-
W empik go
Dziecko z Sorg - ebook
Dziecko z Sorg - ebook
Samotny najemnik, bezczelna włamywaczka, oddany żołnierz... Jak bardzo pokręcone koleje losu sprawiły, że ta trójka trafiła na siebie podczas podróży przez Edwan? W trapionym przez hordy potworów, bandytów w miastach i na trakcie królestwa, w którym z roku na rok bieda coraz częściej zagląda w oczy udręczonych mieszkańców, ocalały z rzezi na Sorg wpada na trop swoich niedoszłych oprawców. Trawiony koszmarami i rozbudzonym pragnieniem zemsty odkrywa drugie dno własnej, tragicznej przeszłości, ściśle związane z mocą kryjącą się w masywnym ciele łowcy potworów. Strzeżcie się gniewu Otefira!
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788396864123 |
| Rozmiar pliku: | 920 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zasnute wieczorową porą bagna Ichtial wybrzmiewały muzyką setek żab i świerszczy. Cichy szum płynącej leniwie wody i kropel kapiących z liści gęstej flory stwarzał niepowtarzalny klimat. Pomiędzy zamglonymi ziemiami połyskiwały świetliki, odprawiając swój conocny rytuał. Atramentowe niebo z pojedynczymi gwiazdami rzadko kiedy przedzierało się przez niskie korony powykręcanych drzew. Ich korzenie głęboko wwiercały się w grunt, a powstała w ten sposób plątanina pewnie utrzymywała je w niedogodnym podłożu.
Pomiędzy gęstymi krzewami siedział przyczajony mężczyzna. Poszarpana, brudna peleryna doskonale maskowała przybysza wśród brązu i zieleni terenu. Jedynym, co odcinało przypominającego głaz człowieka od natury, były jaskrawoniebieskie oczy uważnie obserwujące otoczenie. Unoszący się wokół gaz błotny uniemożliwiał rozpalenie choćby najmniejszego płomienia – ubrania całkowicie nabrały wilgoci, grożąc wyziębieniem i bólem stawów. Mimo to Bran ani na moment nie spuścił oczu z leżących kilka kroków przed nim zwłok. W większości osiadłe na skrawku suchego lądu ciało nieszczęśnika ubranego w proste rolnicze odzienie, z przekrzywioną lnianą czapą zanurzyło się nogami w zielonej mazi. Potężne pazury rozdarły niegdyś białą koszulę na plecach, a wypływająca z rozszarpanej szyi denata krew na dobre wsiąkła już w glebę. Szara skóra i napęczniałe tkanki tylko potwierdzały odległy czas zgonu. Ofiara leżała na plecach, z dziurą ziejącą po prawej stronie torsu, dzięki czemu Bran doskonale wiedział, z czym ma do czynienia.
Zlecenie na zabicie potworów bagien od dawna wisiało na tablicy ogłoszeniowej przy karczmie Szybki Śledź. Mieszkańcy wsi Morgwa na skraju Ichtial zmagali się z tym problemem już od przeszło kilku miesięcy. Pomimo listów z prośbą o pomoc wysyłanych przez sołtysa do króla żołnierze stacjonujący w okolicy nie otrzymali jak dotąd żadnego rozkazu. Sterroryzowani wieśniacy zaczęli szukać pomocy gdziekolwiek, licząc na wsparcie najemników lub łowców potworów. Kiedy nadzieja na ratunek zmalała niemal do zera, a kolejna grupa rolników zaginęła bez wieści podczas szukania drewna na opał, we wsi pojawił się Bran. Górujący nad wszystkimi nieznany nikomu wojownik bez zastanowienia przyjął zlecenie. Poza brakiem standardowych negocjacji w kwestii nagrody okolicznych ludzi zaniepokoiła również prezencja bohatera. Nietutejsze spojrzenie kryjące w sobie bolesne wspomnienia mocno kontrastowało z burzą długich, kręconych włosów o barwie miedzi.
Trzask mokrej gałęzi zaalarmował łowcę. Mruknął pod nosem, kiedy ujrzał skradające się w stronę zwłok ghule. Pokraczne istoty poruszające się na czterech kończynach zwęszyły smród rozkładającego się mięsa. Ich wychudzone ciała ciasno oblekała biała, bezwłosa skóra, a pyski przypominały skrzyżowanie głowy człowieka z łbem konia. Wysunięte wąskie żuchwy z odsłoniętymi siekaczami sprawnie oddzielały mięso od kości; wyłupiaste oczy były doskonale przystosowane do nocnego trybu życia, a mocarne paluchy z ostrymi jak brzytwa pazurami ułatwiały walkę na wypadek zbyt żywego stanu ofiary. Nawet najsilniejsi, zaprawieni w boju mężczyźni stawali do konfrontacji z ghulami niepewni, czy wyjdą z niej zwycięsko. Istoty te wydawały z siebie bliżej nieokreślone chrząknięcia i jęki przypominające zniekształcone chrumkanie świń. Cztery osobniki – największy z nich prowadził pozostałą trójkę; dwóch po bokach i jeden zamykający pochód. Gdy dotarły do umarlaka, przywódca ostrożnie obwąchał ciało, aby po chwili rzucić się żarłocznie na resztki. Pozostali czekali niecierpliwie, porykując po swojemu i drapiąc glebę pazurami. Kiedy alfa zaspokoił głód, reszta poszła jego śladem.
Bran zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Wielogodzinne trwanie w jednej pozycji wreszcie doprowadziło go do tego momentu – całe polowanie zależało teraz od stalowych nerwów mężczyzny. Utarło się, że jedynie szaleńcy są w stanie walczyć z tymi stworzeniami na otwartym polu. Łowcy najczęściej zastawiają zmyślne pułapki, a oddziały króla atakują grupą. Bran z braku czasu i przez nieznajomość terenu porwał się na niemal samobójczy plan. Uniósł wolną dłoń nad taflę wody i pacnął lekko w jej powierzchnię. Plaśnięcie wyraźnie przebiło się przez szum natury. Przywódca stada, który umościł się wygodnie po posiłku, odruchowo uniósł łeb, nasłuchując zagrożenia lub kolejnej potencjalnej ofiary. Po chwili wstał na cztery łapy i ruszył z wolna w kierunku łowcy. Pozostała trójka znieruchomiała, aby następnie wrócić do chłeptania resztek krwi skrytych pomiędzy nieuszkodzonymi tkankami trupa. Alfa wpełzł do wody, starając się wyłapać zapach czegoś, co zakłóciło nocną ciszę. Z każdym krokiem zbliżał się do Brana. Łowca spiął wszystkie mięśnie, taksując wzrokiem ohydne ślepia bestii. Po lustrze wody rozniosły się drobne okręgi ułatwiające ghulowi zlokalizowanie celu.
Kiedy potwór znalazł się niecały jard od podejrzanie wyglądającego głazu wśród traw, mężczyzna wstrzymał oddech. Ghul ostrożnie pochylił pysk, aby dokładnie obwąchać obiekt. Gdy spostrzegł oczy Brana, ostrze miecza błyskawicznie wysunęło się spod tafli i przebiło gardziel oraz czaszkę bestii. Stwór wierzgnął w panice, rżąc przy tym niemiłosiernie. Zaalarmowane stado dźwignęło łby – tylko po to, aby ujrzeć unoszącego się powoli w powietrzu przywódcę z wystającym z głowy czubkiem stalowej klingi. Alfa zakołysał się, odsłaniając sterującego nim Brana. Zdeterminowany łowca rzucił reszcie hordy wyzywające spojrzenie; peleryna zsunęła się z jego ramion, ukazując podróżny ubiór podszywany cienką kolczugą. Gruba struga brudnej wody spływała z długich włosów splecionych w ciasny warkocz, a mniejsze – ze spiętej małymi obrączkami brody. Drugą dłonią chwycił topór jednoręczny, wziął potężny zamach i uderzył miotającego się ghula w bok. Trysnęła posoka, a bestia wierzgnęła jeszcze trzy razy, nim całkiem znieruchomiała. Bran pchnął mieczem na lewo, ofiarując cielsko mokradłom, po czym ruszył w kierunku grupy. Stojący najbliżej potwór spiął tylne kończyny i skoczył ku łowcy. Gotowy na atak mężczyzna uchylił się i ciął brzuch bestii w locie. Ghul upadł na bok, a jego wnętrzności pociągnęły się za nim, opryskując Brana zieloną posoką. Pozostała dwójka ruszyła na łowcę z obu stron, zmuszając go do podzielenia uwagi. Nie wiedział, który zaatakuje pierwszy – mógł zdać się tylko na własny instynkt. Zacisnął mocniej dłonie na rękojeściach, przeskakując wzrokiem pomiędzy potworami. Sięgająca kolan woda i muł nie ułatwiały walki. Przeciwnik po prawej warknął na łowcę, a w tej samej chwili ten z lewej skoczył. Mężczyzna za późno się zorientował, z której strony nastąpi atak. Uderzył niezgrabnie przedramieniem lecącą bestię. Stwór, zaskoczony siłą łowcy, odbił się od uzbrojonej ręki i runął w toń, ostatni skoczył tuż po swoim poprzedniku. Bran tym razem miał ułatwione zadanie – tą samą dłonią przedłużył ruch i wziął zamach, wbijając ostrze topora w głowę ghula. Po okolicy rozszedł się chrupot miażdżonej czaszki, a za nim rozbrzmiał kolejny plusk cielska wpadającego do płytkiego zbiornika. Wcześniej ogłuszona bestia uniosła się z wody i wskoczyła na plecy łowcy. Stwór wbił się pazurami w barki, zaparł nogami o biodra i próbował zaatakować odsłoniętą szyję. Bran w ostatnim momencie wypuścił broń z dłoni, chwycił ghula za kark i ramię, po czym przerzucił przez głowę, raniąc się wyrywanymi z ciała pazurami. Na twarzy łowcy pojawił się grymas bólu. Złapał przeciwnika obiema dłońmi za krtań i zaczął dusić. Nacisk potężnych palców złamał kręgi potwora, który tylko wydał z siebie zdumiony jęk i znieruchomiał.
Bran wypuścił ostatnią ofiarę i sam jęknął, gdy poraniona skóra otarła się o ubrania. Na szczęście kolczuga spełniła swoje zadanie – pazury ledwo drasnęły mięśnie mężczyzny. Oparł dłonie o kolana, łapiąc oddech. Kiedy tętno zwolniło, wyprostował się i rozejrzał w poszukiwaniu upuszczonego dobytku. Z bajora wystawała jedynie rękojeść topora, miecz natomiast zniknął bez śladu w szlamie. Bran westchnął ciężko, zapisując sobie w głowie konieczność wizyty u kowala. „Martwa czwórka, a kontrakt na jedną bestię. Szlag, mam nadzieję, że to była cała wataha”. Podszedł do drzewa, w którego dziupli schował podróżną torbę. Na suchym terenie strzepnął większość brudu z ubrań, a przemoczoną pelerynę rozwiesił na znalezionym w pobliżu kiju. Przy takiej ilości wody mogłaby zacząć pleśnieć jeszcze przed dotarciem do wioski. Wreszcie ruszył w stronę Morgwy, marząc jedynie o pieczeni i ciepłym łóżku.ROZDZIAŁ 2
Twarz rudowłosego wojownika niewyraźnie odbijała się w pustym cynowym kuflu. Od miesięcy podróżował bez pomyślunku, zatrzymując się w napotkanych wsiach i imając się każdej pracy, byleby starczało na odpoczynek oraz jedzenie. Chwilami sypiał pod gołym niebem owinięty własną peleryną, lecz zima zbliżała się wielkimi krokami; poranki już atakowały ostrym, przeszywającym chłodem. Mężczyzna westchnął, wyciągnął sakiewkę z nagrodą za ghule i przeliczył całość.
„Trzy porteny za łóżko i wikt, jeden za zapasy na drogę i pewnie czterdzieści na nowy miecz” – pomyślał strapiony.
Z początkowej sumy zostało mu sześć monet smutno pobrzękujących na dnie lnianego woreczka.
Wieczór spędzony w Szybkim Śledziu z każdą chwilą nabierał tempa. Karczmę wybudowano na planie prostokąta z paleniskiem pośrodku, nad którym wesoło obracało się ubite na polecenie sołtysa prosię – cała wieś przyszła świętować śmierć potwora z bagien. Strop podparto po bokach drewnianymi belkami, pomiędzy którymi ustawiono niskie ławy z przylegającymi do ścian stołami. Na jednym końcu sali, naprzeciwko wejścia, znajdował się szynkwas. Za nim rozlewał piwo i wódkę karczmarz – rumiany, niski mężczyzna w kwiecie wieku. Pomimo krępej sylwetki sprawnie przebiegał pomiędzy stanowiskiem a piwniczką, zawsze witając każdego z gości niekompletnym uśmiechem. Po oberży żwawo poruszały się żona i córka gospodarza, donosząc jedzenie i wtórując swoimi głosami bardowi. Pozbawiona troski radość wypełniała atmosferę wiejskiej gospody. Trudne czasy w królestwie Edwan skłaniały do świętowania nawet tak błahych wydarzeń.
Choć Bran wolał unikać zamieszania spowodowanego własną osobą, gdy tylko stanął w progu Szybkiego Śledzia, powitały go gromkie okrzyki uznania i wdzięczności. Karl, właściciel obejścia, sam wyskoczył zza kontuaru, podbiegł do przybysza, oplótł krótkimi palcami masywną dłoń Brana i gorączkowo podziękował za uratowanie wioski, a przede wszystkim interesu. Następnie zaprosił go do ogniska, podał mu najlepsze piwo i ukroił potężny kawał udźca świeżo zabitej lochy.
– To nic takiego… – zaczął Bran onieśmielony gościnnością.
– Jak to: nic, panie?! Ludzi coraz mniej bywało przez tę zmorę. Jak żeś ją ukatrupił, to zara ino wrócą, a lokalne moczygęby nie będą decydować o moim interesie! Jedz i pij! – Energiczny głos Karla ledwo przebił się przez szum podchmielonej gawiedzi.
Jak na zawołanie wszyscy wznieśli toast za bohatera, a gdy ten ruszył w głąb budynku, kilkoro z nich poklepało go po plecach. Mimo zasług Brana część biesiadników nieufnie spoglądała w jego kierunku. Szeptali między sobą, posądzając go o hochsztaplerstwo – łowcy potworów rzadko zaskarbiali sobie łaskę królestwa i wiernych mu poddanych. Potwory, które rozlały się lata temu po świecie, w oczach prostych ludzi zdawały się niezwyciężone. Wojsko, choć skuteczne, często wykorzystywało okazję w czasie polowań na bestie – zabierali większość zapasów w ramach „zapłaty” czy nadużywali nadanej im władzy i wykorzystywali ją przeciwko poddanym. Dlatego jedna osoba, która radziła sobie z problemem, dodatkowo nie stwarzając kolejnych, z miejsca wzbudzała podejrzenia co do czystości swoich intencji.
Bran ani myślał przysparzać sobie dodatkowych kłopotów. Lata tułaczki przepełnione walką o przetrwanie w otoczeniu dzikiej natury i tej oswojonej przez człowieka utwierdziły go w sensie dążenia do świętego spokoju – a o taki było, o dziwo, dużo łatwiej podczas wędrówki przez niezamieszkałe tereny każdego z królestw Aaranos. Z tegoż powodu szybko zwinął swój dobytek i podziękował karczmarzowi za gościnę.
Na górze gospody, w skromnym wynajętym pokoju, stały: proste łóżko z materacem wypchanym sianem, taboret z postawioną na nim miską na wodę, skrzynka na ekwipunek podróżnika i biurko z krzesłem ustawione. Z okna można było zobaczyć mały plac z ciągnącą się przez niego główną ulicą, od której odchodziły pomniejsze ścieżynki prowadzące do każdego z zakątków wioski. W oknach niektórych domostw paliły się świece, przyjemnie dopełniając atmosferę spokojnej nocy na prowincji. Pomiędzy chatami biegały luźno puszczone wychudzone psy.
Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka, w miejscu poduszki złożył swój tobołek, a obok – topór. W nowych miejscach zawsze spał z bronią blisko dłoni. Rozplótł włosy i przeczesał je grubymi palcami. Zdjął ubrania, pozostając w samej bieliźnie, i po szybkiej kąpieli w misce, pozbywszy się śladów polowania, legł na łóżku. Ciało zagłębiło się w sienniku, a myśli zaczęły ulatywać w niebyt.
Ktoś zapukał do drzwi. Bran zignorował niechcianego gościa, czekając, aż ten sam zrezygnuje. Minęła chwila, po której ponownie wybrzmiały trzy nieśmiałe uderzenia kłykciami o drewno. Wojownik niechętnie się podniósł i przetarł twarz, po czym zawołał, nie ukrywając irytacji w głosie:
– Już idę!
Zawiasy zaskrzypiały, a do pokoju wpłynęła łuna światła i wdarł się szum dźwięków z sali biesiadnej. Na deskach holu stała córka gospodarza, niespełna czternastoletnia dziewuszka o włosach w kolorze miodu. Ubrana była w prostą białą koszulę i szarą spódnicę z długim brązowym pasem materiału wokół talii. Drobny biust jeszcze nie wymagał ujmowania w osobny strój, a twarz dopiero nabierała ostrzejszych rysów. Przybyszka nieśmiało zmierzyła wojownika wzrokiem, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, speszona przeniosła uwagę na swoje dłonie.
– Tak? Twój ojciec cię przysłał? – spytał grzeczniej, choć nadal niecierpliwym tonem. Nie mógł się doczekać powrotu do łóżka.
– Tak… – odparła dziewka, rumieniąc się. – Chcemy ci podziękować za ratunek.
– Taka praca, potrzebowaliście pomocy – stwierdził, krzyżując ramiona na piersi. Nigdy nie przypisywał sobie nie wiadomo jakich osiągnięć; po prostu znał się na ubijaniu potworów. Jeśli dostawał za to godziwą zapłatę, bez stękania czy oszustw, uważał interes za wyjątkowo udany. Córka Karla wciąż jednak stała w progu wyraźnie niezdecydowana. – Już ugościliście mnie jak króla, więc dziękuję…
Karczmarzówna sięgnęła do wiązadeł spinających dekolt. Kiedy pociągnęła za pierwszy z nich, Bran błyskawicznie złapał jej dłoń. Spojrzała na niego ze strachem, zdumiona siłą i stanowczością mężczyzny.
– Nie! – Ton wojownika niczym lodowy szpikulec przerwał krępującą sytuację.
Nastolatka się zawahała. Zmarszczyła brwi, rzucając mu pytające spojrzenie pozbawione typowej dla jej wieku niewinności. Bran potrzebował chwili, aby zrozumieć zdziwienie dziewczyny. Spochmurniał, kiedy pojął, że jego reakcja była dla niej nowością.
– Mam tu wszystko, czego potrzebuję. Wyjeżdżam z samego rana.
Jej wzrok powędrował w dół pod naciskiem spojrzenia łowcy. Wygładziła niepotrzebującą tego spódnicę i obróciła się ku schodom. Zbiegła, nie oglądając się za siebie, po czym chwyciła odstawioną tacę i wróciła do pracy. Wieczór nie zapowiadał się jednak aż tak źle.
Bran wrócił na łóżko i zamyślił się, wyglądając przez okno. Przez moment, kiedy patrzyli sobie w oczy, mężczyznę dopadło wspomnienie własnej siostry – Miriam. Ścisnęło mu się serce, zalśniły łzy. Szybko przełknął powstającą w gardle gulę i legł z powrotem na boku, modląc się o odpoczynek bez koszmarów z przeszłości.ROZDZIAŁ 3
Donośne pianie koguta tuż pod oknem karczmy wyrwało Brana z niespokojnego snu. Mężczyzna podniósł się gwałtownie, wciąż mając w głowie prześladujące go noc w noc takie same obrazy. Kilka szybkich oddechów, dotyk pledu na skórze i wnętrze pokoju w końcu odegnały złe mary. Niestety trzymany głęboko w sercu niepokój nie opuszczał wojownika nawet na chwilę.
Zwlókł się z łóżka i obmył twarz w misce z zimną wodą. Przeciągnął się parę razy, przysiadł na skraju posłania i założył buty. Przy naciąganiu obuwia na stopę przez czubek przebił się gruby paluch. Mężczyzna spojrzał smętnie na dziurę, zapisując w głowie konieczność nowego zakupu, i dokończył ubieranie się. Przypasał z prawej strony wierny topór, z drugiej natomiast zwisała jedynie żałosna, pusta pochwa po utraconej broni. Splótł jak zawsze włosy w ciasny warkocz, zarzucił torbę na ramię i przyklepując przytroczoną do pasa sakiewkę, opuścił pokój.
Gdy tylko postawił stopę na zewnątrz, włoski na odsłoniętych ramionach wojownika uniosły się jak na komendę. Późnojesienne poranki witały świat pierwszymi przymrozkami; przy każdym oddechu z ust Brana wydostawały się małe kłęby pary. Kierując się ku pracowni kowala, czuł pod stopami nieustępliwy chłód skutej mrozem ziemi. Dźwięk młota uderzającego o stalowe narzędzia niósł się po całej wiosce, dzięki czemu Bran nawet bez instrukcji Karla z łatwością odnalazłby czeladnika.
Kuźnia była przybudówką do dwa razy większego domu rzemieślnika. Otoczona drewnianą poręczą, skryta pod dachem ze strzechy zawierała w sobie wszystko, czego potrzebował wiejski kowal. Oparty o ścianę budynku kamienny piec z dużym miechem przymocowanym z jednej strony roznosił wokół ciepło tak potrzebne o tej porze roku. Stół rzemieślniczy, kowadło i kamień szlifierski upchano na niewielkiej przestrzeni w taki sposób, że właścicielowi wystarczył jeden krok w każdą stronę, by się dostać do wybranego stanowiska. Pomimo uporczywego hałasu spragnieni ciepła mieszkańcy wyraźnie zwalniali, przechodząc obok.
Pośrodku warsztatu przy kowadle stał niepozorny mężczyzna w średnim wieku. Jego łysina połyskiwała od potu, kiedy w grubych rękawicach nadawał kształt wykuwanej siekierze. Bran oparł się o poręcz, czekając, aż stojący do niego plecami kowal zwróci uwagę na przybysza. Hipnotyzujące, staranne ruchy mistrza imponowały łowcy – w młodości uwielbiał się przyglądać pieczołowicie wykonywanej pracy rzemieślników z rodzinnej wioski. Pamiętał chuderlawego stolarza rzeźbiącego po godzinach urocze figurki dla dzieci.
„Radość w ich oczach to wystarczająca zapłata” – odpowiadał zawsze wtedy, kiedy proponowano mu zadośćuczynienie za zabawki.
Kowal wreszcie uderzył po raz ostatni. Uniósł rozgrzany do czerwoności obuch, obrócił wokół własnej osi i po oględzinach umieścił w wiadrze z wodą obok kowadła. Głośny syk poprzedzający gwałtownie powstającą parę zwieńczył udaną pracę. Rzemieślnik trzymał kształtną bryłę jeszcze przez moment, po czym otrzepał narzędzie z wody i odłożył na kamienną podłogę. Wytarł dłonie w wysłużony fartuch i obrócił się, wreszcie zauważając potencjalnego klienta.
Bran już otwierał usta, ale kowal uniósł palec i zmarszczył brwi. Następnie sięgnął do uszu i wyjął z nich grube pęczki waty nasączone woskiem.
– Uch, wybaczcie, inaczej już dawno byłbym głuchy jak pień. Witam, witam! To wy pokonaliście bestie z bagien? – Głos mężczyzny, choć szorstki, był jednocześnie przepełniony ciepłem.
– Taka praca, dobry człowieku – odparł wojownik. – Draństwo niestety porwało mi broń i utopiło gdzieś w bagiennym mule. Znaleźlibyście coś dla nieśmierdzącego groszem łowcy?
Rozmówca zmarkotniał. Bran przeczuwał, co to może znaczyć.
– Przykro mi, łowco, ale nie przyuczałem się nigdy do płatnerstwa. Jakbym mógł, to i za darmo wykułbym coś w podzięce. Niestety najwyżej młot, wszystko inne pewniakiem pękłoby wam w dłoniach po paru machnięciach.
– Rozumiem… – Bran westchnął i oderwał się od poręczy.
– Panie, zaczekajcie! – Mężczyzna zdjął rękawice i zszedł z warsztatu na ubitą glebę. – Skąd przybywacie? Na północny wschód stąd macie większe miasto, Foren. Tam to prędzej dobry sprzęt znajdziecie. – Machnął ręką w opisywanym kierunku.
Łowca się zamyślił.
Większe miasto, czyli jak duże? Wioska jak ta, ale z kamieniem na głównej ulicy, czy może twierdza z prawdziwego zdarzenia? Niezależnie od rozmiaru wizja problematycznego wtopienia się w tłum dużo niższych od niego, kryjących się za murami ludzi nie zachęcała. Niemniej niedająca o sobie zapomnieć pustka przy lewym boku była dużo boleśniejsza niż potencjalny dyskomfort spowodowany niepotrzebnym kontaktem z tamtejszymi mieszkańcami.
– Daleko?
– Będzie z półtora dnia drogi piechotą, ale macie szansę na złapanie jakiegoś wozu po drodze. Wtedy w trymiga znajdziecie się na miejscu.
– Dziękuję, mistrzu. – Bran uścisnął wysuniętą dłoń. Kowal uniósł kącik ust i kiwnął głową w geście aprobaty. – W takim razie ruszam czym prędzej, sam topór może nie wyst…
Tętent i rżenie koni przerwały wypowiedź. Dobiegający z oddali hałas zwrócił uwagę przechodzących w pobliżu wieśniaków, którzy przyspieszyli kroku. Łowca spojrzał pytająco na swojego rozmówcę, lecz ten tylko uniósł wargę w geście odrazy i mruknął niezadowolony:
– Żołnierze króla. – Prychnął, wycierając dłonie w szmatkę zwisającą z poręczy kuźni. – Ciekawe, kogo teraz okradną w imię „pańszczyzny”.
– Ciekawe – przytaknął Bran, obserwując postaci w lekkich pancerzach wjeżdżające do wsi.
Oddział złożony z sześciu żołdaków poruszających się na koniach kasztanowych, skarogniadych i jednym karym zatrzymał się na głównym placu. Zadbane i wyczesane zwierzęta znacząco odstawały wyglądem od jeźdźców, których odór przepoconych mundurów grubo wyprzedzał wymawiane słowa. Lekkie skórzane zbroje podszyte kolczugą mieniły się barwami władcy Ezekiela; czerwono-czarne wzornictwo zakrywały jednak pył i błoto. Skromną kawalerią przewodził jeździec dosiadający rumaka o barwie smoły. Oprócz nich na ryneczku znajdowali się tylko Bran i kowal.
Dowódca oddziału rozejrzał się pogardliwie, po czym zsiadł z wierzchowca i zdjął hełm. Wystające spod skórzanej czapy kosmyki wilgotnych włosów oklapły, opadając na gęste brwi. Spojrzenie mężczyzny było zimne i zdystansowane, przepełnione pychą. Zauważywszy obecną dwójkę, ruszył w kierunku kuźni z hełmem pod pachą. Gładko ogolona i schludna twarz kontrastowała z resztą prezencji przybysza.
– W imieniu lorda Grisrama, panującego nam litościwie zarządcy obecnych ziem, przybywamy rozprawić się z tutejszym problemem: z potworami. Wskażcie mi waszego rządcę – rzekł oficjalnym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Kowal jedynie prychnął i wzruszył ramionami, po czym wskazał głową na Brana.
– Na próżno przybywacie, panowie. Ten tu woj załatwił potwory szybciej i taniej, niż wy byście policzyli, a i straty we wsi mniejsze.
Oblicze dowódcy drgnęło. Mężczyzna przeniósł wzrok na łowcę. Zmierzył go z góry na dół, a po chwili ciszy rozpogodził się i uniósł głowę w geście uznania.
– Gratuluję udanego polowania. Pewnyś zatem, że zagrożenie zażegnane?
– Ghule były wystarczająco martwe, gdy je zostawiałem.
– Ha! – zaśmiał się żywo, po czym poklepał Brana po ramieniu. Trep sięgał mu ledwo do klatki piersiowej. – W takim razie dziękujemy ci w imieniu lorda i króla za ocalenie naszych ludzi. Jak cię zwą, przyjacielu?
– Bran, panie.
– Bran… tylko? Taki wojownik powinien nosić tytuł!
– Nie widzę potrzeby – odparł łowca wymijająco, krzyżując ramiona na piersi.
– Skromność to cenna rzecz – podsumował żołnierz, wyciągając dłoń w rękawicy. – Zwą mnie Hiver Długoręki. To zaszczyt.
Stojący obok kowal uważnie obserwował witających się mężczyzn. Rzucił Branowi ostrzegawcze spojrzenie, po czym odchrząknął i wrócił do pracy.
– Zatrzymajmy się przeto na kufel złocistego w karczmie, chętnie posłucham, jak poszły łowy. Prócz tego skrywasz zapewne wiele ciekawych historii ze swoich wypraw, prawda? – Żołdak uwolnił się z miażdżącego uścisku giganta, po czym machnął ręką do swoich towarzyszy, aby zsiedli z koni i podprowadzili zwierzęta pod znany im budynek.
– Hojność króla nie zna granic – odpowiedział Bran. Poprawił torbę na ramieniu i oparł prawą dłoń o trzonek topora. – Niestety muszę dotrzeć do Foren tak szybko, jak to możliwe.
– Właśnie stamtąd przybywamy! – Uśmiech dowódcy się rozciągnął, lecz nie objął oczu, które pozostały czujne i chytre. – Damy jedynie odpocząć koniom i ruszymy w drogę powrotną. Skoro problem rozwiązany, nic nas tu nie trzyma. Należą ci się prywatne podziękowania; szybszy powrót do kantyny wojskowej jest zawsze mile widziany.
– Macie za mało koni – stwierdził łowca, policzywszy wierzchowce. Łapał się każdego argumentu, aby uniknąć kontaktu z nieprzyjemnym żołnierzem.
– Z pewnością tutejszy sołtys użyczy bohaterowi wsi najlepszego zwierzęcia – odpowiedział arogancko Hiver. Na poparcie swoich słów oparł dłoń na głowni miecza.
Nagle przez wioskę przetoczył się okrzyk:
– Śmierć sługom demona!
Zaraz po tym na głowie dowódcy rozbiło się dorodne kurze jajko. Oszołomiony mężczyzna zachwiał się zdumiony niespodziewanym atakiem. Dopiero gdy dotknął spływającego po materiale żółtka, jego twarz stężała i zalała się czerwienią. Natychmiast obrócił się w stronę rzucającego, ale dostrzegł jedynie znikającą za budynkiem pelerynę.
– Łapcie gnojka – warknął do żołnierzy.
Szybkim ruchem dłoni starł większość jajka z ubrania. Również Brana sytuacja wytrąciła z równowagi, lecz w odróżnieniu od rozmówcy czuł wyłącznie rozbawienie. Pochwalił w myślach celność odważnego chłopaka.
– Nie wszyscy doceniają dobra, jakimi obdarza nas król – wycedził Hiver, otrzepując zbroję. – Niech tylko dorwę tego bachora.
– Oby dobroć lorda uchroniła go od poważnej kary – rzucił wojownik, próbując stłumić wybuch wesołości.
Hiver rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, szybko jednak opamiętał się i znów przywołał na oblicze sztuczny uśmiech. Przytaknął, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku karczmy.
***
Po dłuższej chwili oddział zebrał się przy koniach. Brakowało dwóch żołnierzy; ich wierzchowce rżały i nerwowo tarły kopytami o ziemię, gdy widziały, jak pozostałym luzują strzemiona. Bran siedział niedaleko pod rozłożystym drzewem, leniwie przesuwając osełką po ostrzu topora. Otrzymał narzędzie w prezencie od kowala – z przestrogą, aby nie spoufalać się z Hiverem: „Od lat przyjeżdża tu ze swoimi ludźmi i jeno ferment sieje. Raz po pijaku spalił stodołę! Kobiety chowamy przed nim, choć nie zawsze się udaje. Więcej szkody przynoszą niż pożytku. Uważajcie, panie”.
Słowa rzemieślnika odbijały się w głowie łowcy, gdy ten obserwował szykujących się do odjazdu. Wreszcie nieobecna dwójka się pojawiła, prowadząc młodego chłopaka ze skrępowanymi z tyłu dłońmi i z brudną od tarzania się w ziemi peleryną. Tą samą, która zniknęła za domem po celnym rzucie. Bran wstał na równe nogi i razem z żołnierzami zbliżył się do Hivera.
– Mamy go, kapitanie – odparł dumnie jeden z trepów, szczerząc zepsute zęby w chytrym uśmiechu. – Na początku myśleli my, że to byle jaki gówniarz, co mu się buntować zachciało…
– Ale? – spytał zniecierpliwiony Hiver, posyłając winowajcy twarde spojrzenie.
Żołnierz szybkim ruchem zerwał kaptur razem z czapką rzucającego, którego kręcone włosy rozlały się po ramionach. W czekoladowych oczach dziewczyny zapłonęły gniew i odraza, kiedy zaskoczeni wojskowi zaczęli rechotać na jej widok. Za duże ubrania skutecznie ukrywały kobiecość wieśniaczki, co w połączeniu z szerokimi spodniami świetnie się sprawdzało jako przebranie do walki z władzą.
– Co za czasy… – Hiver westchnął. Po raz pierwszy na jego twarzy ukazała się prawdziwa radość. – Skoro tak lubisz wyglądać jak chłop, potraktujemy cię jak chłopa.
Zbliżył się i bez ostrzeżenia uderzył dziewczynę pięścią w żuchwę. Ciemnowłosa jęknęła, a w jej oczach pojawiły się łzy bólu. Uniosła głowę, zmierzyła dowódcę wzrokiem i splunęła mu w twarz. Ten tylko przymknął powieki. Kolejny raz starł z siebie nieprzyjemny płyn, po czym chwycił buntowniczkę za kosmyki, odgiął jej głowę i przyłożył do szyi sztylet wyszarpnięty z cholewki. Ich spojrzenia się skrzyżowały; ostrze po chwili uwolniło krople krwi z napiętej skóry. Jeden z trzymających kobietę żołnierzy odchrząknął i szepnął coś do Hivera. Dowódca drżał od gniewu, lecz wreszcie się opamiętał, schował broń i wyprostował plecy, dalej trzymając brunetkę za włosy.
– Ta kobieta znieważyła straż lorda Grisrama, jednocześnie przyjmując haniebną postawę wobec chroniących wasze życia wojsk króla Ezekiela. Przeto z władzą nadaną mi przez mojego pana aresztuję…
– Livia!
Wrzask starszej kobiety rozdarł powietrze, kiedy ta upuściła kosz z ubraniami, widząc pochwyconą przez żołdaków córkę. Przerażona rzuciła się ku grupie, lecz silne ramiona dwóch trepów powstrzymały rozpaczliwy akt matczynej miłości. Zrozpaczona mogła tylko patrzeć, jak wojsko obchodzi się z jej jedynym dzieckiem.
– …Livię i doprowadzę ją do Foren, gdzie odbędzie się sąd. Traktowana będzie na równi z mężem, ażeby ostudzić zapał niepokornych poddanych naszego króla.
Kończąc obwieszczenie, nakazał przerzucenie schwytanej przez siodło swojego konia i skrępowanie jej kończyn. Dziewczyna wierzgała i przeklinała żołnierzy, jej pełne wściekłości krzyki przeplatały się z lamentem drugiej kobiety.
Bran stał z tyłu. Podróżował samotnie i zawsze starał się unikać konfliktów z prawem pomimo jego oczywistego nadużywania przez przedstawicieli władzy. Czekał ze skrzyżowanymi ramionami, aż pochód przygotuje się do wyjazdu.
Hiver oddelegował trzech żołnierzy, by zostali we wsi i na wszelki wypadek zaprowadzili porządek tam, gdzie trzeba. Dla wieśniaków oznaczało to gwałty, rozbój i batożenie za najmniejsze przewinienia. Dla władzy był to sposób na spokój – spełniony żołnierz to lojalny żołnierz.
Dowódca przyprowadził Branowi jednego z koni, podał lejce i rzekł:
– Gościnność Morgwy niestety cię ominie, towarzyszu. Wierzchowiec Kiriama musi ci wystarczyć. Ruszajmy do Foren.
Łowca bez słowa przejął wodze, zręcznie wszedł na siodło i tuż przed ruszeniem w drogę ostatni raz rozejrzał się po wsi. Płacząca w błocie rodzicielka, która straciła ostatniego członka rodziny, hałas czyniony przez żołdaków i zwisająca niczym worek ziemniaków Livia przy siodle Hivera niebezpiecznie przybliżały moment przelania czary żalu i wściekłości.
„Nie” – zganił się w duchu. „Musisz się kontrolować. Im mniej ludzi wie…”
Wziął głęboki oddech i strzelił lejcami. Rumak puścił się kłusem w stronę traktu, zostawiając za sobą jedno z wielu miejsc opuszczonych przez bogów.ROZDZIAŁ 4
Konie poruszały się stępem, bez pośpiechu zmierzając ku odległemu Foren. Panująca na leśnym trakcie cisza wzbudzała niepokój, zupełnie jakby natura w skupieniu przyglądała się przemierzającym jej tereny. Nawet najmniejszy podmuch wiatru nie poruszał liśćmi drzew, a gruba warstwa wilgotnej ściółki skutecznie maskowała obecność przemykającej ukradkiem dzikiej zwierzyny.
Dwóch żołnierzy, którzy ruszyli wraz z Branem i Hiverem, rozmawiali półgłosem, spoglądając co rusz na przywiązaną do siodła dowódcy Livię. Wyższy z nich, młody niebieskooki blondyn, był wyraźnie zaniepokojony całą sytuacją. Słyszał już wcześniej plotki o swoim kapitanie i martwił się, czy nie przerwą w pewnym momencie podróży, aby Hiver samodzielnie wymierzył obmyśloną karę. Blondyn zaciągnął się do wojska, by utrzymać rodzinę po tragicznej śmierci ojca, a zasady wpajane mu przez babkę ostro kłóciły się z tym, co prezentował dowódca. Drugi z nich, przysadzisty brunet, podzielał racje zwierzchnika. Kwestia związanej buntowniczki stanowiła główne zarzewie ich coraz bardziej napiętego dialogu.
„Normalna dziewka siedzi w kuchni z bachorami i nie wtrąca się w sprawy mężczyzn” – mawiał bez wstydu brunet, kiedy piwo wystarczająco mocno uderzyło mu do głowy.
Bran i Hiver jechali przodem. Żołnierz wysuwał się dalej, wyznaczając kierunek trasy, i zagadywał rudowłosego o przygody, które spotkały go na trakcie. Na początku Bran niechętnie odpowiadał, z czasem jednak rozluźnił się na tyle, aby przystać na niezobowiązującą rozmowę. Streścił przebieg polowania i utratę broni, wspomniał parę słów o swoim pochodzeniu, a co dociekliwsze pytania zbywał monosylabami, wyraźnie zaznaczając granice prywatności. Kiedy zapadła pomiędzy nimi dłuższa cisza, poruszył temat męczący go od początku wyjazdu z Morgwy:
– Jaka kara ją czeka? – Ruchem głowy wskazał na uwięzioną.
Hiver parsknął śmiechem, przez co już i tak niewielka sympatia Brana do mężczyzny niemal prysła.
– Szkoda czasu na wożenie jej do miasta i czekanie na proces. Zrobimy krótką przerwę i damy jej z chłopakami nauczkę na przyszłość. Potem może wróci do wioski, a może nie. To już nie mój problem – odparł i uniósł kącik ust w kpiącym wyrazie.
– Dokładnie, szefie! – zawtórował mu brunet. Małe oczy żołnierza aż się zaświeciły.
Bran skrzywił się, słysząc śliski ton głosu mężczyzn. Postanowił jak najszybciej odłączyć się od towarzyszy i nigdy więcej nie mieć z nimi do czynienia.
Livia na dźwięk słów kapitana zaczęła wierzgać i wydawać stłumione przez knebel jęki, które bez niego z pewnością brzmiałyby jak błagania o litość. Hiver uderzył dziewczynę w bok uzbrojoną pięścią. Powietrze wydarło się z płuc brunetki w akompaniamencie zduszonego okrzyku bólu. Łowca zerknął kątem oka na porwaną, która obrzucała go pełnym wyrzutu, zapłakanym wzrokiem. Obok wcześniejszej nienawiści do porywacza w jej oczach pojawił się również głęboki strach. Bran odwrócił spojrzenie w drugą stronę, walcząc sam ze sobą.
„Jeszcze tylko kilka godzin” – powtarzał w myślach, zaciskając dłonie na wodzach. Jedynie spokój mógł utrzymywać jego sekret w tajemnicy.
Droga do Foren wiodła przez liczne zagajniki i pomniejsze wyżyny. Łowca nie zdawał sobie sprawy z ogromu świata, dopóki nie opuścił rodzinnych terenów. Wychowany w niewielkiej wiosce Inwer na archipelagu Roun przez większość dzieciństwa nie opuszczał wysp. Jedynie przybywający handlarze stanowili dla niego łącznik z tym tajemniczym światem kontynentu, a ich opowieści o wznoszących się ku niebu górach i nieogarnionych wzrokiem połaciach piasku brzmiały niczym wyssane z palca bajania bardów. Dla Brana i pozostałych mieszkańców ocean był źródłem wszystkiego, co potrzebne do życia. Ubierał ich, karmił, wystawiał na mordercze próby stanowiące ostateczny test dojrzałości. Łowca sam dopiero co przeżył wystarczająco wiosen, aby podołać takiemu wyzwaniu. W dniu urodzin młody dorosły z Roun, otrzymawszy jedynie nóż, musiał przetrwać dwadzieścia trzy dni samotnego rejsu łódką i wrócić, aby móc się nazwać mężczyzną. Bezmiar wody był ich całym światem, a według rouńskich legend władał nim nieustraszony Hippur, patron Worrinów. Niestety, nawet bóg nie zapobiegł zagładzie Inwer.
Nagle Hiver zatrzymał pochód. Znajdowali się wewnątrz małej kotliny, otoczeni gęstym lasem. Rozejrzał się i skinął głową do bruneta, który z upiornym uśmiechem zeskoczył z konia. Livia, widząc podchodzącego do niej żołdaka, zaczęła miotać nogami gwałtowniej niż poprzednio, wgryzając się do bólu w poszarpany knebel.
Hiver w tym czasie zwrócił się do Brana:
– Stąd już prosta droga tym szlakiem, jak tylko wyjdziesz z kotliny, to zobaczysz mury Foren. Nie czekaj na nas, dotrzemy do miasta trochę później.
Zsiadł z wierzchowca i pomógł brunetowi odpiąć szamoczącą się kobietę. W momencie zrzucenia na twardą glebę udało jej się poluzować knebel i wrzasnęła gardłowo do łowcy:
– Błagam, zrób coś! – Rozdzierający głos Livii przeszył powietrze. Krzyk mroził krew w żyłach łowcy, a wpatrzone w niego przerażone spojrzenie wreszcie skruszyło mozolnie stawiane mury obojętności.
Wysoki blondyn, widząc tę scenę, z niechęcią odsunął się od zgrai. Nie chciał słyszeć krzyków dziewczyny ani śmiechów towarzyszy, obawiał się jednak kary ze strony dowódcy. Gdyby teraz uciekł, z pewnością oskarżono by go o dezercję, a na rodzinę żołnierza w najlepszym wypadku spadłaby hańba. Kiedy ujrzał oczami wyobraźni zgorszoną jego postępowaniem twarz babki, zadrżał. Nie mógł jej opuścić, nawet gdyby oznaczało to naruszenie wszystkich wartości, które wpajano mu od dziecka. Zacisnął więc dłonie na lejcach i przygryzł policzek, odwracając wzrok.
– Hiverze! – Bas Brana przebił się przez odgłosy szarpaniny.
Wszyscy jak na komendę ucichli i zwrócili się ku łowcy. Twarz mężczyzny pociemniała, a grzmiący wzrok wbijał dowódcę patrolu w glebę. Pobladły, bez śladu wcześniejszego zadowolenia dowódca zawahał się, wciąż trzymając kobietę za ramiona. Nawet rozochocony grubas zwątpił w przewagę liczebną, której był pewny od początku ich podróży. Bran zmierzył wzrokiem całą czwórkę, a gdy dotarł do blondyna, jego spojrzenie na krótką chwilę złagodniało. Szybko jednak wrócił do Hivera i z surowym wyrazem twarzy kontynuował:
– Lordowi nie przeszkadza to, jak poczynają sobie jego żołnierze? – Zmrużył powieki, świdrując spojrzeniem bladego dowódcę. Żołdak skurczył się pod ciężarem postaci Brana. – Nie będę dłużej znosił waszego zachowania wobec poddanych, zwłaszcza kobiet. Co by powiedziały wasze matki? A gdyby to była córka któregoś z was?!
Ostatnie pytanie odbiło się echem. Brunet zwiesił głowę i przygryzł wargę, zupełnie jak karany przez uczonego student. Zszokowany blondyn obserwował scenę, nie dowierzając własnym oczom. Oblicze Hivera zaś stężało, a w jego oczach znów rozpaliły się pogardliwe iskierki.
– Podróżujemy dalej w zgodzie czy wyjaśnimy to tu i teraz? – zapytał łowca, krzyżując ramiona na piersi.
Pytanie wyraźnie rozsierdziło Hivera rzadko otrzymującego rozkazy od kogoś niebędącego lordem. Szermierka spojrzeń trwała jeszcze kilka oddechów, w końcu żołnierz odwrócił wzrok i z kamienną twarzą skinął głową brunetowi, aby zostawił dziewczynę. Obaj pod okiem Brana przywiązali niemogącą uwierzyć we własne szczęście Livię z powrotem do siodła, po czym wsiedli na konie. Hiver zwrócił się ku łowcy, jednocześnie dając dyskretny znak podwładnemu. Blondyn dopiero po chwili zrozumiał rozkaz i momentalnie zbladł. Bran odwrócił się i ruszył wierzchowcem w stronę wskazanego wyjścia z kotliny, lecz po paru krokach zwierzęcia powietrze przeciął świst cięciwy.
Posłana przez bruneta strzała dosięgnęła Brana tuż pod lewą łopatką. Mężczyzna wygiął plecy w łuk, wrzasnął i opadł tułowiem na szyję przestraszonego konia. Wprawne oko pulchnego żołdaka idealnie wymierzyło prosto w serce. Wierzchowiec łowcy wierzgnął i zrzucił masywne ciało, po czym w panice puścił się galopem przed siebie. Livia jęknęła na widok spadającego mężczyzny, a ledwo co wyschłe oczy znów zaszkliły się z bezsilności i ze strachu. Już nikt jej nie wybroni przed obrzydliwymi planami żołnierzy.
Hiver podprowadził konia do zwłok, spojrzał z góry na wojownika i splunął.
– Nie dość, że zabrałeś nasze pieniądze za ghule, to jeszcze wydajesz mi rozkazy? Odważnyś był, przyjacielu, ale tu kończą się twoje przygody. Szkoda. – Obrócił się do towarzyszy, a twarz Livii znalazła się tuż nad postrzelonym. Dziewczyna wstrzymała oddech, lecz po chwili na jej twarzy pojawił się stłumiony kneblem uśmiech niedowierzania.
– Luter, co tak stoisz i gapisz się jak sroka w gnat? Sprzątnij gnojka z traktu i znajdź konia, a potem wróć do miasta. Wyrobimy się do tego czasu. – Wypowiadając te słowa, zupełnie niepotrzebnie wskazał na związaną.
Stojący dotąd jak słup soli blondyn oprzytomniał i ledwo powstrzymując zbierającą się w gardle żółć, ruszył wykonać rozkaz. W momencie kiedy niewerbalnie podejmował decyzję o przeniesieniu się do innej jednostki, wrodzony odruch nakazał mu zatrzymać konia. Hiver i brunet zajęci nietypowo spokojną Livią nie zwrócili uwagi na sięgającą ku plecom rękę Brana. Dopiero trzask łamanego promienia przerwał dyskusję zadowolonych żołnierzy.
Łowca bez słowa się podniósł, a ułamany fragment drewna sam wyleciał z jego pleców wypchnięty siłą mięśni. Kiedy rzekomo martwy mężczyzna się odwrócił, nieludzkość jego twarzy z lśniącymi czerwienią oczami odebrała mowę reszcie. Dyszał jak ranny byk, emanując wrzącą w żyłach wściekłością.
Gardło Hivera wyschło na wiór. Mężczyzna dopiero po chwili zdołał wykrztusić:
– Zabijcie go, idioci! – Sam również sięgnął po przytroczoną do pasa broń. Długi miecz wysunął się gładko z cichym świstem. Trzymając prawą ręką za rękojeść, lewą przytknął do głowicy. Ugiął nogi w kolanach, gotując się do błyskawicznego pchnięcia.
Brunet nałożył trzęsącymi się dłońmi kolejną strzałę na cięciwę, przymierzył i wystrzelił. Grot wbił się głęboko w pierś łowcy, który zupełnie zignorował powstałą ranę. Ruszył w stronę Hivera, łapiąc za topór. Przygotowany kapitan płynnym ruchem pchnął ostrze, celując w trzustkę mężczyzny. Trafił w pustą przestrzeń, nie zdążył jednak wyciągnąć lekcji z popełnionego błędu, gdyż zaraz potem potężne łapy Brana zacisnęły się na głowie Hivera i z trudem porównywalnym do sięgania po bujnie rosnące bulwy cebuli oderwały ją od ciała. Czerep potoczył się po ścieżce, zostawiając za sobą krwisty ślad. Ruchy łowcy były nadludzko szybkie; łucznik nie zdołał nałożyć kolejnej strzały, kiedy napastnik pojawił się tuż przy nim. Krótkie spojrzenie w przerażające oczy było ostatnim, co zobaczył, gdy miecz przebił mu podniebienie.
Luter zeskoczył z konia i w panice pognał przed siebie. Nie wiedział, który kierunek będzie bezpieczny; pragnął jedynie znaleźć się jak najdalej od miejsca kaźni. Po chwili płuca zaczęły palić żywym ogniem – żołnierze stacjonujący w mieście nie byli przyzwyczajeni do długotrwałego wysiłku. Nie zważał na swoje braki w kondycji, tylko parł naprzód, jakby goniła go wataha wilków. Suche gałęzie trzaskały pod jego stopami, kiedy wdarł się w gęstwinę lasu. Nie odwracał się za siebie; wszystkie siły przeznaczał na ratowanie własnej skóry.
Wreszcie ból zmusił go do zwolnienia tempa. Zataczając się, wpadł na pień i oparł dłonie o kolana, łapczywie chwytając zimne powietrze. Pospiesznie rozejrzał się na boki. Odetchnął z ulgą, gdyż nie zauważył żywego ducha. Wziął ostatni głęboki oddech i wyprostował się, wypuszczając zebrane powietrze z obolałych płuc.
Pęknięcie gałęzi i szelest ugniatanego runa za plecami na nowo wpompowały krew w uspokajające się serce żołnierza. Obrócił się i ujrzał stojącego kilka kroków za nim łowcę, który nie zdradzał najmniejszych oznak zmęczenia. Spływająca z twarzy Brana krew ofiar zjeżyła wszystkie włosy na ciele Lutera. Chłopak wydał z siebie żałosny jęk zmieszany z krzykiem, cofnął się i przewrócił, zahaczywszy o leżący pniak.
– Nie ucieknę dalej… – wymamrotał przerażony, mimowolnie odczołgując się od stojącego niedaleko łowcy. Odliczał oddechy do chwili, kiedy poczuje ostrze topora zagłębiające się w jego plecach.
– Wiem – odrzekł Bran.
Luter się zatrzymał. Słowo wypowiedziane przez jego zdaniem zło z najgłębszych piekieł zabrzmiało… wstydliwie. Zebrał resztkę odwagi i odwrócił głowę w kierunku Brana. Łowca pokonał dzielącą ich odległość i usiadł na pechowym pniu, opierając łokcie na kolanach. Zwiesił głowę, przetarł dłońmi brudną twarz i westchnął. Zdezorientowany chłopak obrócił się na plecy i usiadł prosto, mierząc mężczyznę nieufnym wzrokiem. Trwali tak przez chwilę w milczeniu przerywanym nerwowymi oddechami żołnierza. Wreszcie Bran uniósł wzrok, na jego obliczu malował się bezbrzeżny smutek.
– Przykro mi z powodu twoich towarzyszy… – Zawiesił głos, czując rosnącą w przełyku gulę. – Gdyby nie próbowali mnie zabić, pewnie dalej by żyli.
– Dlaczego? Ja-jakim cudem ty nie umarłeś? – Blady jak ściana Luter szybko mrugał, próbując sobie wytłumaczyć, że to nie sen. – Oni… Rzeczywiście, nie przepadałem za ich towarzystwem, ale to, co zrobiłeś… W świetle prawa Foren powinienem cię teraz aresztować za podwójne morderstwo i…
– Tak myślisz? – prychnął Bran wpatrzony we własne dłonie.
Przygnębiony ton łowcy zaskoczył Lutera, który odpowiedział wciąż drżącym głosem:
– W tym momencie marzę tylko o powrocie do domu i wyrzuceniu z pamięci ostatnich minut. – Chłopak wstał, otrzepał ciało z leśnego runa i zachowując bezpieczną odległość, spytał ponownie: – Jakim cudem przeżyłeś ten strzał? Medyk ze mnie miałki, a do kapłana mi daleko, ale na moje oko powinieneś wyzionąć ducha.
– Może opowiem ci później. Masz szczęście, że minął mi szał podczas biegu. – Westchnął. – Musimy pochować ciała i odwieźć Livię do wsi.
Bran zebrał się i wstał, otrzepując dłonie. Luter nerwowo pokręcił głową i skrzyżował ramiona.
– Nie, nie… nie może wrócić! Hiver zostawił tam przecież Gerta, Mlavina i Kiriama, a są niewiele lepsi od niego samego. Musimy jechać do miasta i złożyć raport Grisramowi…
– My? – przerwał mu Bran. Chłopak zbladł. – Pomogę ci pochować zwłoki, ale ani myślę po tym wszystkim grzecznie jechać z tobą do Foren. Nie potrzebuję mieszać się w problemy królestwa, mam swoich aż nadto.
– Uciekasz? – rzucił z niedowierzaniem Luter.
Łowca spochmurniał, ale nic nie odpowiedział i ruszył w stronę miejsca starcia.
– Najpierw zamordowałeś dwóch przedstawicieli władzy, a teraz chcesz wszystko zamieść pod dywan i udawać, że nic się nie stało? A jeśli się wyda, mam wziąć to na siebie?!
– Wyglądasz na rozgarniętego, co to więcej w książkach siedzi aniżeli na arenie. Wymyślisz coś.
– C-co? – Żołnierz spurpurowiał na twarzy. Ruszył za olbrzymem, stawiając co najmniej dwa kroki na jego jeden. – Ty jesteś bezczelny! Typowy łowca, aż dziwne, że zareagowałeś, jak chcieli ją zgwałcić!
– Nie jestem potworem.
– A zachowujesz się całkiem jak one! Gdzie twój honor, Worrinie? Zostawiłeś go na wyspach razem z rodziną?!
Bran zesztywniał. Chłopakowi ugrzązł głos w gardle, kiedy się zorientował, że trafił w czuły punkt. Stał blisko łowcy, bał się jednak wydać z siebie choćby najmniejszy dźwięk. Niemal czuł gotującą się w wojowniku złość; pogodzony ze swoim losem zaczął odmawiać w głowie ostatnią modlitwę. Ku jego zaskoczeniu ramiona łowcy uniosły się i opadły w geście rezygnacji.
– Cholera, człowieku… Niech ci będzie. – Mężczyzna potarł dłonią kark. – Przynajmniej nie zrezygnuję z wizyty u płatnerza.
***
Aż do celu ich marszu powrotnego żaden nie odezwał się ani słowem. Kiedy wyłaniali się zza gęstwiny drzew, ujrzeli przetrzepującą kieszenie martwych żołnierzy Livię. Była tak pochłonięta kradzieżą, że dopiero głośne chrząknięcie Brana zwróciło jej uwagę. Obrzuciła ich przerażonym spojrzeniem i zastygła w bezruchu, patrząc to na jednego, to na drugiego. Przedłużająca się cisza potęgowała niezręczność sytuacji.
– Też mi coś! – warknęła pełnym oburzenia tonem. – Wszyscy wiemy, co chcieli mi zrobić, ja odbieram tylko…
– Zadośćuczynienie? – dokończył Bran, unosząc brew. Stojący ze skrzyżowanymi na piersi ramionami gigant wydawał się rozbawiony.
– A żebyś wiedział – odrzekła, po czym schowała trzymaną zawartość sakiewki Hivera do własnej. – Pozwolicie mi odejść czy teraz nawet zmartwychwstały bohater mi nie pomoże?
Mężczyźni wymienili się spojrzeniami i jedynie przytaknęli sobie w niewerbalnym dialogu. Podeszli bliżej, cała ich uwaga jednak skierowana była ku martwej dwójce. Luter znów pobladł, nieprzyzwyczajony do widoku rzezi.
– Ciężko będzie zamaskować prawdziwy powód ich śmierci – mruknął Bran. Potarł dłonią czoło, zastanawiając się nad możliwymi rozwiązaniami.
– Przyczyny naturalne odpadają – stwierdziła złośliwie dziewczyna, trącając stopą głowę Hivera, którego twarz zastygła w wyrazie szoku.
– Możesz zabrać ją sobie na pamiątkę – odpowiedział Luter i przełknął zbierającą się w ustach żółć.
– Ha, ha. Jeśli nie chcecie, aby ktokolwiek ich znalazł, musicie ściągnąć im odzienie, ubrania spalić, a zbroje zakopać. Zwłoki zanieście w głąb lasu i zostawcie na żer zwierzętom. Zazwyczaj we wsi nacinamy je dodatkowo, żeby zapach krwi lepiej się rozchodził, ale tu chyba nie będzie potrzeby.
Wymowne milczenie mężczyzn było wystarczającym pytaniem.
– Co się tak gapicie? Myślicie, że ile można znosić nękanie przez władzę? Chłop też człowiek i nieraz zdarzało nam się tracić nerwy.
– Przynajmniej mamy plan – stwierdził Bran, po czym wszyscy troje zabrali się do roboty zgodnie z instrukcjami Livii.