, jakby niezadowolony, że gospodarz zdradza informacje przekazane mu w zaufaniu.
Borowy wzruszył ramionami.
– Oczywiście, że wiadomo. Będzie wojna.
– A co też pan opowiada, panie Andrzejku – zaprotestował Brzeski. – Jaka wojna! Dlaczego pan tak przypuszcza?
– To pan profesor nie słyszał, co powiedział nasz najważniejszy minister? – Borowy podniósł się za stołem i zaczął przedrzeźniać: – „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest… honor!”.
Brzeski pokręcił głową ze zgorszeniem.
– Pan jest niepoprawny, panie Andrzejku. Mógłby pan przynajmniej w takiej sprawie zachować powagę.
– Ależ ja jestem śmiertelnie poważny. Wiadomo, że Gdańska po dobroci Niemcom nie oddamy. Prawdę mówiąc, wcale nie jest nasz, ale oddawać? Nie honor. Do tego Górny Śląsk. Przecież oni go uważają za niemiecki i są przekonani, że zwycięskie mocarstwa w Wersalu po prostu ich okradły. Czy pan sądzi, panie profesorze, że Niemcy nie mają swojego honoru?
Brzeski machnął ręką.
– Ach, panie Andrzejku, to są tylko spekulacje.
– To nie spekulacje, panie profesorze. To fakty. Na Orawie są już niemieckie czołgi. Na Spiszu Słowacy podciągają jednostki szturmowe do naszej granicy.
– Skąd pan ma takie informacje? – spytał Koszycki, marszcząc brwi.
Borowego to wyraźnie rozbawiło.
– Właśnie stamtąd wracam. Dla górali to żadna tajemnica. Mają rodziny po obu stronach.
– A co właściwie pan tam robił, jeśli wolno spytać?
– Wspinałem się. Na zachodniej ścianie Łomnicy, jeśli panu to coś mówi.
W głosie Borowego zabrzmiał ton przechwałki. Koszyckiemu jednak to najwyraźniej nie imponowało.
– Ach tak, wspinał się pan. Krótko mówiąc, dla kaprysu narażał pan życie, którego może będzie potrzebować ojczyzna. Ciekawe, czy i wtedy okaże się pan równie gotów do ryzyka.
– Pan w to wątpi?
– Skoro honor jest dla pana tematem kpin…
Borowy wzruszył ramionami.
– Poczekajmy. Wojna zacznie się za parę dni, a wtedy na pewno trafi się okazja pokazać, kto bardziej kocha ojczyznę.
Gospodarz chyba się przestraszył, że goście za chwilę staną do pojedynku, bo zamachał rękami.
– A ja mam nadzieję, że tej okazji panowie się nie doczekają. Wiadomo, że te czołgi, o których pan mówił, panie Andrzejku, to przecież w większości makiety z tektury. Hitler blefuje, chce nas przestraszyć. On doskonale wie, że gdyby zaczął wojnę, Niemcy zostałyby wymazane z mapy w ciągu trzech tygodni.
– Oby pan miał rację, panie profesorze.
– Oczywiście, że mam rację. Prawda, Teresko, kochanie?
– Tatusiu, ja proszę, żeby tatuś zszedł na ziemię.
– Jeśli ktoś tu stąpa po ziemi, to właśnie ja. – Brzeski odwrócił się do Koszyckiego, jakby u krewniaka szukał wsparcia. – No, sam powiedz, Stasiu. Przecież Hitler musiałby być szalony, żeby nas zaatakować, prawda?
Koszycki wydawał się niezadowolony, że musi zająć stanowisko. Tym bardziej, że Borowy przyglądał mu się z lekka kpiąco.
– Niestety, proszę stryja, wiele wskazuje na to, że Hitler to rzeczywiście szaleniec.
Na twarzy ojca Teresy pojawił się wyraz zawodu.
– To znaczy? Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ja też obawiam się, że jest gotów rozpętać awanturę, nie oglądając się na konsekwencje. Przedwczoraj byłem w Katowicach. Wygląda na to, że Niemcy szykują się do uderzenia także na Śląsku.
