- W empik go
Dziedzic kłamstwa - ebook
Dziedzic kłamstwa - ebook
Ponad 50 tysięcy odsłon na Wattpadzie.
Velvicia nie żyje. Została zamordowana wraz z matką przez Edwarda Withmoore’a w ramach prezentacji siły. Dwadzieścia lat później ten sam człowiek planuje porwać jej bratanicę Maybeth, prawowitą następczynię arrayskiego tronu, aby zdobyć tereny, którymi włada. Wykorzystuje do tego swego syna Alexandra. Plan jest prosty, ale wymaga od księcia zbliżenia się do Maybeth. Książę ostatecznie decyduje, że nie pozwoli, by jego ojciec wykorzystał dziewczynę w tak okrutny sposób, i rozpoczyna podwójną grę. Resztka jego człowieczeństwa wyłania się zza kurtyny strachu i bezwzględności. Alexander postanawia położyć kres tyrańskim zapędom ojca.
Pierwsza część dylogii. Okładki projektuje autorka.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-143-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Kiedy zasypiała, w uszach dźwięczały jej pieśni dobiegające z jadalni.
A kiedy ją obudzono, usłyszała krzyki.
Nie mogła się przebić myślami przez tę kakofonię dźwięków. Wszyscy krzyczeli – gwardziści, służba, a nawet pokojówka wsuwająca buty na jej stopy. Wszyscy, bez wyjątku.
– Musi panienka biec do schronu, przed drzwiami stoi eskorta! – zakomenderowała kobieta drżącym głosem, zarzucając płaszcz na jej ramiona.
Velvicia rozejrzała się rozkojarzona. Nadal nie rozumiała, co się dzieje.
– Barbarzyńcy? – zapytała nieprzytomnie, podczas gdy pokojówka ciągnęła ją w stronę wyjścia.
Dziewczyna była pewna, że nadal śni. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, najchętniej usiadłaby w kącie i przeczekała burzę.
– Nie, panienko. Reedial.
Na ostatnie słowo Velvicia natychmiast ożyła. Popatrzyła dookoła z przerażeniem i dopiero wtedy poczuła przypływ adrenaliny. Wyszarpnęła się pokojówce.
– Gdzie jest Warren?
Wiedziała, że poszedł z żoną do ogrodu. Pokojówka również była tego świadoma, a jej spojrzenie sugerowało, że nie wrócił.
– Straże już tam są.
Ogród był najsłabszym punktem w całym zamku. Pociemniało jej przed oczami. W tej samej chwili ktoś wszedł do pokoju, a ona w ostatnich przebłyskach świadomości poczuła, jak bierze ją na ręce.
Zemdlała, mimochodem wyobrażając sobie, że to Edward ją niesie.
Znów z nim była.
Znów trzymała go za rękę.
_– Nie powinieneś wczoraj wyjechać? – wyszeptała, czując jego ciepły oddech na policzku._
_Przyszedł do niej niespodziewanie, kiedy jeszcze siedziała na ławce przy niewielkim stawie i rozpamiętywała ich ostatnie spotkanie. Była pewna, że nie zobaczy go przez najbliższych parę tygodni._
_– Mówiłem ci, że mam jeszcze parę spraw do załatwienia – odparł z uśmiechem._
_A tak rzadko się uśmiechał. Serce dziewczyny biło mocniej za każdym razem, kiedy widziała, że udało jej się go w jakiś sposób rozpogodzić._
_Położyła mu jedną dłoń na ramieniu, a drugą wsunęła w jego ciemne włosy. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i pochylił, składając na jej ustach czuły pocałunek. W jego ramionach czuła się bezpieczna. Bez względu na to, co mówili o nim inni, ona pragnęła tylko jego obecności. Bez względu na wszystko chciała być tylko z nim, bo wiedziała, że się nią zaopiekuje._
_– Nie sądzisz, że razem wspaniale rządzilibyśmy państwem? – zapytał, odsunąwszy się od niej._
_Wpatrywał się w nią srebrzystymi oczami, jednak tym razem to spojrzenie nie było w stanie odwrócić jej uwagi od ponurej rzeczywistości._
_– Wiesz, że to niemożliwe, Edwardzie._
_– Ja tak nie uważam – nachylił się, jakby chciał ją znów pocałować, ale nadstawiła jedynie policzek._
_Cały się spiął._
_– Edwardzie…_
_– Velly… – zwrócił się do niej zdrobnieniem. – A gdyby to jednak było możliwe? – przykucnął przed nią. – Gdybym znalazł sposób, żeby…_
_– Edwardzie, nie ma żadnego sposobu. Żadnego – wstała, czując gulę rosnącą w gardle. Tak bardzo pragnęła z nim być. Nie mogła znieść myśli, że nigdy nie będzie to możliwe. – Powinieneś już iść._
_– Jeszcze cię zaskoczę, Vel._
_Uśmiechnęła się do niego smutno przez ramię._
_– Dobrze, Edwardzie. Dobrze._
_Po czym odeszła, zostawiając go przy sadzawce. Nie zastanawiała się, jak właściwie się tam znalazł._
Wtem gwałtownie się ocknęła. Nie mogła nabrać powietrza, bo ogromny ciężar przygniatał jej pierś. Była jeszcze bardziej zdezorientowana niż wtedy, gdy obudziła ją pokojówka. Nie byli przyzwyczajeni do takich ataków.
Spróbowała poruszyć rękoma, jednak coś skutecznie jej to uniemożliwiało. Pomyślała, że ją związali, chciała krzyczeć, ale jedno spojrzenie wystarczyło, by zobaczyła, że spoczywa na niej ciało. Ręce mężczyzny wciąż znajdowały się pod jej plecami i nogami. To on ją niósł.
Na jej szyję zaczęła spływać ciepła, lepka ciecz. Krew.
Ostatkiem sił powstrzymała odruch wymiotny. Nie straciła rozumu do reszty. Teraz, kiedy w pobliżu nie było eskorty, musiała walczyć o życie sama.
Wiedziała, że nie zdoła zepchnąć z siebie ciężkiego ciała, więc pozostawało jej leżeć w bezruchu.
Wiedziała też, że ten, kto zabił tego biedaka, musi być w pobliżu.
Uspokoiła oddech i skupiła się na dźwiękach otoczenia. Tłuczone szkło, zgrzyt metalu, krzyki i… kroki. Cicha rozmowa.
Ktoś się zbliżał.
Velvicia zamrugała jeszcze parę razy, a potem utkwiła pusty wzrok w ścianie obok. Rozchyliła usta.
Zabójcy byli blisko.
– Niesamowite – szepnął ktoś z wyraźnym reedialskim akcentem.
Poczuła, jak jej serce znowu zaczyna bić mocniej. Miała wielką nadzieję, że coś jej się wydawało. Tak bardzo nie chciała, by zamachowcy okazali się zorganizowaną reedialską grupą. A jednak. Edward ją zdradził.
– Miałeś rację, Tormun. Oto i nasza królewna – zaśmiał się gardłowo, szturchając ją butem. Kiedy napięła ramię, była pewna, że ją to zdradziło, jednak oni nic nie zauważyli. – Jesteś pewien, że nie żyje?
– Jest tak samo martwa jak jej mamuśka. Popatrz na szyję, druga strzała ją rozpłatała.
Mamuśka? Królowa? Jej mama?
– Idziemy, nie ma co tracić czasu. No już, chodź, to jeszcze nie koniec naszej roboty.
Mama?
Poczuła, jak ogarnia ją przeraźliwe zimno, a jej dłonie i nogi zaczynają mrowić.
– Mama nie żyje – szepnęła niemal bezdźwięcznie.
Było tak głośno, że jej słowa mogły wydawać się tylko lekkim powiewem wiatru.
On ją zabił. On zabił jej mamę.
Wszystko przestało się dla niej liczyć. Mimo braku sił zaparła się i zepchnęła z siebie ciało gwardzisty. Zawyła żałośnie. Nadal nie potrafiła poukładać w głowie tych wszystkich wydarzeń. Wiedziała tylko, że jej rodzina nie żyje. Bo jeżeli złapali Charmaine w schronie, a ją tutaj, to brat w ogrodzie zginął jako pierwszy.
Wstała, brudząc się krwią strażnika. Wszystkie dźwięki zlały się w jeden jęk, jakby cały pałac płakał. Chciała to zakończyć. Ułatwić im zadanie. Chciała znaleźć Edwarda i pozwolić, by zabito ją na jego oczach.
Oczach, które wpatrywały się w nią z takim uwielbieniem. Oczach, które nieraz widziały zabójcę jej matki.
On ich nasłał.
„Jeszcze cię zaskoczę, Vel”.
Ruszyła przed siebie, potykając się o ciała.
Dekolt jej sukni był zalany szkarłatem.
Minęła jeden zakręt, a zaraz potem drugi. Brnęła przez to rumowisko, jakby na końcu znajdował się jej cel. Coś za oknem płonęło. Wtedy też zobaczyła przed sobą jakiś cień. Uśmiechnęła się.
Najpierw jej brat z żoną, potem matka, a teraz również ona. W duchu pogratulowała Edwardowi. Tak łatwo pozbył się całej rodziny królewskiej.
– Zaraz do was dołączę – szepnęła, patrząc w oczy śmierci.ROZDZIAŁ 1
1
Drzewa uginały się pod wpływem wiatru, jakby biły pokłony sile natury. Maybeth zadarła wysoko brodę, próbując objąć wzrokiem zamkowe wieże. Górowały nad resztą budowli, przewyższały najwyższe pnie i stanowiły przestrogę dla barbarzyńców. Opokę dla wędrowców. Koniec dla zdrajców. Mury w swej prostocie kryły wiele znaczeń.
Chmury przecinały blade niebo niby ptasie pióra. Dziewczyna wsparła się o brzeg altany i jeszcze raz obrzuciła wzrokiem to, co miała odziedziczyć.
Z wnętrza dobiegały śpiewy przed posiłkiem dla służby, ale ona słyszała krzyki. Nieraz starała się odpędzić od siebie te upiorne wizje, jednak one przychodziły znienacka i wbijały szpony zwątpienia w jej serce. Były niemal tak rzeczywiste jak wydarzenia tamtej pamiętnej nocy. Nocy, podczas której zginęły Charmaine i Velvicia, jej babka i ciotka. Matka i siostra jej ojca. On wraz z żoną ledwo uszli z życiem. Mieli więcej szczęścia niż ich rodzina. Ale one nie były jedynymi ofiarami. Maybeth słyszała krzyki wszystkich tych, którzy oddali życie w imię dobra ogółu i którzy stracili je przypadkiem. Bo tym właśnie była rzeź sprzed dwudziestu lat. Przypadkiem, zwykłym nieporozumieniem.
Teraz śpiewano pieśni chwalebne, wtedy jednak w całym Array rozbrzmiewały pieśni żałobne.
„A kiedy łzy zmyje deszcz lub krew bez wytchnienia, nie staniecie się dla nas kwiatami zapomnienia”, jak mówił ostatni wers jednej z nich.
Ci ludzie bez wątpienia nie staną się kwiatami zapomnienia. Nikt już nie podlewa ich łzami, ale nasiona trzyma schowane głęboko w duszy.
Maybeth przyszła na świat dziewięć miesięcy po tej tragedii, tak jakby była zrodzona z nieszczęścia, bólu i cierpienia. Dlatego postanowiła nigdy nie zapomnieć o tamtych wydarzeniach i ludziach, którzy zginęli. Nigdy nie wyprzeć z pamięci, jak dzielnie bronili zamku, mimo że królowa i jej córka zginęły.
A któż był temu winien?
Withmoore’owie.
Ci, którzy tamtej nocy wywołali krzyki w trakcie pieśni.
Ci, którzy teraz niemal zażądali jej obecności na balu u boku ich następcy.
Otuliła się szczelniej krwistoczerwonym płaszczem, łopoczącym na wietrze, i obeszła altanę. Tam odchyliła jedną belkę i wyjęła spod niej łuk, kołczan i niewielką tarczę. Pośród drzew niewiele osób mogło ją dojrzeć.
Czuła frustrację i niesprawiedliwość. Dwa infantylne uczucia rozdzierały jej serce na pół. Nie potrafiła sobie wyobrazić siebie u boku tego człowieka. Nawet nie chciała.
Zawiesiła tarczę niezbyt daleko i wróciła do altany stanowiącej dodatkowe schronienie przed niepożądanymi spojrzeniami. Naciągnęła strzałę na cięciwę i oddała strzał, ale ta nawet nie zbliżyła się do celu. Wylądowała parę metrów obok. Dziewczyna sięgnęła po drugą i znowu nic z tego nie wyszło, ale się nie poddawała. Nie ćwiczyła łucznictwa, nigdy jej do tego nie ciągnęło, jednak w takich sytuacjach pomagało jej rozładować emocje. Za czwartym razem udało jej się trafić prawie w środek tarczy. Strzały latały jedna za drugą, a każda niosła ze sobą fragment jej frustracji.
Usłyszała ciche kroki, ale nie przerwała ćwiczeń. Wiedziała, kto się zbliża.
Nicole stanęła za nią w odległości ramienia.
– Musisz się podszkolić w skradaniu – rzekła Maybeth, odwracając się twarzą do kobiety.
Ta liczyła trzydzieści siedem lat, a dziewiętnaście z nich spędziła u jej boku. Była jej przyjaciółką i matką. Powierniczką i pomocnicą. Nikt w całym królestwie nie nadawał się lepiej do pełnienia tej roli.
Nicole wzruszyła ramionami.
– Stwierdziłam, że potrzebuje panienka rozmowy.
– I słusznie – westchnęła.
Odeszła, by zebrać porozrzucane strzały.
– Henry pytał o panienkę.
Przystanęła w połowie kroku i pokiwała powoli głową. Nicole chuchnęła w ręce i je roztarła, a następnie wsunęła do kieszeni.
– Racja, obiecałam mu spacer.
– Ma akurat wolne.
– Wiem. Wiem, Nicole – schyliła się, by odnieść ostatnią strzałę. Ostatnio Henry nieczęsto miał wolny czas. Ich spotkania ograniczały się do wspólnych narad i posiłków. – Ale chyba nie o tym chciałaś pomówić?
– Nie, ale wolałam wspomnieć. Zapomniałaś o waszym spotkaniu?
– Po części tak, bo wizyta księcia mnie rozproszyła, ale… potrzebowałam też chwili samotności.
Kiedy pozbierała strzały, przycupnęła na schodach od altany. Nicole zrobiła to samo. Dopiero kiedy służąca usiadła obok niej, a królewna poczuła bijące od niej ciepło, zrozumiała, jak zimno jest na dworze.
– Czy powodem twojego rozkojarzenia jest delegacja z Reedial?
Maybeth nie musiała się odzywać. Coś błysnęło w jej zielonych tęczówkach i jej opiekunka już wiedziała.
– Cóż tym razem? – zapytała, poprawiając biały czepek na głowie. W przeciwieństwie do ognistego stroju dziewczyny jej ubrania idealnie komponowały się z zimowym krajobrazem.
– Bal – powiedziała Maybeth, patrząc prosto przed siebie.
– Bal?
– Bal.
– Nie widzę nic złego w balu. Z jakiej okazji Withmoore’owie wyprawiają przyjęcie?
– Nie Withmoore’owie, a Tarindelowie. Urodził im się syn i rozesłali zaproszenia po wszystkich trzech królestwach.
Nicole otworzyła oczy ze zdumienia. Nie musiała nic mówić. Tak, to będzie wielkie wydarzenie, które bez wątpienia zapisze się na kartach historii.
– A Alexander William Withmoore chce mnie tam widzieć jako swoją partnerkę – dodała dziewczyna po chwili milczenia i lekko wbiła paznokcie w spód dłoni.
Gdy usłyszała obok siebie cichy śmiech, zgromiła rozmówczynię spojrzeniem.
– Królewnie nie przystoi patrzeć na podwładnych takim wzrokiem – rzuciła Nicole.
– Nie rozumiem, cóż cię tak rozbawiło.
– Wygląda panienka, jakby szła na egzekucję. A to tylko bal.
– Nicole, moi przodkowie właśnie w takich okolicznościach stracili życie. Staram się unikać równie niepewnych sytuacji.
Po tych słowach kobieta natychmiast spoważniała. W jej oczach zalśniło coś niewypowiedzianego, jednak szybko się pozbierała. Maybeth zganiła się w myślach za tak nieostrożne słowa. Przecież nie tylko ona ucierpiała. Ucierpiały tysiące niewinnych osób. Nicole straciła ukochanego i brata. W ciągu jednej nocy.
– Przepraszam – wyszeptała.
– Nie przepraszaj, rozumiem. Domyślam się, co możesz czuć. Tym bardziej powinnaś jednak zadbać o to, by załagodzić wszelkie spory z przeszłości.
Teraz to Maybeth się uśmiechnęła.
– Mój ojciec powiedział, że będzie to dla mnie sprawdzian.
– Masz bardzo mądrego ojca, Maybeth. Zgadzam się z nim, ale pamiętaj – dotknęła delikatnie miejsca pod jej lewym obojczykiem – że w tym wszystkim musisz też sprawdzić siebie. Żadne czyny przyszłej królowej nie są jednostronne.ROZDZIAŁ 2
2
Nicole odeszła i zostawiła ją samą w altanie. Cały sad stworzono na planie koła. Pośrodku znajdowała się kaplica, gdzie gromadzili się wierni, nawet ci pracujący w pocie czoła w królewskich sadach.
W uszach dźwięczały jej słowa ojca i służącej. Brzmiały inaczej, lecz sens sprowadzał się do jednego krótkiego zdania. Była przyszłą królową, którą nie mogły zawładnąć uczucia. I jakby na dowód tej ironii do jej uszu dobiegł nagle ciepły, niski głos.
– Dotąd widziałem tylko jednego tak znakomitego strzelca.
Spojrzała w stronę mężczyzny opierającego się swobodnie o balustradę altany. Brązowa kamizelka ciasno opinała jego tors, jednak mimo tak lekkiego stroju zdawał się nie przejmować mrozem. Nie sądziła, by to Nicole go tu wezwała.
Westchnęła.
– Sir, od kiedy moje prywatne miejsce dumania stało się centrum wszelakich rozmów?
Henry przygryzł wargę.
– Od kiedy są tematy do przedyskutowania – odparł, starając się, aby nie brzmiało to jak oskarżenie.
– A od jak dawna mnie obserwujesz? – zapytała i wstała ze schodków, by zmienić miejsce i zasiąść w środku, na poduszkach.
– Odkąd tylko tu przyszłaś – stwierdził, podchodząc do niej. – Wyobraź sobie, że twój czerwony płaszcz jest doskonale widoczny z tamtej wieży – uniósł palec, żeby ją wskazać, po czym usiadł obok dziewczyny.
Bliżej, niż mógłby to zrobić na zamku, lecz wciąż w odległości zgodnej z etykietą.
Pokręciła głową.
– Nawet mi o tym nie mów.
Wychylił się i spojrzał jej w oczy.
– Wejdziesz tam kiedyś, zobaczysz. Z moją pomocą.
– A jak zejdę?
– Zniosę cię – uśmiechnął się zawadiacko.
Nie odpowiedziała uśmiechem, odwzajemniła jedynie spojrzenie, napawając się tą chwilą intymności. Rzadko mieli czas na prywatne rozmowy, których oboje pragnęli. Nie zastanawiali się nad przyczyną uczuć, które ich związały, nie myśleli o ich rozwiązaniu. W takich momentach po prostu cieszyli się swoją obecnością, nie bacząc na przyszłość.
Jednak pesymistyczny głos z tyłu głowy podpowiadał Maybeth, że kiedyś będzie musiała go zostawić na rzecz innego mężczyzny. Mezalians_._ To jedno słowo skrywało wiele niewypowiedzianych uczuć, złamanych obietnic i serc.
Spojrzała jeszcze raz na wieżę, wyobrażając sobie, jak na niej stoi. Szybko jednak porzuciła tę myśl – lęk wysokości był zbyt obezwładniający.
Henry odgarnął pasmo ciemnych włosów z twarzy dziewczyny. Zarumieniła się. Nie z zawstydzenia, a z przerażenia, że ktoś mógłby ich nakryć. Jakby w odpowiedzi pokiwał głową. Jego oczy wyrażały tęsknotę.
Przełknął ślinę.
– Wiesz, chciałem ci pomóc opanować te… ekscentryczne nazwiska poprzednich władców sąsiadujących krajów, ale ojciec powiedział, że masz dzisiaj odwołane lekcje – powiedział nagle, by wytłumaczyć swoją obecność. – A potem zorientowałem się, że Alexander po spotkaniu został nieco dłużej, niż powinien. Pomyślałem, że chodzi o ciebie, więc przyszedłem.
– Ale najpierw szukałeś mnie na wieży? – spytała, pragnąć rozładować napięcie, które zapanowało za sprawą wspomnienia rodu z Reedial. Zacisnął szczękę, a jego uśmiech pobladł i wiedziała, że musi przejść do rzeczy. Wtedy jednak dostrzegła zatroskanie na jego twarzy. – Henry, nie, to nie to.
Wypuścił wstrzymywane powietrze.
– Myślałem, że już nadszedł ten dzień. Zbyt długo nam się szczęściło.
Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego nadgarstka.
– Spokojnie, chodzi o bal. Nie o małżeństwo.
– Zaprosił cię?
– Tak.
– Czemu akurat ciebie? – znów cały się spiął.
– Na znak sojuszu.
– To może być wstęp.
– Prędzej podstęp.
Henry pokręcił głową, a Maybeth opowiedziała mu o wszystkim najkrócej, jak potrafiła. Dokładała wszelkich starań, by go zapewnić, że nic jej nie łączy z reedialskim księciem i nigdy nie będzie. Była znużona ciągłym mówieniem i myśleniem o tym samym. Gdyby chociaż to było coś przyjemnego. Zorientowała się też, że gdy dzieje się coś złego, wszyscy chcą o tym słuchać, kiedy zaś przydarzy się coś dobrego, nagle wokoło nie ma żywej duszy, z którą można się tym podzielić.
Henry oczywiście nie przyszedł tutaj, by wysłuchać złych wieści. Wiedziała, że gdyby miała powód do radości, on podzielałby jej entuzjazm. Zawsze był wobec niej lojalny. Nie jako doradca, ale ktoś bliski. Nazwanie go przyjacielem wyrażałoby za mało, ale słowo „ukochany”… wybiegało poza standardy. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła wypowiedzieć na głos prawdy, którą musiałaby przekształcić w kłamstwo, bo jej serce by tego nie zniosło.
Henry zmniejszył dystans między nimi.
– O czym myślisz?
Uniosła powoli głowę, jakby ta chwila była niczym ptak na gałęzi obok. Płochliwa i ulotna.
– O poddanych.
– Zawsze mówisz, że myślisz o poddanych. – Jego twarz rozjaśnił uśmiech.
Nie był gorzki ani ironiczny. Był po prostu szczery.
– Bo tak jest – odpowiedziała.
– Na pewno myślisz o czymś jeszcze.
Zastanowiła się przez moment.
– O wiośnie. O jutrzejszych lekcjach. O koronacji. O mojej babci. I o Nicole – wymieniła, mając nadzieję, że taka odpowiedź mu wystarczy, ale nie wyglądał na zadowolonego.
Podparł się łokciem o niską ściankę altanki.
– Nie wspomniałaś o mnie ani o Alexandrze – powiedział cicho, jednak tym razem jego ton miał spokojną barwę. Maybeth otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Henry ją ubiegł. – May, przecież cię znam. Jeżeli o czymś nie mówisz, to znaczy, że czujesz się winna. A nie powinnaś.
Wstał, słysząc dźwięk dzwonów, który echo naśladowało jeszcze długo po tym, jak przestały bić. Ona również wstała, przez co znaleźli się bardzo blisko siebie. Patrzyła na niego, zadzierając brodę. Tak samo przed dwoma kwadransami przyglądała się murom zamkowym. Miał policzki zaróżowione od mrozu, które zdawały się odbijać kolor jej płaszcza. Szare oczy błyszczały, gdy się w nią wpatrywał. Chciała unieść dłoń i pogładzić go po twarzy, po delikatnym zaroście, ale wiedziała, że drzewa, które dotąd były schronieniem, również mają oczy. Przychylne, ale chciwe. Mogły nie zwracać uwagi na krótkie treningi, ale ktoś z gabinetu z pewnością wiedziałby, co zrobić z informacją, że królewska córka romansuje z synem doradcy.
A mimo to miała ochotę zmniejszyć dystans. Henry jednak pierwszy podjął decyzję i schylił się, by ucałować jej dłoń. O ile ten gest był cieplejszy niż pocałunek Alexandra.
Mężczyzna nie odsuwał się od niej jeszcze przez sekundę, ponownie muskając ustami jej palce.
– Do zobaczenia, Wasza Wysokość.
– Do zobaczenia, Henryku – odrzekła bez tchu.ROZDZIAŁ 3
3
_Dźwięk kajdan wleczonych po ziemi odbija się echem po wielkiej komnacie, a te z każdym ruchem wbijają się coraz głębiej w kostki. Wokół nich nie ma już ciała – skóra się starła, pozostawiając po sobie jedynie krwawe ślady._
_Więźniowie mają lniane worki na głowach. Nic nie widzą, mogą jedynie słyszeć, jak u ich stóp kołysze się ciężki łańcuch._
_– Na kolana przed królową! – komenderuje jeden z gwardzistów, ale oni nawet nie drgną._
_Wtem niesłychana siła popycha ich do przodu. Upadają z hukiem na kamienną posadzkę. Ktoś szarpie ich za ręce, stawia do pionu i zrywa worki. Dopiero wtedy mogą na siebie spojrzeć. Alexander błądzi wzrokiem po twarzy tego chłopaka. Blizny, krew… dużo krwi… dużo blizn… jego twarz jest zmasakrowana. A jednak spod tej poszarpanej maski wyziera para srebrzystych oczu._
_Alexander rozpoznaje w więźniu swojego brata. Ryczy przeraźliwie, niczym zwierzę, chcąc wyrwać się oprawcom, jednak żelazne kajdany krępują jego ruchy._
_– Stul pysk! – ucisza go gwardzista i uderza z całej siły w szczękę._
_Szkarłat pryska na nieskazitelnie białe kafelki._
_– Czego od nas chcecie? – pyta z trudem Alexander._
_Z jego ust sączy się strużka krwi. Rany zadane przez te wszystkie tygodnie bolą teraz jeszcze bardziej._
_W komnacie rozlega się przeraźliwy śmiech królowej._
_– Naprawdę nie wiecie? Och, wy naprawdę nie wiecie. Cóż, po tym, co się stało, nie chcemy was obydwu. Z tego pokoju żywy wyjdzie tylko jeden. I będzie to…_
_Jej palec wzbija się w powietrze i zaczyna krążyć między Alexandrem a jego bratem._
_Cel staje się jasny._
_Odbędzie się egzekucja. Ktoś zginie. On albo jego brat… jego brat… on przecież nic nie zrobił…_
_– Weźcie mnie! – wrzeszczy ku uciesze królowej. – To o mnie wam chodzi!_
_– Masz rację. Jego już nie potrzebujemy. – Na jej ustach pojawia się przebiegły uśmiech, a palec zatrzymuje się na Alexandrze._
_Dopiero wtedy dociera do niego, kogo dotyczy wybór._
_– Nie!_
_Gwardziści podrywają z ziemi jego brata i wyciągają go z sali, a on nawet się nie szamocze. Posyła ostatnie spojrzenie i uśmiecha się jakby na pocieszenie. Alexander wyprowadza cios łokciem w brzuch napastnika, jednak ten i dwóch innych przyciskają go do słupa, niemal miażdżąc żebra. Chce stracić przytomność, ale mu na to nie pozwalają. Przekręcają jego głowę tak, by widział, jak wloką Conrada po podłodze splamionej krwią._
_– Och, ty naiwny… Chyba nie do końca zrozumiałeś zasady… Może… może powtórzymy rozgrywkę?_
_Powtórzymy? Co mają powtórzyć…?_
_– Przecież masz jeszcze kilku braci, prawda?_
_I do komnaty wprowadzają kolejnego._
Alexander zbudził się, zlany potem. Nie krzyknął. On przecież nigdy nie krzyczy, nawet z bólu.
W sypialni było jeszcze ciemno, kiedy koszmar wyrwał go ze snu. Z początku po omacku szukał świecy, jednak szybko się poddał. Nie chciał jej zapalać. Nie chciał, by w lustrach, niczym zjawa, odbijała się jego sylwetka. Zerwał się z łóżka i pobiegł do łazienki, gdzie wylał na siebie kubeł wody. Opadł bezwładnie na stołek, trąc się ręką po twarzy.
– Dlaczego? – wymamrotał cicho.
Nie wiedział, czemu ten sen ciągle go prześladuje. Pierwszy raz pojawił się, gdy Alexander był małym chłopcem. Kiedyś śniło mu się, że jego brat – a miał wtedy tylko jednego – spada z drzewa i ginie. Następnie spadał również on, ale wtedy pojawiali się rodzice i wpadał w ich objęcia.
Śniło mu się to wiele razy, ale nigdy nikomu o tym nie opowiedział. Trzymał koszmary głęboko na dnie serca, skryte niczym najcenniejszy skarb. Zastanawiał się, czy nie jest to jakaś przepowiednia, ale, cholera, żył na tym świecie dwadzieścia trzy lata i nigdy się nie spełniła.
A jednak się bał. Bał się o najstarszego brata – Conrada – bo to przecież on mu się śnił. Wiele lat zajęło, nim książę go zidentyfikował, ale dzisiaj był prawie pewien. Z czasem postać we śnie stała się wyraźniejsza, ale gdy był dzieckiem, nawet się nad tym nie zastanawiał. Po prostu budził się w mokrym łóżku i musiał wołać służącą, by zmieniła mu pościel.
Chociaż… ten chłopak, mężczyzna, nie przypominał tak bardzo Conrada. Najbardziej był podobny do samego Alexandra, dumnego i nieustraszonego. Szczęśliwego, że znów udało mu się oszukać los. Miał żyć, a umarł. Cudowna intryga, nieprawdaż?
Nie chciał myśleć o tym, że śni sam o sobie, bo odczytywał to jako zapowiedź wyboru ścieżki życiowej. Znacznie łatwiej, a zarazem trudniej było myśleć, że to Conrad. Może umysł usilnie chciał zmienić sens snu?
Książę wyszedł nago na balkon, nie zwracając uwagi na gwardzistów krążących po murach. Mimo że w Array przed kilkoma dniami było chłodno, u nich wręcz się ociepliło.
Zacisnął dłonie na poręczy i trwał tak przez chwilę, pozwalając, by lekki wiatr owiewał jego ciało i zabierał ze sobą resztki koszmaru. Kiedy się uspokoił, wrócił do komnaty i znów się położył. Z jedną ręką pod głową zasnął i przespał tak aż do rana.
Zbudził go podmuch tuż nad nim. Otworzył oczy i zobaczył, że to Reglevn – jego służący – nakrywa go kocem. W kominku już trzaskał ogień.
Potarł oczy.
– Która godzina? – zapytał niewyraźnie.
– Dziesiąta, paniczu. Pozwoli panicz, że pozamykam okna, bo całą noc przespał panicz w tej zimnicy.
Nie odpowiedział, co służący odebrał jako pozwolenie. Odkrył się i przeciągnął, po czym zaczął nerwowo przechadzać się obok kominka.
– Co mam dzisiaj do zrobienia?
– W południe ćwiczenia taktyczne z nowo uformowanym plutonem, a o czwartej spotkanie z ambasadorem – oznajmił chłopak, wyciągając z szafy ubranie. Alexander zobaczył bryczesy, co oznaczałoby, że czeka go jazda konna. – Przyjdzie też doradca, ponieważ trzeba napisać oficjalne zaproszenie dla panny Avernires.
Zapomniał o tym. Teoretycznie już wiedział, że Maybeth z nim pojedzie, więc jego umysł wyparł tę informację, nie widząc sensu w zadawaniu pytania, na które znał odpowiedź. Jednak formalności trzeba było załatwiać bardzo skrupulatnie.
– Zechce się panicz… ubrać? – spytał nieśmiało Reglevn.
– Później – stwierdził Alexander i szybkim krokiem wszedł do łazienki.
Tam umył się i wysuszył. Nim wyszedł, poprawił jeszcze włosy, podejrzewając, że nie będzie miał na to czasu przed śniadaniem.
I rzeczywiście nie miał, bo nawet nie skończył się ubierać, a Reglevn już dyskretnie pogonił go na posiłek. W ostatniej chwili podrzucił swemu panu niebieskawy frak.
Na korytarzu Alexander wszedł prosto na Conrada, a przed oczami znów stanął mu tamten koszmar.
– Coś tak pobladł? – brat poklepał go na powitanie z lekko drwiącym uśmiechem. – Boisz się naszej dzisiejszej potyczki?
Alexander się otrząsnął i zrównał z nim krok.
– Podobno mamy mieć zajęcia łączone z żołnierzami.
– To prawda, ale dzisiaj wypada nasza kolej na pojedynek. Zapomniałeś?
Tak. O tym też zapomniał. W zeszłym tygodniu pojedynkował się z Dorianem, co oznaczało, że dzisiaj przyszła kolej na Conrada. Nie chciał się jednak przyznać, że jest rozkojarzony, bo ostatnio i tak już naśmiewali się z niego z tego powodu.
– Oczywiście, że nie, ale myślałem, że to przełożą. A po ostatnim razie to ty powinieneś się bać – przypomniał.
– Przecież nie dostałem zbroi w swoim rozmiarze – oznajmił Conrad twardo.
Withmoore’owie nie lubili przegrywać. Teraz to Alexander poklepał go po plecach.
– Więc tym razem się pospiesz.
Zarzucił frak i zbiegł po schodach, zostawiając Conrada. Czy chciał z nim walczyć po dzisiejszym śnie? Nie. Nie mógł jednak pozwolić, by na jego życie miały wpływ jakieś ułudy.
Przecież w koszmarze to nie on dokonywał wyboru, tylko królowa. Brat był bezpieczny, przynajmniej na terenie zamku. Co ta mara senna z nim zrobiła? Nigdy nie bał się o żadne ze swojego rodzeństwa. Nie obchodzili go, tak samo jak on nie obchodził ich. Dopiero sny mu o nich przypominały.ROZDZIAŁ 4
4
Odprowadził wzrokiem nienaganną sylwetkę Clementiny de Rimair, starając się utrzymać na twarzy szelmowski uśmiech, w razie gdyby postanowiła się jeszcze na chwilę odwrócić. Kiedy dziewczyna wsiadła z gracją do karocy, popatrzyła na niego z nieskrywanym – i prawdopodobnie nieszczerym – rozmarzeniem. Skłonił się nisko po raz ostatni i wolno oddalił do pałacu, nie myśląc o ostatnich męczących godzinach. Takie właśnie były – męczące. Mimo uczucia, jakim ją darzył, czasami jej obecność go przytłaczała. Tym bardziej, jeżeli przebieg ich spotkania był ściśle zaplanowany i nie było w nim mowy o chwili… prywatności. Oczywiście, mimo rozdrażnienia interesował się nią. Każdej nocy, którą spędzała u niego w zamku.
Zresztą tak jak wieloma innymi kobietami. Niekiedy były to służące, innym razem młode niezamężne hrabiny.
Zamknął drzwi bocznego wyjścia, odetchnął głęboko i rozejrzał się dokoła po nieskazitelnie białych ścianach, przyozdobionych jedynie nielicznymi ornamentami. Potarł palcami nasadę nosa i stał tak, dopóki nie przestał słyszeć tętentu końskich kopyt. Następnie poprawił mankiety i rozpoczął wędrówkę korytarzami, które tak dobrze znał, podświadomie chcąc opóźnić powrót do rzeczywistości. Skręcił w przejście wiodące do salonu, gdzie bracia spędzali większość deszczowych dni, takich jak ten. Mimo to miał jeszcze parę minut i postanowił poświęcić je na kontemplowanie otoczenia, na które składali się między innymi przestraszeni służący, starający się wyminąć księcia. Mimowolnie się uśmiechnął, wiedząc, że ten gest wywoła pewne poruszenie – zawsze bowiem, gdy ktoś uśmiechał się bez wyraźnego powodu, ludzie zastanawiali się, co wywołało jego rozbawienie. Niektórzy brali to bardzo personalnie, karcąc się w myślach za coś, czego nie zrobili. Alexander był tego świadom mniej więcej tak samo jak tego, że za cztery miesiące nastąpi jego koronacja, a jego bracia znienawidzą go jeszcze bardziej.
Gdy dotarł do przeszklonych drzwi salonu, minął się z Dorianem, który akurat wychodził. Wymienili jedynie skinienia głowami i obydwaj poszli w swoją stronę.
Książę zapukał lekko w ramę drzwi, co zdawało się zbyteczne, gdyż władca z pewnością zdążył go już zauważyć. Ukłonił się nisko przed ojcem i zajął wskazane miejsce. W salonie panowała cisza. Pomimo obecności kilku braci dało się słyszeć jedynie skwierczenie drewna płonącego w kominku.
– Doprawdy doskonale to rozegrałeś, Alexandrze – powiedział ojciec, cedząc każde słowo i świdrując najstarszego syna spojrzeniem.
Książę nauczył się je wytrzymywać, jednak nadal wywoływało w nim pewną odrazę.
– Ściśle trzymałem się twoich rad, ojcze – rzekł i nachylił się w jego stronę – ale nie jestem do końca przekonany, czy gra jest warta świeczki.
Edward Withmoore machnął lekceważąco ręką, orientując się zarazem, że salon nagle opustoszał.
– Oczywiście, że jest. Jaki inny ród byłby w stanie zapewnić nam jeszcze większe poparcie? – Mimo że pytanie miało charakter retoryczny i książę z prywatnych pobudek chciał się z nim zgodzić, pokusił się o zasugerowanie innego rodu, który miał takie same jak władcy Reedial wpływy u poddanych.
Nie tylko u tych z ich księstwa.
– Oszalałeś – skwitował Edward, mierząc go wzrokiem.
Pokręcił głową i się zaśmiał. Jego śmiech był tak przerażający, że Alexander aż odchylił się na krześle.
– Mówię zupełnie poważnie, ojcze. – Starał się zachować spokojny ton. Wiedział, że jego ojciec jest uparty i rzadko słucha kogoś innego niż najbardziej zaufani doradcy. Nawet syna, który miał go niebawem zastąpić. – Taka okazja szybko się nie powtórzy, weź to, proszę, pod uwagę.
Władca pokiwał w zamyśleniu głową, ale się nie odezwał. Milczenie spowiło pokój jak gęsta mgła. Alexander upatrzył sobie punkt nad głową ojca, w który się uparcie wpatrywał, zastanawiając się, co jeszcze dodać. Czy powiedział coś nie tak? Wyraził się niejasno? Miał wrażenie, że ojciec nim manipuluje, ale za nic nie potrafił zrozumieć, jak to robił. I w jakim celu.
– Więc chcesz ożenić się z córką Averniresów – odezwał się w końcu, a Alexander spiorunował go spojrzeniem srebrzystych oczu i zacisnął rękę w pięść tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
– Opacznie mnie zrozumiałeś, ojcze – odparł pospiesznie.
– W takim razie czemu tak się zdenerwowałeś? – Król zrobił taki gest, jakby chciał zajrzeć w głąb duszy podopiecznego. Książę wypuścił powietrze, bo zrozumiał, że dał się ponieść emocjom. – Alexandrze – kontynuował Edward, przykrywając dłoń syna swoją. Ten gest tak zdziwił i zaniepokoił następcę tronu, że nie wiedział, jak zareagować. – Jesteśmy rodziną. Powiedz mi, co się dzieje. Urzekła cię ta dziewczyna?
– Nie, ale może byłoby to dobrym rozwiązaniem… połączylibyśmy dwa mocarstwa, na których czele stalibyśmy my – podkreślił ostatnie słowo.
Starał się wybrnąć z niezręcznej sytuacji, bo poczuł ogarniający go wstyd. Cokolwiek powiedział, miał na myśli jedynie dobro kraju, nic więcej.
Reedial jest najważniejsze.
Opanował się i nie cofnął ręki, rozumiejąc, że to w jakiś sposób silnie oddziałuje na przebieg rozmowy. Ten gest wykonał jednak władca, który rozsiadł się wygodniej w fotelu i przerwał kontakt fizyczny. Zamknął oczy, co było znakiem, że chce zostać sam. Książę jednak nie miał zamiaru wychodzić, bo niektóre dyskusje lepiej przeprowadzać na gorąco. Dlatego jedynie wstał i przeszedł na koniec salonu, gdzie skupił się na tykaniu wielkiego zegara.
Odmierzał czas.
Czas, który został nam wszystkim policzony.
Z każdą sekundą było go coraz mniej, chociaż niektórzy uważali inaczej.
Alexander podniósł głowę i pomyślał, że pewni ludzie powinni oddać swój czas innym.
– Nie zyskamy wtedy należnego szacunku – odezwał się w końcu ojciec.
– Ale zyskamy tereny – książę miał przygotowaną odpowiedź.
– Tereny i tak będą nasze, ale mnie chodzi o szacunek i wdzięczność do władcy. W tym przypadku do ciebie, Alexandrze.
– Nie możesz oczekiwać, że ktoś będzie mi wdzięczny za to, że ożeniłem się z panną Maybeth – książę uśmiechnął się pobłażliwie, choć był to wymuszony gest.
Ojciec znów zaśmiał się drapieżnie i tak głośno, że brzmiało to jak śmiech szaleńca. Następnie wstał i odszedł, mówiąc synowi, że wkrótce wtajemniczy go w plan. Alexander czuł narastające napięcie i nie mógł się ruszyć. Odetchnął głęboko. Ogarnął go wstyd. Wstydził się swojego pochodzenia, wstydził się ojca, którego najwyraźniej niemało bawiły dziwne gry, w które wciągał innych.
Ruszył w stronę wyjścia, po drodze popychając ławę tak mocno, że się zachwiała i omal nie przewróciła. Przeszklone drzwi trzasnęły, aż zatrzęsły się futryny.
Skierował kroki w stronę niewielkiego ogrodu skrytego pod kopułą. Gdy jednak chciał niepostrzeżenie zniknąć za zakrętem, ujrzał przed sobą wysokiego posłańca, niosącego z zaaferowaną miną list. Ten, orientując się, że ma przed sobą następcę tronu, skłonił się nisko, na co Alexander odpowiedział lodowatym spojrzeniem i skinieniem głowy.
– Wasza książęca mość, zobligowano mnie do dostarczenia listu od królewskiej rodziny z Array. Czy wasza książęca mość życzy sobie, bym go odczytał przy należnych osobach? – zapytał posłaniec oficjalnym tonem.
Z jego oczu wyzierał strach.
Alexander przez chwilę się zastanawiał, po czym pokręcił głową i odebrał zalakowany list. Przez chwilę rozpatrywał odczytanie go przy ojcu, matce i braciach, ostatecznie jednak stwierdził, że nic się nie stanie, jeżeli zapozna się z nim na osobności.
Poszedł prosto do swojej komnaty, po drodze starając się uporać z brunatną pieczęcią. Kiedy w końcu pękła, schował zwój za pazuchę, bo w korytarzu pojawił się właśnie jego brat. Alexander spojrzał na niego przelotnie. Miał ochotę się do niego odezwać. Powiedzieć cokolwiek. Ale w ich rodzinie milczenie było złotą tarczą, mowa zaś żelaznym mieczem, którego czasem bał się używać.
Ostrożnie uchylił drzwi do komnaty. Wszedł do środka i starał się przyzwyczaić oczy do półmroku spowodowanego zachmurzonym niebem. Położył list na parapecie, wrócił się, aby zasunąć zasuwę, rozpiął guziki marynarki i poluzował koszulę.
Nagle opuściła go ciekawość dotycząca treści listu. Zostało tylko niewyraźne poczucie obowiązku. Przysiadł na parapecie i rozwinął zwój. To była odpowiedź na jego zaproszenie.
Wiedział, że Maybeth się zgodzi. Wiedział też, że nie zrobi tego tylko ze względu na niego. Gdy jednak przeczytał „Z wielką chęcią będę Ci towarzyszyć podczas balu, sir”, poczuł w sobie coś, czego do tej pory nigdy nie doświadczył. Z jakiegoś bliżej nieznanego powodu ucieszył się w duchu na wizję balu. Wyobraził sobie Maybeth w długiej dopasowanej sukni, wirującą w sali balowej, i sam siebie skarcił za to, że nie może się tego doczekać. Szybko odpędził te myśli i czytał dalej. Maybeth była przecież tylko kolejną piękną kobietą. Nikim, kto mógłby go zainteresować na dłużej.
Z każdym kolejnym zdaniem czuł się coraz bardziej zaintrygowany. Najbardziej jednak zdziwił go ostatni wers, dopisany jakby od niechcenia: „Odpowiadając na Twoje drugie pytanie: jak najbardziej się z Tobą zgadzam”.
Zmarszczył brwi i ponownie odczytał w skupieniu te słowa, tym razem na głos. Nikt nie miał prawa go usłyszeć, o tej porze służba gromadziła się na obiad, więc nie było najmniejszego ryzyka, że ktoś jest pod drzwiami.
Czy zadał jej jakieś pytanie w ostatnim liście? Był przekonany, że wysłał jedynie oficjalne zaproszenie. Nikt przecież nie odważyłby się dopisać czegokolwiek do jego wiadomości, a on sam z pewnością by na to nie pozwolił. Musiało więc chodzić o coś, co powiedział podczas ostatniego spotkania. Ale rozmawiali niezwykle krótko. Raczej nie zapomniałby, gdyby o coś ją zapytał.
Odtworzył w pamięci całe spotkanie. Pamiętał, że była bardzo spięta, chociaż starała się tego nie okazywać. Powiedział jej coś o podróży, którą odbył, a ona zaśmiała się zbyt wylewnie. Jej wzrok wyrażał niechęć, ale Alexander spotykał się z nią dość często i już do tego przywykł. Ojciec mówił mu, aby nie zachowywał się nazbyt szarmancko, jednak książę go nie posłuchał. Chciał ją sprawdzić.
Maybeth nie reagowała jak inne kobiety. Nigdy jeszcze nie spojrzała na niego tym wygłodniałym wzrokiem, którym one stale go obdarzały.
Nagle przypomniał sobie pewną uwagę, której żałował od momentu, kiedy tylko wyszła z jego ust. Uwagę, która do tej pory pozostała bez odpowiedzi. Zapytał ją, czy nie sądzi, że razem idealnie rządziliby państwem. Zazwyczaj dziewczęta puszczały to pytanie mimo uszu, rumieniąc się i uśmiechając. Ona jednak zareagowała tak gwałtownie, że aż oniemiał. Wyglądała na przerażoną wizją współdzielenia z nim tronu.
Na szczęście przerwała im wtedy służąca, która weszła z tacą i potknęła się o własne nogi. Książę zasłonił wtedy królewnę i podtrzymał tacę, żeby nie wylała się zawartość stojących na niej kufli. Maybeth wykorzystała ten moment i zniknęła pod pretekstem konieczności rozmówienia się ze służącą. Po chwili Alexander zrozumiał, że nie ma już co na nią czekać.
Co jednak miał sugerować ten dopisek na końcu listu? Ewidentnie nie znalazł się tam przypadkiem. W świecie rządzonym przez trzy sąsiadujące ze sobą mocarstwa jedynym przypadkiem mogła być niechciana ciąża. A i na to były przecież sposoby.
Co królewna mogła mieć na myśli? I co najważniejsze – czy to były jej słowa, czy kazał je napisać jeden z doradców, któremu przedstawiła przebieg ich krótkiej wymiany zdań? Czy teraz książę stał się pionkiem również w jej grze? Co chciała przez to osiągnąć? Jak miał z tego wybrnąć?
Przełożył obie nogi na obszerny parapet i oparł się o ścianę. Może nie była to postawa godna dziedzica Withmoore’ów, ale kiedy był sam, niewiele go to obchodziło. Zresztą rzadko kiedy coś go obchodziło. Zwinął list w rulon, rzucił z precyzją na stolik nieopodal i wrócił myślami do królewny.
Może coś do niego poczuła? Mało prawdopodobne jednak, że pisałaby o tym tak zawile.
Może chciała go tylko uwieść, by posiąść władzę? Trudno mu było w to uwierzyć, bo Maybeth nie wydawała się zdolna do manipulacji, ale jej zagadkowe zachowanie go zaniepokoiło.
Przecież udawanie kogoś innego nie jest trudne. On sam robił to na co dzień. Przyklejał do twarzy maskę, którą coraz trudniej było mu zdjąć… zupełnie jakby w niego wrastała.ROZDZIAŁ 5
5
– Broda wyżej, mademoiselle. I… prawy łokieć do tyłu. O, tak. Tak jest idealnie, Wasza Wysokość.
Malarz szybkimi ruchami węgla uwieczniał na płótnie Maybeth siedzącą na krześle. Ona sama sprawiała wrażenie spokojnej i łagodnej, jednak w tym bezruchu była jakaś gwałtowność, emocjonalność. Zamyślone oczy utkwione w gobelinie wyrażały coś, czego nawet Henry nie potrafił dociec. Coś spowitego mrokiem…
Kiedy wszyscy wyszli z salonu, on, skryty w cieniu, oparł się o framugę i obserwował dziewczynę. Tylko raz na niego spojrzała, ale malarz zaraz napomniał ją, aby się nie ruszała i nie uśmiechała.
On zaś mógł się uśmiechać do woli, ale starał się tego nie robić. Po prostu stał jak zahipnotyzowany i spoglądał raz na ręce malarza, raz na Maybeth. Miała na sobie suknię, o której artysta mówił, że jest w kolorze kości słoniowej.
Dla Henry’ego była po prostu biała.
Symbolizująca czystość i niewinność.
Zastanawiał się, czy gdyby żyli w innym świecie, królewna założyłaby taką na ich ślub.
Rozdrażniony tą myślą, odepchnął się od ściany, skinął głową do dziewczyny i po cichu opuścił salę. Znał wszystkie mniej używane przejścia i teraz wybrał jedno z nich. Odsunął kotarę i znalazł się w starej bibliotece, po czym skręcił w lewo, do drzwi prowadzących na schody.
We wczesnym dzieciństwie nie miał dostępu do tych wszystkich miejsc, jego komnata znajdowała się w innym skrzydle. Większość czasu spędzał w ogrodach albo w mieście, aby mieć styczność ze światem zewnętrznym. Dlatego kiedy zaczął pobierać nauki, był przeszczęśliwy, bo w końcu mógł eksplorować pozostałe części pałacu. Odnalazł wszystkie ukryte pomieszczenia, z których obserwował strażników patrolujących mury zamkowe.
Jako chłopiec chciał wstąpić do wojska, ale potem odkrył, że służba nie polega jedynie na ekscytujących walkach, jeździe konnej i wprawianiu się we władaniu mieczem.
Z zamyślenia wyrwał go ojciec, który nagle pojawił się tuż przy nim.
– Ojcze, czy mógłbym zajrzeć do twojego pokoju? Chciałbym coś sprawdzić w słowniku – zapytał Henry.
Mężczyzna poklepał go po plecach.
– A ja myślałem, że mój syn będzie jeździł na polowania. Jak ja cię wychowałem? – rzucił z serdecznym uśmiechem.
Henry skinął mu głową w podziękowaniu. Wiedział, że ojciec się zgadza.
Jego komnaty były połączone z korytarzykiem prowadzącym do sypialni rodziców niewielkimi drzwiami, które trzymali zamknięte na klucz, by zachować prywatność. Umówili się, że bez powiadomienia nie będą z nich korzystać, dlatego najpierw zapytał ojca o pozwolenie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki