- W empik go
Dziedzic i błękitna krew - ebook
Dziedzic i błękitna krew - ebook
Bogowie, miejcie nad nami litość!
Druga część opowieści o losach władców Kontynentu, marzących o niezwykłych bogactwach Nowej Ziemi.
Znani dobrze z poprzedniego tomu Dziedzica bohaterowie wracają, by dalej toczyć krwawą walkę o władzę nad Kontynentem i prawa do zysków z Nowej Ziemi. Chciwość, żądza i okrucieństwo napędzają rozpoczynającą się wojnę. Motorem działań części bohaterów jest jednak troska o rodzinę, przyjaźń, niewinna miłość lub chęć odwetu za krzywdy wyrządzone najbliższym. Każdy jest gotów walczyć, zawrzeć niestabilny i wątpliwy sojusz, czy nawet porzucić swą dawną tożsamość, jeśli miałoby to mu pomóc osiągnąć jego cel…
Girley podniósł ogromny gliniany słój miodu i postawił go w pobliżu tronu Harolda. Król skinął na jednego ze strażników, aby odchylił wieko i sprawdził zawartość. Strażnik bez słowa podszedł do słoja i zajrzał do środka. Na jego twarzy zagościło przerażenie.
– Co tam jest? – zapytał Harold, jednak nie doczekał się odpowiedzi. – Żołnierzu, co tam jest?!
Strażnik drżącym ruchem wsadził rękę do środka, następnie coś złapał i podniósł to do góry. W jednym momencie okrzyki strachu, przerażenia i zdziwienia przebiegły po Sali Audiencyjnej. Strażnik trzymał w ręce głowę…
Wojciech Gosek – urodzony w 1999 roku mieszkaniec Siemianowic Śląskich, obecnie uczeń klasy maturalnej. Jego pasje to literatura, historia powszechna oraz polityka. Wolne chwile spędza na spotkaniach ze znajomymi, w kinie lub w domu z dobrą książką.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-885-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy tom cyklu „Dziedzica” pt. Dziedzic i nowe imperium napisałem po to, aby wytłumaczyć przyczyny wybuchu wojny między Tariangoltami a Kolumbami oraz wyjaśnić, dlaczego bohaterowie zmierzają do tego celu, do którego zmierzają. Akcja drugiego tomu nie ma tak szerokiego horyzontu czasowego jak pierwszego. Tutaj wiele rzeczy dzieje się równocześnie bądź następuje z dnia na dzień. Liczba bohaterów zmusiła mnie do zwolnienia szybkiego tempa pierwszego tomu, przez co zrezygnowałem z ogromnych skoków czasowych, z którymi mieliście do czynienia na samym początku cyklu. Spowolnienie akcji pozwoliło mi na lepsze skupienie się na pojedynczych bohaterach i rozpisaniu ich historii, często bardzo różnych, na większe płaszczyzny.
Drugi tom opisuje wypadki, które zdarzyły się jesienią tego samego roku, gdy Jasper płynął wraz z Sacjuszem, by zbadać Nową Ziemię, a kończą się wraz z początkiem zimy. Pragnę zaznaczyć, że ta książka ani nie kończy serii, ani nie przygotowuje bohaterów do ostatecznego starcia, ale dopiero otwiera im nowe drogi i prowadzi do przygód, z których niekoniecznie muszą wyjść cało. Wielki konflikt jeszcze nastąpi, a obecne potyczki są jedynie jego przedsmakiem.
Wojciech GosekPROLOG
Słońce unosiło się na niebie bardzo wysoko i w całej swej okazałości oświetlało Nową Ziemię. Świeciło mocno, chociaż nie tak jak wcześniej, w lecie. Wraz z nastaniem jesieni Oko Bogów (bo tak Montezumowie nazywali słońce) nagrzewało ziemię słabiej, przez co podział na dzienny i nocny tryb życia przestawał obowiązywać. Teraz wszyscy mogli pracować dla swego władcy przez większą część dnia.
Arheotots Montezuma siedział w wielkim howdahu (lektyce), którego drewniane ścianki wyłożono złotem i ozdobiono licznymi rysunkami. Tę wspaniałą lektykę niosło aż piętnastu zakutych w kajdany niewolników, dla których dźwiganie powozu władcy było jedynym zadaniem w życiu.
– Zatrzymać się! – zawołał ubrany w przepaskę biodrową sługa towarzyszący swojemu władcy. Dostąpił zaszczytu siedzenia w lektyce naprzeciwko króla. Właśnie dotarli do Sprawiedliwej Rzeki. – Opuścić! – Niewolnicy sprawnie wykonali rozkaz. – Mój panie, chciałeś zobaczyć, jak wyglądają prace.
Arheotots podniósł się ze swego złotego siedziska ozdobionego wygrawerowanym wielkim słońcem, będącym herbem rodu Montezumów. Kiedy uważnie przyglądał się otoczeniu, jego zawieszone w różnych miejscach na ciele złote ozdoby i kolczyki lekko pobrzękiwały, obijając się o siebie.
– Czy ten most będzie na pewno stabilny? – zapytał, uważnie obserwując niewolników stawiających na rzece średnich rozmiarów drewniany most. – Ci z kontynentu będą obleczeni w ciężkie zbroje i broń. Most musi być na tyle mocny, aby ich utrzymać, i na tyle solidny, aby trwać przez dłuższy czas. Przyjezdni nie mogą powpadać do rzeki, bo już ich nie zobaczymy…
– O nic się nie martw, mój panie – zapewnił skwapliwie sługa. – Ten most będzie mocny tak jak i pozostałe na całej długości Sprawiedliwej Rzeki. Nieznajomi na pewno je napotkają, więc nie będą bezmyślnie wchodzili do wody.
– O to się nie martwię – odparł Arheotots, spoglądając na sługę. – Niewolnicy karczują las i tworzą drogi prowadzące do Techtitland. Tylko głupiec by tam nie trafił.
– Masz całkowitą rację, mój panie – rzekł sługa, uśmiechając się szeroko. – Wszystko obmyśliłeś najlepiej, jak się dało.
– To zapisano już dawno w naszych księgach. Nasi przodkowie dali nam plan działania wieki temu. Do nas należy tylko działać zgodnie z tymi zapiskami. Nic więcej.
Arheotots spojrzał jeszcze raz na swoich poddanych, którzy pracowali w pocie czoła. Jedni składali most, drudzy trochę dalej wycinali drzewa, tworząc zgrabne drogi, szerokie na cztery metry. Jeszcze parę dni i wszystko będzie gotowe, pomyślał, zdążyliśmy na czas.
– Wracamy do miasta – oznajmił Montezuma. – Dzisiaj mija już czwarty miesiąc, od kiedy książę z dynastii Tariangoltów odwiedził mój pałac. Nasi Uczeni w Naturze są już w stanie nam powiedzieć, czy ten chłopak zostawił u nas to, czego się spodziewaliśmy”.
– Jak sobie życzysz, mój panie.
Arheotots ponownie zasiadł na swym złotym tronie. – Podnosić! – zawołał sługa, a niewolnicy jak jeden mąż unieśli howdah do góry i założyli na swe ramiona. – Ruszać! Wracamy do Techtitland!
Złota lektyka powoli, lecz zgrabnie została odwrócona tak, że teraz Sprawiedliwa Rzeka znajdowała się za plecami Arheototsa. Przyjemny chłód owiał plecy władcy.
Howdah był długi na trzy metry i posiadał wielki baldachim chroniący podróżujących przed promieniami słońca. Był przedniej roboty, wykonany z najlepszych materiałów, jakie wydała Nowa Ziemia. Posiadał wiele złotych zdobień, inkrustacji z macicy perłowej i kamieni szlachetnych, a także intrygujących płaskorzeźb, które jeszcze bardziej go upiększały. Wszystkie te zdobienia, no i oczywiście złociste siedzisko w kształcie tronu, znacząco wpływały na ciężar howdahu, a więc i szybkość poruszania się niewolnych. Dlatego też wiodąca pod górę droga do stolicy trwała parę godzin więcej, niż gdyby użyto lżejszego środka transportu władcy. Nawet Arheotots mógł poczuć się zmęczony.
Kiedy jednak już dotarli na wielki kamienny plac, który stanowił centrum miasta na jeziorze, Arheotots udał się natychmiast do największej z piramid w mieście, będącej jego domem i pałacem. Bardzo się niecierpliwił, oczekując wieści, które miało mu przynieść późne popołudnie.
Wspiął się do jednej z górnych komnat, uchylił brązowe drzwi i wszedł do środka. Jego córka Merte już tam czekała i gdy ją zobaczył, kazał natychmiast zawołać jednego z Uczonych w Naturze.
– Jak się czuje moja piękna córka? – zapytał i ucałował ją w czoło na powitanie.
– Świetnie – odpowiedziała z uśmiechem na twarzy. – Chociaż brakuje mi trochę biegania po lesie i pływania w morzu. Tęsknię za wolnością.
– Nie zamartwiaj się – pocieszał ją ojciec. – Jeszcze trochę czasu i wrócisz do swoich ulubionych zajęć. Musisz być teraz dzielna.
– Staram się, jak mogę, ale nudzi mnie już ciągłe siedzenie w tym pałacu. Czy mogę chociaż na chwilę wyjść na ulicę Techtitland?
– Kochana, przecież wiesz, że to niemożliwe. Jeżeli chcesz zaczerpnąć świeżego powietrza, możesz wyjść na górę piramidy lub na jeden z balkonów.
– Wiem, wiem – powiedziała lekko zrezygnowana Merte. – Ale to nie to samo co przechadzanie się po ciepłym kamieniu czy ziemi, która przykleja się do stóp, czy choćby pływanie nago w ciepłym morzu albo rzece.
– Jeszcze trochę cierpliwości, a będziesz mogła robić, co zechcesz. Obiecuję ci to.
Po tych słowach rozległo się ciche pukanie do drzwi.
– Wejść – powiedział Arheotots i drzwi uchyliły się.
Do środka wszedł mężczyzna średniego wzrostu ubrany w beżową togę. Jego twarz zakrywała złota maska symbolizująca słońce. Głowę okrywał trójkątny kaptur tego samego koloru co toga, spływający swobodnie na ramiona. W ręce trzymał wykonany z brązowej skóry worek.
– Panie. – Ukłonił się bardzo nisko. – Wzywałeś mnie, a więc jestem.
– Dzisiaj mija czwarty miesiąc, od kiedy moja córka stała się kobietą. Masz sprawdzić, czy urodzi chłopca.
– Oczywiście – Uczony w Naturze pokłonił się ponownie. – Spoglądając na jej brzuch, jestem w stanie stwierdzić, że nosi ona w swoim łonie nowe życie.
– Tyle to ja sam potrafię wywnioskować – odparł Arheotots. – Chcę, abyś sprawdził, czy moja córka nosi przyszłego mężczyznę czy kobietę. Wyrażam się chyba jasno?
– Tak, tak. Już sprawdzam. – Uczony podszedł do łoża, na którym siedziała Merte. Następnie wyciągnął złotą obręcz oraz jakiś dziwny przedmiot, którego kształt nie przypominał nic znanego. – Pani, czy mogę cię prosić, abyś zdjęła swoje dolne ubranie?
Merte spojrzała trochę niespokojnie na swego ojca, ale ten skinął głową na znak, aby była posłuszna.
– Oczywiście – powiedziała. Wstała z łóżka, a następnie odwiązała materiał, którym była przepasana, i odsłoniła łono.
– Pani, proszę usiąść i rozchylić nogi – polecił Uczony w Naturze, a Merte wykonała prośbę. Uczony nałożył obręcz na dziwny przedmiot, a następnie zwinnym ruchem dotknął ciała dziewczyny. – Dziękuję. Pani, możesz się już ubrać.
Merte z powrotem ubrała się, a Uczony w Naturze wsadził obrączkę do specjalnej buteleczki z płynem, który przypominał wodę, ale prawdopodobnie nią nie był.
– I co? – zapytał Arheotots, który podczas sprawdzania odwrócił się plecami. – Czy wiesz, kogo w łonie nosi moja córka?
– Na razie nie jestem w stanie tego stwierdzić, mój panie – odparł Uczony. – Musimy trochę poczekać. Jestem pewien, że jeszcze dzisiaj w nocy, gdy słońce się schowa, a niebo oświetlą księżyc i gwiazdy, będziemy już to wiedzieli.
– A po czym?
– Po kolorze tego płynu, mój panie. – Uczony podniósł flakonik z obręczą. – Jeżeli zabarwi się na czerwono, wtedy będziemy wiedzieli, że bogowie zesłali chłopca, jeżeli zaś kolor płynu będzie zielony, to księżniczka urodzi dziewczynkę.
– A czy wiesz, ile jeszcze czasu zostało do narodzin… jego? – dopytywał Arheotots
– Mówiłeś, panie, że minęły już cztery miesiące od czasu poczęcia. Zgodnie z ludzką naturą poród powinien odbyć się za pięć kolejnych miesięcy.
– Nie o to pytam. – Arheotots spojrzał na Uczonego z podniesioną głową. – Czy próbujesz uniknąć prawdy?
– Nie, panie. – Uczony w Naturze wbił wzrok w podłogę. Światło świec odbijało się od jego złotej maski. – Nie śmiałbym.
– To dobrze. Chyba źle rozumiesz moje pytania. Zacznijmy więc jeszcze raz, jeśli pozwolisz.
– Oczywiście. Nie śmiałbym odmówić.
Arheotots podszedł bliżej do Uczonego, tak że teraz miał go na wyciągnięcie ręki. Popatrzył na niego przez chwilę, a ten podniósł głowę i spojrzał w oczy swojemu władcy.
– Jesteś starszy ode mnie, prawda?
– Tak.
– A więc większość nauk i prawd – tych przeszłych i przyszłych – jest przed tobą odkryta, prawda?
Uczony czuł przeszywające spojrzenie Arheototsa.
– Znam… znam tylko więcej interpretacji.
– Zatem kiedy narodzi się ten, który stoi teraz nieruchomo?
– Wtedy, gdy dziecko okaże się chłopcem i osiągnie szósty miesiąc życia…ROZDZIAŁ PIERWSZY
Liście w pobliskim lesie poczęły się już mienić kolorami. Piękny, delikatny zielony począł zanikać, a w jego miejsce pojawiał się słoneczny pomarańczowy, krwisty czerwony oraz promienisty żółty. Dzień stawał się krótszy, a noc dłuższa, przez co gorąca temperatura spadała znacząco w dół. Zaczęły pojawiać się chłodne wiatry i przelotne na razie deszcze. Mimo tych nie zawsze przyjemnych warunków ludzie wychodzili ochoczo ze swych domów, aby nacieszyć oczy pięknymi widokami kipiącej kolorami jesieni, zwiastującymi powolne, lecz nieuchronne zbliżanie się zimy.
Książę Rick z domu Tariangoltów również nie marnował czasu na siedzeniu w murach tłocznego Similias i duszeniu się w pałacu jego ojca. On wolał spędzać ten czas na skraju wielkich lasów. Nie był tutaj jednak sam.
Od pewnego czasu Rick znikał czasami z zamku. Bocznymi uliczkami i tajnymi przejściami wychodził poza miejskie życie w tę dzicz niezmienioną od pokoleń. Wymykał się w tajemnicy, po cichu, bez strażników ojca, bez żywej duszy. Na te przechadzki ubierał się zawsze w brązowy płaszcz z wielkim, kryjącym twarz kapturem. Nie chciał, aby ktokolwiek go rozpoznał oprócz jednej osoby, która miała do tego prawo.
Rick siedział na kamieniu, który był bardzo stary. Można to było wywnioskować po jego rozmiarach i obłym kształcie. Głaz wyglądał tak, jakby natura celowo chciała stworzyć z niego przyjemne miejsce dla podróżnych pragnących odpocząć.
Znowu się spóźnia, pomyślał Rick, bawiąc się nożem, który zawsze ze sobą zabierał. Zaczyna się ściemniać, a ja nie będę wracał do pałacu ulicami zapełnionymi strażnikami mojego ojca.
Książę parę razy w tygodniu zasiadał na tym kamieniu i czekał na swego gościa. Robił to nieprzerwanie od czasu, gdy jego starszy brat Jasper udał się do Nowej Ziemi. Było to dosyć dawno temu, ale czas leciał bardzo szybko i Rick prawie w ogóle tego nie odczuwał. Jak dobrze, że to nie ja jestem tym pierworodnym, myślał czasami, musiałbym wykonywać te wszystkie obowiązki, które ma teraz Jasper. Wszyscy by za mną chodzili i nie dawali mi wytchnienia. No i musiałbym się ożenić z Sarą, a co jak co, do niej to nie pałam wielką miłością. Jasper z miłością przynajmniej miał szczęście.
Kiedy Rick miał dziesięć lat, czasami zazdrościł następcy tronu, że to nie on jest na jego miejscu. Podobały mu się przywileje, które posiadał Jasper i których przybywało z wiekiem. Mógł on na przykład pić wino, kiedy chciał, nie pytając o pozwolenie ojca, mógł spać z kobietą, o czym Rick nie mógł jeszcze nawet marzyć. Te i inne rzeczy czasami go denerwowały, sprawiając, że czuł pewną niechęć do brata.
Teraz jednak wszystko uległo zmianie. Rick przestał interesować się władzą i przywilejami, o których tak niegdyś marzył. Zrozumiał, że pod kołdrą przyjemności kryje się także masa obowiązków, potrafiących wymęczyć człowieka do granic możliwości. Jest ich dużo i zajmują sporo czasu, mówił sobie wtedy, a czasu jest zbyt mało, aby pogodzić ze sobą te dwa „worki”.
Gdy wybuchła wojna, odetchnął z wielką ulgą, że to nie on jest tym najważniejszym. Bał się wielkich bitew, potyczek, wojowników i przelewanej litrami krwi. Gdyby był następcą swojego ojca, musiałby jechać z nim na wyprawę, z której niekoniecznie wróciłby żywy. Nader często się zdarzało, że synowie ginęli na wojnie wraz ze swymi ojcami.
Rick nie potrafił dobrze walczyć szpadą i szablą, strzelać z kuszy czy łuku ani też szarżować z lancą przy boku. On raczej wolał przebywać w bibliotece, spędzając czas na czytaniu różnych historii i tworzeniu własnych tekstów, które przetrzymywał w swojej komnacie. Żył w cieniu swego brata, ale obecnie nie przeszkadzało mu to za bardzo. Nawet w jakimś małym stopniu cieszył się z tego.
Kiedy schował nóż do małej pochwy i chciał już wracać, nagle z cienia krzewów, które znajdowały się nieopodal, wyłoniła się postać ubrana w granatowy płaszcz z wielkim kapturem, ozdobionym złotymi runami.
– To ty? – zapytał Rick, podnosząc się z kamienia.
– Ja – odparła. – A kto by inny? – Zdjęła kaptur.
Kiedy kaptur opadł na plecy tajemniczej osoby, przed Rickiem pojawiła się przepięknie uśmiechnięta piętnastoletnia dziewczyna. Miała rozpuszczone, brązowe włosy, piękne zielone oczy i złocistą cerę ozdobioną kilkoma małymi pieprzykami, dodającymi jej uroku i niewinności. Usta, czerwone niczym krew, zawsze układały się w niewinny uśmiech. Była czarująco piękna. Młody książę często jej mawiał, że jest kobietą idealną.
Rick zbliżył się do dziewczyny i pocałował ją na powitanie długim, czułym pocałunkiem. Gdybym był Jasperem, nie mógłbym tego uczynić. Gdy się odsunął, spojrzał głęboko w jej zielone oczy, widząc w nich swoje odbicie.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała głosem, którego brzmienie sprawiało radość księciu. – Ale musiałam poczekać, aż mój ojciec wyjdzie z domu. Mógłby coś podejrzewać, gdybym wcześniej wyszła.
– Nic się nie stało. – Pocałował ją w czoło. – Ważne, że jesteś tu i teraz.
Tą piękną piętnastoletnią dziewczyną była Luiza Meiserkiur. Pochodziła z bogatego domu sławnych rycerzy. Jej ojciec, obecna głowa rodziny, Ser Karlond był słynnym wojownikiem, który brał udział w wielu turniejach i potyczkach. Wygrał ich wiele, parę przegrał, jednak to nie miało zbyt wielkiego znaczenia, a już w szczególności dla Ricka.
– Jak minęły ostatnie dni mojej pani? – zapytał książę, gdy wraz z Luizą usiedli na starym kamieniu.
– Smutno, bo bez ciebie. – Uśmiechnęła się lekko. – Jednak te spotkania sprawiają, że zaraz uśmiech pojawia się na mojej twarzy.
– Oby naszych spotkań było jak najwięcej.
– No właśnie. – Luiza zachmurzyła się. – Ty jesteś księciem, a ja córką zwykłego rycerza. Boję się, że w każdej chwili możesz wyjechać z Similias na wojnę. Wtedy nie wiem, co bym miała ze sobą począć.
– Nie martw się. – Rick złapał ją za rękę. – To nie moja wojna. To wojna mojego ojca i Jaspera. Jeżeli ktoś ma wyjechać stąd, aby walczyć, to oni, a nie ja. Masz moje słowo, że nigdy nie opuszczę Similias bez ciebie.
– A jeżeli twój ojciec każe ci jechać?
– To wtedy zabiorę trochę złota z pałacu i uciekniemy razem choćby na sam skraj zimnej północy. O nic nie musisz się martwić.
– Mój kochany. – Spojrzała na niego i uśmiechnęła się znów. Jego słowa sprawiały jej wielką radość. Chciała, aby książę był przy niej już na zawsze.
– Wiesz co? Mam coś dla ciebie – sięgnął do kieszeni i wyciągnął mały rulonik papieru związany czerwoną kokardą z różą.
Dziewczyna rozwinęła pergamin, na którym pięknymi literami napisano wiersz. Widać, że Rick się postarał, ponieważ każda litera była identycznej wielkości oraz została profesjonalnie przyozdobiona.
– Dziękuję. – Obdarowała go pocałunkiem w policzek i zaczęła czytać w myślach.
Ach, miłość, coś mi uczyniła,
Eżeś mie tak oślepiła,
Eżeśm ja na miłość podał,
Jako bych nikogo na świecie znał.
Miłuj, miła, miłuj wiernie,
Miej go w sercu zawżdy pewnie,
Wiernie mienim, nie przemienim,
Kto to wzdruszy,
Dyjabeł będzie pan jego duszy.
– Och, mój kochany poeta – rzuciła się w jego ramiona i pocałowała znowu, tym razem w usta.
Rick był młodszy od Luizy o dwa lata. Miał trzynaście lat, ale emocjonalnie był bardzo dojrzały. Czasami zdawało się, że ma w sobie tyle dorosłości, ile niejeden mężczyzna, który osiągnął dwudziesty rok życia. Luizie bardzo to imponowało. Był inny niż reszta jego rówieśników. Był też księciem, ale dla niej to nie było ważne. Ważne, że czuła w jego obecności coś, co trudno byłoby opisać nawet najlepszemu pisarzowi.
Zwinęła pergamin z powrotem i zawiązała wstążkę z czerwoną różą. Następnie schowała prezent w jednej z maleńkich kieszonek, jakie wyszyto w jej granatowym płaszczu.
– Szkoda, że nie możemy spotykać się w innych miejscach – skwitowała, spoglądając na ukochanego. – Chciałabym kiedyś razem z tobą zatańczyć w Wielkiej Sali pałacu pierwszy taniec… Albo przejechać się konno po głównym trakcie.
– Na taniec będziemy musieli poczekać – odparł Rick, dotykając jej włosów. – A przejażdżkę konno możemy odbyć.
– Na białych, pięknych koniach? – zapytała, spoglądając głęboko w jego oczy. – Tak jak damy i rycerze w legendach i podaniach?
– Na białych jak śnieg na północy i pięknych niczym ametysty z południa.
– A kiedy? – roześmiała się.
– Hmm. – Zamyślił się na chwilę. – Spotkajmy się za siedem dni w tym samym miejscu co zawsze wraz z zachodem słońca. Przyprowadzę konie i udamy się w niezapomnianą podróż.
– A więc zatem spotkamy się tak, jak mówiłeś, mój książę.
Wstała z miejsca i poprawiła swoją suknię i płaszcz. Rick również się podniósł i złapał Luizę za ręce.
– Muszę już uciekać – powiedziała. – Gdy długo przebywam poza domem, moja matka się martwi i prawi mi kazania. Do zobaczenia, kochany.
– To spotkanie nie należało do najdłuższych – zauważył Rick.
– Wiem, wiem. Obiecałam jeszcze załatwić coś po drodze. Sam rozumiesz.
Ponownie obdarzyła go gorącym pocałunkiem w usta. Był długi, słodki i zatrzymywał czas dla zakochanych. Młoda, niewinna miłość.ROZDZIAŁ DRUGI
Wrony zleciały się na pobliskie drzewa, które rosły rozproszone. Wyglądało to tak, jakby ktoś wysłał im specjalne zaproszenie. Zaproszenie na bal, który miał się odbyć już za parę godzin. Goście byli trochę podenerwowani, czasami przelatywali z gałęzi na gałęzie i zmieniali miejsce na widowni. Mimo tego niepokoju wszyscy jednak czekali, aż to oni będą mogli zagrać, tym razem, pierwsze skrzypce. Czekali na koniec bitwy o Endero, który miał już wkrótce nadejść.
San Urdu Chan, bez swojego wojennego partnera Krysofa Żeglarza, rozbił obóz ponad sześćdziesięciotysięcznej armii w pobliżu twierdzy Endero, na trzy dni przed przypuszczeniem oblężenia. Obozowisko tej wielkiej armii rozciągało się po sam horyzont i nie było widać jego końca. Tysiące flag z wizerunkiem bażanta lub węża łopotały na wietrze, a dźwięk, który wydawały, niósł się echem aż do samych murów twierdzy. Ten widok mógł rodzić strach i go rodził.
Drużyna miasta liczyła tysiąc straży, siedmiuset kuszników, trzystu muszkieterów, tysiąc halabardników uzbrojonych w szpady oraz dwa tysiące niewyszkolonego motłochu z pospolitego ruszenia. W sumie pięć tysięcy wojowników lepszych i gorszych. Pięć tysięcy przeciwko sześćdziesięciu tysiącom. Nic dziwnego, że każdy, kto przebywał w obrębie murów miejskich, bał się, że zbliżają się jego ostatnie godziny. No bo kto ma większe szanse wygrać to starcie?
Namiestnikiem twierdzy Endero był sir Mark Billester, trzydziestoletni rycerz, który wygrał w swoim życiu jeden pomniejszy turniej. Nie był w jakiś specjalny sposób obdarzony talentem do walki czy znajomością strategii. Raz przeczytał książkę zatytułowaną Sztuka walki piórem sir Mirra Kerrina, a ostatnim czasy coraz rzadziej ćwiczył szermierkę. Jedyne, czym obdarowali go bogowie, to celne oko. Z pistoletu kołowego potrafił trafić miedzianego smokolota z pięćdziesięciu metrów, a z muszkietu nawet z odległości osiemdziesięciu metrów. To rzeczywiście była wyjątkowa umiejętność. Chciał ją jak najlepiej wykorzystać, dlatego w jednej z wieżyczek zamku kazał wybudować specjalne pomieszczenie, w którym obsadził dwadzieścia muszkietów i pięciu żołnierzy. On miał strzelać, a oni ładować. Był to dobry pomysł i w końcu można było go przetestować w praktyce.
Gdy w końcu nastał dzień sądu, sir Mark Billester rozstawił tysiąc żołnierzy na pierwszych murach, które były słabsze od tych zamkowych. Chciał spowolnić atak na serce całego Endero. Co prawda nie za wiele mu to da, ale przynajmniej nie odda podgrodzia bez walki. Ci biedni ludzie też zasługują na ochronę, mówił sobie, nie mogę ich zostawić, przecież jestem ich namiestnikiem. W tym akurat miał rację.
Najlepsi wojownicy jednak zamknęli się w grodzie i zamku. Sir Billester zebrał spore zapasy prochu, bełtów i – co najważniejsze – jedzenia. Solona wołowina w beczkach, sery, kasza oraz worki z pszenicą. To wszystko mogło wystarczyć na całe miesiąca oblężenia. Sir Mark miał nadzieję, że do tego czasu król Harold przybędzie im z odsieczą i rozproszy całą armię Saladynów i Kolumbów. Jeżeli jednak flagi Tariangoltów nie pojawią się na horyzoncie, to lepiej im zginąć w walce z podniesionym czołem niż dostać się do niewoli tych dzikusów z południa, o których krążyło wiele legend. Wyrywanie języków, wypalanie oczu, łamanie kości i wypruwanie wnętrzności to jedynie łagodniejsze z zabiegów, które mogli im zafundować Saladyni. Chan wypuszczał swoje sępy i nie zwracał uwagi na to, co robią. Liczyło się tylko, że walczą i nie uciekną z pola walki bez jego zgody. To są psy, które dziękują nawet za mniejszą liczbę batów.
Teraz jednak sir Mark Billester nie miał ochoty na dręczenie swojej duszy tymi pogłoskami, które co prawda były trochę naciągane, ale kryły też w sobie prawdę. On wolał w spokoju, w swojej komnacie, popijać wyborne czerwone wino, delektując się wszechobecną ciszą. Miał trzydzieści lat, ale nie miał żony ani potomków. Co mu zależy, czy zginie, czy będzie żył?
– Zjadłbym bażanta – powiedział sam do siebie, nalewając z butelki, która stała na jego stole. – Bażanta w sosie z żurawiną z wybrzeży. To dobry pomysł. Klejstan! Klejstan!
Do komnaty wbiegł mężczyzna w średnim wieku. Był niski, ubrany w mało kunsztowny wams, a na jego głowie widniały przerzedzone włosy. Był to osobisty sługa namiestnika.
– Sir – powiedział grubym głosem. – Wzywałeś mnie.
– Tak – odparł Mark. – Idź do naszych kuchni i sprawdź, czy przypadkiem nie mamy gdzieś bażanta. Jeśli jest, to niech mi go przygotują na kaszy z żurawiną.
– Oczywiście Sir – mężczyzna wyszedł z komnaty, zamykając drzwi.
Billester pociągnął ponownie łyk wina i rozkoszował się jego smakiem oraz powoli uwalniającym się aromatem.
– Najlepsze wino, jakie kiedykolwiek piłem – powiedział. – Ale zaraz… Cholera, przecież mam walczyć. – Rzucił szklany kielich o ziemię, a ten rozbił się na drobne kawałki. – Co się z tobą dzieje, Mark? Pijany przecież nic nie uczynię.
Podniósł się z drewnianego krzesła i podszedł do okna, które dawało widok na niższe części miasta. Kiedy oparł się o parapet i otworzył prawą część okna, poczuł przyjemny, jesienny wiaterek, który zaczął wypełniać duszną komnatę. Jest chłodny jak śmierć, która już za nim długo zbierze potężne żniwo. Spojrzał na podgrodzie, które pełne było domów mieszkańców, drobnych sklepików oraz ulic, które były puste. Kiedyś wielu biegało po krętych drogach i spieszyło do pracy, domu lub tawerny. Teraz jednak wszyscy schowali się ze strachu. Jedynymi, którzy zostali, byli strażnicy i żołnierze. Tysiąc osób rzuconych w paszczę lwa. To właśnie oni mieli jako pierwsi zderzyć się z armią nieprzyjaciela.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść – powiedział sir Mark Billester.
– Panie. – W komnacie ponownie pojawił się Klejstan. – Sprawdziłem, czy posiadamy jeszcze bażanty, ale z przykrością muszę stwierdzić, że ostatnie wyszły tydzień temu. Zostały jedynie kurczaki, indyki, no i solona wołowina.
– To szkoda – odparł namiestnik, odwracając się w stronę sługi. – Wielka szkoda. Widocznie bogowie nie chcą, aby ostatni posiłek składał się z tak szlachetnego mięsa.
– Jeżeli sobie życzysz, panie, to pobiegnę z powrotem do kuchni i każę przygotować innego ptaka. Żurawina jeszcze jest.
– Nie – odparł ze zrezygnowaniem sir Mark. – Nie musisz się już trudzić. Chciałem tylko bażanta, ale nawet tego nie mogę mieć. Wiesz co, Klejstan? – Billester wyciągnął zza pasa mały mieszek, w którym było parę złotych i srebrnych smokolotów. – Łap. – Rzucił mieszek w stronę sługi, a ten go złapał i uśmiechnął się. – Zostaw mnie i idź do tawerny albo jakiegoś burdelu. Zabaw się. W końcu masz do tego prawo jak mało kto.
– Dziękuję ci, panie. – Ukłonił się nisko. – Niech ci bogowie to wynagrodzą.
– Aha. – Sir Mark złapał się za głowę. – Po drodze wstąp jeszcze do Listmistrza i każ mu wysłać następne trzy gołębie do Similias. Król musi wiedzieć, co się dzieje.
– Oczywiście, sir. – Sługa ukłonił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Sir Mark Billester spojrzał ponownie na swoje miasto. Było piękne. Piękny był też obóz, który rozłożono pod jego murami. Rzeczywiście zapiera dech w piersiach, tak jak kobra wijąca się w piaskach pustyni. Tyle że w tej zjawiskowości kryje się cholerne niebezpieczeństwo. W pierwszej linii można było zobaczyć namioty łuczników. Byli najlepszymi strzelcami w całym Skyrind. Dowodził nimi jeden z braci Xarów. Sir Mark nie pamiętał już, czy był to Xin czy może Xan. Wiedział jedynie, że obaj są krwiożerczy i nie znają litości. Jeżeli istnieje kraina potępionych, to jest przeznaczona głównie dla takich jak oni. Dalej widniały namioty legionistów i wojowników pieszych oraz halabardników, rycerzy i muszkieterów Krysofa. Saladyni najlepsi są w czystym polu. Przy szturmach jednak łatwo ich ścinać, ale jest ich tak wielu, że nawet przy dużych stratach i tak się przedrą prędzej czy później. A więc porażka to tylko kwestia czasu. Na samym końcu namioty porozstawiali jeźdźcy obu stron. Oni raczej nie wezmą udziału w bitwie. No chyba, że zrobią wyłom w murach, wtedy na pewno to oni poczną plądrować miasto jako pierwsi.
– Och, bogowie – zaklął. – Czemu to akurat ja muszę z nimi walczyć? Przecież wiecie, że nie dam rady. Wasz psikus wcale nie jest śmieszny.
Nagle rozległ się dźwięk rogu. Był niski, długi i sprawiał, że każdemu serce podchodziło do gardła i biło niemiłosiernie…ROZDZIAŁ TRZECI
Król Harold Tariangolt siedział w sali koronacyjnej przy małym stoliku, czekając na ministrów, którzy mieli się zjawić na posiedzeniu rady. Siedział wpatrzony w kolumnę, która stała parę metrów od niego. Wyglądał tak, jakby jego ciało opuścił duch, a on sam stał się bezwładną marionetką uzależnioną od innych. Na szczęście nie było to prawdą. Król, jeżeli chodzi o zdrowie fizyczne, czuł się fantastycznie. Gorzej było jednak z jego psychiką. Korona coraz bardziej poczęła mu ciążyć i wbijać go w tron, który mógł za chwilę stracić, jeśli tylko Krysof wraz z władcą Saladynów wygrają wojnę. Wojna, prawie pusty skarbiec, no i ta wiadomość od Tefola Małego, która dodatkowo nie dawała mu spać. Dobrze pamiętał tamten dzień, gdy minister skarbu siedział z nim w jego komnacie.
– Jego wysokość Wasyl z domu Ramonów powiedział, że nie musisz oddawać tej pożyczki w smokolotach ani też w tonach pszenicy.
– Czy to na pewno dobra wiadomość? – zapytał wtedy. – Czy i ten król zarzucił na nas swój hak?
– Wasza Miłość. – Tefol poczerwieniał, tak jak wtedy gdy poinformował o zbrojeniu się Kolumbów i Saladynów. – Wasyl powiedział, że pragnie jednej dziesiątej tego, co będą przywozić nasze okręty z Nowej Ziemi.
Złość, która wtedy wpełzła do umysłu Harolda, była okropna. Król najpierw wstał i przewrócił stół, na którym stały różne rzeczy: wino, dokumenty, pióro, sztylet, pusty papier. Butelka wina roztrzaskała się i ochlapała wams Tefola, a nóż skaleczył króla w rękę. Poleciało również wiele przekleństw i wyzwisk skierowanych do Wasyla, Chana, Krysofa, Rasgora, a nawet i samych bogów. Król wyglądał jak opętany, ale na szczęście opanował się w porę, gdy do komnaty wpadli strażnicy. Od tamtego momentu chodził ciągle strapiony i zdenerwowany. Pierwszy raz w życiu nie miał pojęcia co robić.
Jego rozmyślenia przerwały teraz kroki ministrów, którzy zbliżyli się do stołu. Wszyscy po kolei przywitali się z władzą, wymieniając przeróżne tytuły, a następnie zasiedli na swoich miejscach. Joachim Stud, Tefol Mały, Barack Selmo i Rufus Tedus – to oni byli przedłużeniem decyzji swojego władcy.
– Panowie – zaczął Harold, spoglądając na swoich ministrów. – Nie oszukujmy się. Wszyscy dobrze wiemy, że nasza sytuacja jest tragiczna. Nasza armia liczy sobie dwadzieścia dwa tysiące dzielnych mężczyzn, którzy są rozproszeni po całym królestwie. Jesteśmy w punkcie bez wyjścia. Radźcie. Radźcie, co mam czynić, czy zwołać wszystkich namiestników z wojskiem, czy ich zostawić, aby bronili miast, które zostały im dane w zarząd?
– Moim zdaniem musimy zwołać, kogo się da, i wyruszyć w szczere pole lub zamknąć się w jakiejś twierdzy – odpowiedział jako pierwszy Joachim Stud, minister wojskowości. – Jeżeli jesteśmy rozproszeni, nic więcej nie zdziałamy. Będziemy tylko w stanie opóźnić marsz nieprzyjaciela, który spokojnie, bez większych strat zacznie podbijać naszą ziemię, aż w końcu połknie nas w całości.
– Czyli jedna armia – odparł Harold. – To dobra myśl, jednak warto zauważyć, że Kolumbowie i Saladyni mają trzykrotnie większą armię, mimo wszystko.
– Można wysłać gołębia do Unos Kar – wtrącił Tefol Mały. – Rasgor jest naszym przyjacielem i na pewno nie odmówi nam pomocy. Jakby nie patrzeć, dynastie Tariangoltów i Nordów złączyły swoją ścieżkę przez ślub Jaspera i Sary. Władca północy weźmie sobie za obowiązek wypowiedzenie wojny naszym nieprzyjaciołom.
– Rasgor już raz wykazał się swoją pomocą. – Czerwień oblekła twarz Harolda. – Gdy zezwolił na ślub. Jako pierwszy zaczął mnie oskubywać ze złota, które sam teraz będę sprowadzać z Nowej Ziemi. Pomocy od niego nie chcę.
– Wasza Wysokość, nie miej mi tego za złe – kontynuował Tefol – ale złoto teraz nas nie uratuje i jest najmniej ważne. Jako priorytet powinniśmy wybrać naszą suwerenność, choćby za cenę zmniejszenia liczby okrętów handlujących z Nową Ziemią. Nordowie mają potężną armię, a w połączeniu z naszą będziemy w stanie w jakiś sposób przeciwstawić się Saladynom i Kolumbom. To Rasgor jest naszą jedyną nadzieją.
Harold nie lubił, gdy ktoś podważał jego decyzję. Sądził, że jako król jest w stanie zauważyć, które rozwiązanie jest najlepsze dla niego i dla jego królestwa. Teraz jednak wplątał swój kraj w wojnę. Dobry król powinien umieć unikać wojny, a nie burzyć pokój na całym kontynencie. Wyprostował się w swoim fotelu i spojrzał na Tefola Małego.
– Skoro tak myślisz – powiedział nad wyraz spokojnie. – Jest tylko jeden mały problem. Zanim Rasgor zjawi się tutaj z całą armią, minie wiele czasu. Najpierw będzie musiał ją zebrać, następnie zdobyć zapasy, a potem dopiero wyruszyć na południe. Zanim się tutaj zjawi, to nas już może nie być.
– To prawda – przyznał Barack Selmo. – Ale lepiej postawić na coś kartę niż bezmyślnie trzymać ją w ręce i czekać. Nasza bezczynność wzmacnia naszych wrogów. Gdy ktoś czeka, może jedynie spotkać śmierć, a tego chyba żaden z nas by nie chciał. Moim zdaniem powinniśmy prosić o pomoc Rasgora.
– Również tak sądzę – odparł Rufus Tedus. – Nikt inny nie jest w stanie nas wspomóc w tej chwili oprócz Nordów. Albo oni, albo już teraz możemy znaleźć sobie jakieś posiadłości na wyspach, najlepiej na Wielkich Wodach.
Harold poczuł się dziwnie. Jego ministrowie mówili innym językiem niż on sam. Czuł się tak, jakby nagle tracił swoją władzę. Bogowie, cóż mam czynić? Co mam robić, żeby uratować królestwo?
– A co jeżeli Rasgor nie przybędzie? – zapytał i spojrzał na swoich ministrów. – Co wtedy? Ośmieszy mnie i was przed całym kontynentem.
– Wasza Miłość – ozwał się Joachim Stud. – Król Rasgor jest twoim przyjacielem i na pewno nie odmówi pomocy. Chociażby przez wzgląd na waszą przyjaźń.
– Zgadzam się z tym – odparł Barack Selmo. – Rasgor zgodził się na ślub Jaspera i Sary, jeżeli nasze okręty będą razem podróżować do Nowej Ziemi. Gdyby teraz odmówił, jego plany ległyby w gruzach. Statki Nordów są zbyt słabe i jest ich zbyt mało, aby mogły same tworzyć tak daleki szlak handlowy.
– Jednak nasza flota została zniszczona – zauważył Harold. – Jeżeli nie pamiętacie, to właśnie Kolumbowie nam to uczynili.
– Owszem – zaczął Tefol Mały. – Jednak nasi ludzie ciężko pracują w dokach i zbudowali już parę okrętów. Jeżeli połączymy naszą flotę z flotą Nordów, to będziemy stanowili ogromną siłę i nawet samym Kolumbom będzie ciężko nas pokonać w pojedynkę.
– Jednak nie tylko Kolumbowie plądrują nasze ziemie. – Harold zaczął myśleć, że jego ministrowie głupieją z każdego dnia na dzień. – San Urdu Chan też stał się naszym wrogiem.
– To prawda – odparł znów Tefol Mały. – Jednak Saladyni nie posiadają floty prawie w ogóle. Ich małe statki pływają jedynie po Morzu Słonecznym i nigdzie dalej się nie zapuszczają. Wątpliwe jest raczej to, że nagle wypłyną na Wielkie Wody.
Harold podniósł się z miejsca i powoli podszedł do jednej z map, która wisiała na ścianie. Była przedniej roboty. Król otrzymał ją pół roku temu, kiedy wizytował tutaj Wiktoria Sadussiego, posła Krysofa Żeglarza. Był niezwykle arogancki, arogancki jak jego pan i wszyscy Kolumbowie. Król przejechał palcami po papierze i zatrzymał się, wskazując Unos Kar.
– Tefolu – rzekł, nie odwracając wzroku od mapy.
– Tak, Wasza Miłość?
– Udasz się za chwilę do naszego poczciwego Listmistrza Cylosa i przekażesz mu mój rozkaz.
– Oczywiście.
Harold odwrócił się i spojrzał na Tefola z góry.
– Powiedz mu, aby wysłał gołębia do każdego namiestnika, który włada moimi miastami, twierdzami i zamkami, prócz Liten i Endero, ma się rozumieć. Niech każdy zbierze całą armię i rycerstwo i wyruszy do Similias. Musimy mieć jedną silną armię, a nie parę rozsypanych po całym królestwie. Kiedy już wszyscy się zjawią, zorganizujemy zapasy, a następnie na czele armii wyruszymy naprzeciw Kolumbom i Saladynom – powiedziawszy to, król zasiadł z powrotem przy stole.
– A co, jeżeli mi wolno zapytać, z Nordami?
– Niech Listmistrz Cylos wyśle gołębia i do Unos Kar. Tariangoltowie proszą o pomoc.