Brzeski popatrzył na niego błagalnie.
– Ale w razie gdyby… gdyby rzeczywiście… to przecież ich pobijemy, czyż nie?
– Ma się rozumieć. Ale to się samo nie stanie. Teraz trzeba wszystkie inne sprawy odłożyć na potem, a skupić się na tym, co najważniejsze.
– Przerażasz mnie, Stasiu. Mówisz, jakby Hitler miał uderzyć już jutro.
– Kto wie…
– Jezus Maria! Więc to prawda? Widzisz, Teresko, moje dziecko? Teraz nie czas… – urwał.
– Oczywiście, tatusiu, że właśnie teraz jest czas – weszła mu w słowo. – I to najwyższy. Właśnie postanowiliśmy z Andrzejem, że musimy przyspieszyć nasz ślub.
Jej deklaracja najwyraźniej zrobiła na rodzicach Teresy jeszcze większe wrażenie niż niebezpieczeństwo spełnienia się gróźb Hitlera. Zwłaszcza na ojcu.
– Ale jakże to tak? – wyjąkał wreszcie. – Przecież to wymaga przygotowań. Trzeba dać na zapowiedzi…
– Nie trzeba. Księża misjonarze teraz nie wymagają.
– Nie do wiary. Przecież to sprzeczne z zasadami.
– Stan wyższej konieczności – mruknął Borowy.
Julian Brzeski drgnął, szeroko otwartymi oczami popatrzył najpierw na córkę, potem na żonę.
– Jak to? Czy my o czymś nie wiemy? Zosiu, skarbie, czy ty wiesz coś, o czym ja nie wiem?
Teresa potrząsnęła głową, wyręczając matkę w odpowiedzi.
– Nie, tatusiu. Jeżeli właśnie to ma tatuś na myśli, do tej pory nie zgrzeszyłam z Andrzejem. Chodzi o to, żebym nie musiała. Bo jeśli nie weźmiemy ślubu natychmiast, nie będę miała innego wyjścia.
Rodzice całkiem zaniemówili. Porucznik Koszycki, który do tej pory jeszcze panował nad sobą, zagryzając tylko coraz mocniej wargi, teraz stuknął obcasami i skinął głową.
– Państwo wybaczą, ale obowiązki mnie wzywają.
Myśli o bliskim ślubie z Andrzejem towarzyszyły Teresie przez całą noc. Kiedy zasypiała, śniła o nim, a kiedy się budziła, leżała w ciemności i rozmyślała. Wcale nie chciała zaskakiwać rodziców swoją decyzją. Przecież próbowała ich stopniowo przygotować. Ale oni nie chcieli wierzyć, że to naprawdę poważne. Mieli nadzieję, że jej przejdzie. Może za bardzo przejmowała się tym, co powiedzą. Pewnie nadal by jeszcze przez jakiś czas odwlekała decyzję, ale czasu już nie było.
Musiała znów postawić na swoim, na nic nie zważając. Tak jak zrobiła ponad rok wcześniej, kiedy pojechała do Zakopanego niby to na plener malarski dla amatorów, a naprawdę po to, żeby być blisko Andrzeja. Na początku tamtych wakacji odnowili dawną znajomość. Właśnie zrobił dyplom i chodził po Tarnowie w nimbie prawdziwego już malarza, ścigany tęsknymi spojrzeniami panien z kursów plastycznych pani Adler. Marzyły o wyrwaniu się z prowincji w świat sztuki, a Borowy wydawał się im wysłannikiem z owego świata. Otaczała go sława tego, który bywał w Paryżu. Teresa nie była tak naiwna jak tamte dziewczęta, ale jej także spodobało się jego nowe wcielenie. A i do Paryża ciągnęło ją od dawna.
Słabo pamiętała, jaki był Andrzej, zanim wyjechał na studia do Warszawy. W tamtych latach wciąż o wiele bardziej imponował jej kuzyn Stanisław. Od dzieciństwa oswojony z końmi, już w gimnazjum popisywał się brawurową jazdą i przepowiadano mu, że zrobi karierę w ułanach. Nadzieje zniweczył wypadek podczas amatorskich wyścigów. Koszycki z konieczności został oficerem piechoty i od tamtej pory utrzymywał, że to właśnie ona jest królową broni. Borowy, jako nastolatek, wydawał się Teresie przemądrzałym lalusiem. Sama się sobie dziwiła, jak mogła być kiedyś taka ślepa. Teraz odkryła, że jest nie tylko przystojniejszy od Staszka. Coraz bardziej podzielała też jego poglądy. I w ogóle nie widziała się już w roli pani oficerowej.
Pod koniec lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, kiedy podczas uroczystości na tarnowskim Rynku porucznik Koszycki w gronie innych oficerów uroczyście odbierał dwa przeznaczone dla tutejszego pułku piechoty ciężkie karabiny maszynowe, ufundowane przez społeczeństwo Tarnowa, Teresa nie dotrzymała mu towarzystwa, choć wcześniej obiecywała. Od paru dni była z Borowym na plenerze w Zakopanem. Znów musiała o to walczyć z rodzicami. Postawiła na swoim, ale tydzień później wciąż nie była pewna, czy ze strony malarza może liczyć na wzajemność.
W pogodne dni Borowy prowadził całą grupę na Halę Gąsienicową i kazał malować okoliczne widoczki, a sam urywał się na wspinaczki z kolegami po otaczających dolinę szczytach. Wieczorami przy ognisku opowiadał o Paryżu, a uczestniczki kursów pani Adler słuchały go z rozdziawionymi ustami. Niektóre od niego po raz pierwszy dowiadywały się, że tacy malarze jak van Gogh, który obciął sobie ucho, czy Renoir, portretujący gołe kobietki, różowe i tłuste, to już dawno zapomniana historia. Teraz modny jest mały Hiszpan nazwiskiem Picasso, który wywrócił malarstwo do góry nogami.
Pewnego deszczowego dnia, który z konieczności spędzali w pensjonacie, dla rozrywki naszkicował im z pamięci kopię portretu kobiety autorstwa tego jakiegoś Picassa. Niektóre z dziewcząt sądziły, że stroi sobie z nich żarty. Nie mogły zrozumieć, dlaczego tej kobiecie nos wyrasta z boku głowy, a palce przypominają kurze pazury. Najśmielsza z nich wyraziła opinię większości, mówiąc, że wydrapałaby oczy malarzowi, który tak by ją zohydził.
– No a panna Tereska co o tym sądzi? – zapytał Borowy.
Wzruszyła ramionami.
– Wolę, jak pan Andrzejek maluje.
Śmiał się, a ona poczuła, że się czerwieni.
Każdego dnia myślała, jak zwrócić na siebie jego uwagę. Nie miała złudzeń, malowaniem nie była w stanie mu zaimponować. Jej nieudolne pejzażyki traktował łagodnie, ale i bez tego domyślała się, co o nich sądzi. Wreszcie się odważyła.
– A może pan Andrzejek zabierze mnie kiedy na wspinaczkę?
– Jeśli panna Tereska się nie boi…
Bała się. Poprzedniego lata z rówieśnikami z gimnazjum kilka razy próbowała łatwych wspinaczek, ale na każdej z trudem ukrywała strach. Myślała, że już nigdy do takich prób nie wróci. Ale teraz była gotowa na wszystko.
– No wie pan Andrzejek! Z panem miałabym się bać?
Uśmiechnął się i obiecał, że kiedy pogoda się poprawi, poprowadzi ją nietrudną drogą przez widoczną sprzed schroniska północną ścianę Świnicy. Wiedziała, że to najłatwiejszy sposób wejścia na szczyt od tej strony, ale kiedy przyszedł ten dzień, nie była w stanie przełknąć śniadania. Na podejściu kilka razy była o krok od rezygnacji. Miała ochotę wymówić się chorobą, jak kiedyś w szkole. Powstrzymywała ją tylko obawa, że wtedy straciłaby u niego szanse na zawsze.
Pod pierwszym spiętrzeniem ściany posiedzieli chwilę i wypili trochę herbaty z termosu.
– Umie panna Tereska związać się liną czy mam pokazać? – zapytał Borowy.
– Oczywiście, że umiem – obruszyła się.
Najwyraźniej jednak słabo zapamiętała, czego przed rokiem nauczyli ją koledzy. A może oni sami było słabo obeznani. Borowy z uśmiechem obejrzał węzeł na linie, którą obwiązała się w pasie.
– Co, niedobrze? – spytała zaczepnie.
– Jeśli panna Tereska chce sobie zrobić krzywdę, to w sam raz. Ale jeśli nie, to może pomogę?
Ze złością potrząsnęła ramionami, choć nie zaprotestowała. Rozplątał jej niezgrabny węzeł, przesunął linę pod pachy i zawiązał ponownie, z szelkami. Po raz pierwszy poczuła wtedy na sobie dotyk jego dłoni. Może przypadkowy, a może nie. Chyba zadrżała, bo szybko cofnął ręce.
– Tak lepiej – powiedział.
– I tak nie mam zamiaru spadać – rzuciła z gniewem.
Zanim zdążył zaprotestować, ruszyła pierwsza w górę łatwymi, poprzetykanymi trawą skałami. Złość sprawiła, że mniej się bała. Z Borowym za plecami czuła się pewniej niż podczas wspinaczek z kolegami. Początek trasy nie był zresztą zbyt wymagający, a później Andrzej przejął prowadzenie. Kiedy godzinę później stanęli na trawiastej półce, przecinającej w poprzek ścianę, niemal wpadła w euforię. Mieli przed sobą trudniejszy odcinek, wiodący w stronę szczytu, ale nie wydawał się już tak straszny jak jeszcze w nocy, gdy sama myśl o tej wspinaczce nie pozwalała jej zmrużyć oka. Teraz coś samo pchało ją dalej do góry.
Tymczasem Borowy właśnie w tej chwili nieprzyjemnie ją zaskoczył.
– Wie panna Tereska co?
Myślała, że chce ją pochwalić.
– Słucham? Co mi pan Andrzejek powie?
– Na dziś koniec zabawy. Zwiewamy stąd.
Jakby odebrał jej prezent, który już uważała za swój.
– A właściwie dlaczego pan Andrzejek tak nagle zmienił plany? – zapytała gniewnie.
– To nie ja. To niebo. Idzie burza.
Pokazał kciukiem w górę. Nie uwierzyła. Było gorące lipcowe południe. Niebo wydawało się niemal bezchmurne. Ledwo jeden obłoczek zawisł nad granią. Nic, tylko Borowy ocenił, że na trudniejszym odcinku Teresa sobie nie poradzi.
– Ja niczego na niebie nie widzę – powiedziała.
– A jednak zwiewamy. I to szybko – powtórzył. – Niech mi panna Tereska zaufa.
– Nie ufam panu za grosz! – fuknęła. – Na drugi raz poszukam sobie innego towarzystwa.
Zaśmiał się na cały głos.
– Na drugi raz panna Tereska może sobie robić, co zechce. Ale dziś ja odpowiadam za panny Tereski bezpieczeństwo, więc proszę mnie słuchać.
Nie mówiąc nic więcej, poprowadził ją za sobą łatwą półką i kilkanaście minut później stanęli na przełęczy. Rozplątała węzeł i ze złością rzuciła swój koniec liny na kamienie. Już chciała się obrazić i podziękować mu za towarzystwo, kiedy odwróciła głowę i zobaczyła, że po drugiej stronie grani niespodziewanie pojawił się ciemny wał chmur. Kilka chwil później rozległy się pierwsze, dalekie jeszcze grzmoty. Borowy szybko zwinął linę na zgiętej w łokciu ręce i gestem wskazał jej ścieżkę. Już bez protestów pierwsza ruszyła w dół.
Zanim dotarli do pierwszego stawu w dolinie, lunęły na nich strumienie deszczu, a pioruny zaczęły bić po grani. Kilka minut później gęsta chmura spłynęła z przełęczy do doliny, pogrążając wszystko w mroku. Tylko błyskawice raz po raz przecinały otaczające ich ściany deszczu i mgły. Grzmoty zlewały się w niemal jednostajny huk. Pioruny biły teraz wszędzie, ponad nimi i dookoła. Teresie wydawało się nawet, że błyska się poniżej ich stóp.
Borowy chwycił ją za rękę i pociągnął ze ścieżki w dół po stromych trawach wśród głazów, poprzez płytką skalną rynnę zamienioną teraz w rwący strumień. Wiedziony znajomością terenu, a może jakimś niedostępnym jej zmysłem, odnalazł w gęstej mgle schronienie, płaski odłam skalny spoczywający na wielkich głazach i wraz z nimi tworzący płytką niszę. Nawet teraz było tu jeszcze prawie sucho. Wepchnął Teresę pod okap, a sam wcisnął się obok, uważając tylko, żeby nie przysuwać się zbyt blisko.
To ona przylgnęła do niego, zamykając oczy. Dygotała z zimna i zdenerwowania, czując spływające po całym ciele lodowate strużki. Buty miała pełne wody. Przesiedziała tak, szczękając zębami, prawie godzinę, dopóki grzmoty nie ucichły, chmury nie podniosły się, a nad granią nie zaczęło chwilami znów przebłyskiwać słońce.
– Przepraszam cię, Andrzejku – wybełkotała zdrętwiałymi wargami. – Ja myślałam… Przepraszam…
Nie pozwolił jej mówić dalej, tylko przygarnął mocno do siebie.
Wieczorem, jakby chciał wynagrodzić zawód w górach, zabrał ją na tańce do Morskiego Oka. Upiła się, ale dobrze później pamiętała tango, które tańczyli, a wystylizowana na Polę Negri pieśniarka śpiewała na przemian po niemiecku i polsku. Teresa znała ten tekst, więc w tańcu podśpiewywała cicho do wtóru.
Mein Herz ist aufgewacht,
weil der Tango Notturno
eine zärtliche Kunde
Deiner Liebe mir sang…
Ośmielona wypitym szampanem prowokowała Andrzeja, choć nie była pewna, czy on na tyle zna niemiecki. Zrozumiał najwyraźniej, bo zaraz potem objął ją i przycisnął niemal nieprzyzwoicie, nie zważając na ludzi. Zaśmiała się i dokończyła po polsku:
Żeś ty jest właśnie mym
Szczęściem i przeznaczeniem
Moim snem i marzeniem
Powiedziała mi pieśń…
Do pensjonatu wracali dorożką, w której znów posunął się o krok dalej.
– Nareszcie się zdecydowałeś – wyrzuciła z siebie oszołomiona. – Już myślałam, że to nigdy nie nastąpi.
– Mało brakowało – przyznał. – Robiłaś takie nieprzystępne miny.
– Ja robiłam nieprzystępne miny? To ty mnie w ogóle nie zauważałeś.
Od tamtej pory minął zaledwie rok, a jakże to wszystko było dalekie. Jak nienawistny stał się język, z którym wcześniej kojarzyło się jej wspomnienie romantycznych chwil w Morskim Oku. Naiwne wydawało się teraz tamto szukanie w górach sztucznych niebezpieczeństw, żeby przysporzyć sobie emocji. Prawdziwa groza, jaka zawisła nad krajem, nie była dla niej ani trochę emocjonująca. Wolałaby podziwiać Andrzeja jako malarza niż najbardziej nawet bohaterskiego żołnierza.
Ale świat nie dawał jej wyboru.
W kościele pod wezwaniem Świętej Rodziny wraz z Teresą i Andrzejem przystępowały do ślubu równocześnie jeszcze dwie inne pary. Wieść o rychłym wybuchu wojny wywołała w Tarnowie, mieście garnizonowym, istną epidemię ślubów, jak to określiła miejscowa gazeta. Po pierwszej fali mobilizacji, choć oficjalnie była tajna, liczba par gotowych do natychmiastowego ożenku wzrosła tak bardzo, że proboszcz przestał zważać na formalności. Dwudziestego szóstego sierpnia księża misjonarze udzielali sakramentu już niemal hurtowo, skracając czas ceremonii na ile się dało.
– To najdziwniejszy ślub, jaki w życiu widziałem – mamrotał Julian Brzeski po wyjściu z kościoła. – Farsa, słowo daję, komedia, nie ślub.
Kiedy córka odbierała gratulacje i rozdawała uśmiechy, stał z boku z nieszczęśliwą miną. Do młodych tłoczyli się nawet ludzie całkiem obcy, aby okazać sympatię i współczucie nowożeńcom, którzy na ślub wybrali sobie tak fatalny czas. Tym bardziej, że Teresa wyglądała tego dnia naprawdę pięknie, chociaż ślubny strój miała pożyczony. Tylko ojciec psuł radość, którą chciała tego dnia czuć pomimo wszystko.
– Tatusiu, ja proszę, żeby tatuś choć trochę ucieszył się moi szczęściem.
– Ależ ja się cieszę, córeczko – zapewnił Brzeski bez przekonania. – Bardzo się cieszę.
– Ja w głosie tatusia wcale tego nie słyszę.
– Bo inaczej to sobie wyobrażałem.
– Ja wiem, wyobrażał sobie tatuś, że poprowadzi mnie do ołtarza w katedrze i sprosi wszystkich hrabiów Tarnowskich na wesele.
– Nie chciałabyś zrobić staremu ojcu takiej przyjemności?
– Chciałabym, tatusiu, oczywiście, że chciałabym. Tylko że czasy nie sprzyjają takim przyjemnościom.
– Czasy, czasy. Jakby nie można było trochę poczekać…
– Tatusiu, ja proszę…
– Kapral podchorąży Borowy!
Okrzyk rozległ się od strony ulicy Krakowskiej, przebijając się przez panujący przed kościołem gwar. Rozmowy nagle ucichły. Słychać było tylko dzwonek podjeżdżającego na przystanek tramwaju i krakanie gawronów na Plantach Kolejowych. Ludzie rozstępowali się, patrząc ze współczuciem na kolejnego pana młodego, którego to spotyka. Pułkowy goniec oparł rower o latarnię i podbiegł przez utworzony szpaler.
– Pan kapral podchorąży Andrzej Borowy?
– Co ty się wygłupiasz? Przecież wiesz. Chodziliśmy do tego samego powszechniaka. Zapomniałeś?
– Proszę wybaczyć, panie podchorąży. Regulamin.
– Czy to regulamin nakazuje panu nękać człowieka na jego własnym ślubie? – Brzeski wziął w obronę swego świeżego zięcia.
– Przecież zaczekałem do końca. W kościele nie śmiałbym niepokoić.
– Ach tak! Ale przed kościołem już pan może?
– A niby jaki ja mam wybór? Panu profesorowi łatwo mówić. Dostałem rozkaz. Jakoś muszę dopaść panów rezerwistów, prawda? Pan podchorąży będzie łaskaw tu pokwitować.
Przyglądali mu się w napięciu, kiedy rozrywał kopertę. Borowy jednak milczał. Milczała też jego świeżo poślubiona żona, która zaglądała mu przez ramię.
– No i co? – zniecierpliwił się Brzeski. – Kiedy ma pan… to jest, kiedy masz się stawić, Andrzejku?
– Bez zwłoki – odpowiedział Borowy.
– Jak to, bez zwłoki?
– Tak tu jest napisane.
Można było odnieść wrażenie, że stary Brzeski się ucieszył. Potem starał się szybko zatuszować tę niestosowność.
– W takim razie musisz wyjaśnić, że właśnie wziąłeś ślub. Może dadzą ci odroczenie, przynajmniej na parę dni – doradzał niezbyt szczerze.
– Musieliby odroczyć chyba połowę dzisiaj zmobilizowanych.
– Więc przynajmniej przepustkę – brnął dalej Brzeski. – Tej udzielą ci na pewno. Przecież każdy zrozumie…
– Och, tak! Muszą! – zawołała Teresa. – Razem pójdziemy do jednostki. Niech zobaczą, że mówisz prawdę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI