Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dziedzictwo dobra - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziedzictwo dobra - ebook

Autorka bestsellerów #1 Nora Roberts powraca z nową powieścią "Dziedzictwo"„ historią o matce i córce, o romansie, ambicji i powrotach do traumatycznej przeszłości.

Królowa literatury obyczajowej i ulubiona autorka polskich czytelniczek!

Adriana Rizzo miała siedem lat, gdy poznała swojego ojca. Tego dnia niemal ją zabił, lecz jej matka Lina zdołała ją ochronić. Aby przywrócić córce równowagę, Lina podrzuca Adrianę do domu rodziców w stanie Maryland. Adriana cieszy się tam zwykłą codziennością, nawiązując coraz silniejsze więzi z dziadkami; pije lemoniadę, bawi się z psami i zawiera nowe przyjaźnie. Po raz pierwszy zakochuje się na zabój. Tymczasem Lina promuje swoją markę fitness i odnosi coraz większe sukcesy.

W szkole średniej Adriana nagrywa i zamieszcza w sieci lekcje jogi własnego pomysłu; zdobywa wykształcenie w dziedzinie dietetyki i śmiało kroczy drogą sukcesów, zapoczątkowaną przez matkę. I wtedy właśnie dostaje pierwszy list z pogróżkami. Lina zapewnia ją jednak, że w przeszłości otrzymała wiele takich listów i nie ma się czym martwić. Ale listy przychodzą regularnie, co roku, zawsze tam, gdzie Adriana akurat przebywa. Gdy wraca do stanu Maryland, aby znów zamieszkać z dziadkiem, dochodzi do eskalacji gróźb - przychodzą one coraz częściej i są coraz bardziej przerażające. Otoczona przez przyjaciół i rodzinę, zaangażowana w relację z byłą wielką miłością, Adriana czuje, że może stracić znacznie więcej niż własne życie...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65928-01-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

GEO­R­GE­TOWN

Kiedy Adriana Rizzo po raz pierw­szy spo­tkała swo­jego ojca, chciał ją zabić.

Gdy była sied­mio­latką, jej świat skła­dał się głów­nie z ruchu. Przez więk­szość czasu miesz­kała z matką – i Mimi, która trosz­czyła się o nie obie – w Nowym Jorku. Cza­sem jed­nak bawiła kilka tygo­dni w Los Ange­les albo w Chi­cago czy Miami.

Latem odwie­dzała swo­ich dziad­ków w Mary­land, jechała do nich na co naj­mniej dwa tygo­dnie. Było to według niej naj­przy­jem­niej­sze, ponie­waż mieli psy, duże podwórko, na któ­rym mogła się bawić, i oponę, na któ­rej mogła się huś­tać.

Kiedy miesz­kały na Man­hat­ta­nie, cho­dziła do szkoły i to było w porządku. Brała lek­cje tańca i gim­na­styki, co uwa­żała za coś o wiele lep­szego niż szkoła.

W trak­cie podróży zwią­za­nych z pracą matki Mimi udzie­lała jej lek­cji w domu; uwa­żano, że wykształ­ce­nie jest ważne. Mimi włą­czała do niego naukę o miej­scach, w któ­rych bywały. Ponie­waż zatrzy­mały się na cały mie­siąc w Waszyng­to­nie, ozna­czało to oglą­da­nie pomni­ków i zabyt­ków, wycieczkę do Bia­łego Domu i Insty­tutu Smi­th­sona, wiel­kiego kom­pleksu muze­alno-badaw­czego.

Cza­sem musiała pra­co­wać z mamą – i to też bar­dzo lubiła. Ile­kroć wystę­po­wała w jed­nym z mat­czy­nych nagrań wideo, zmu­szona była opa­no­wać pewne umie­jęt­no­ści, takie jak car­dio dance albo joga.

Lubiła tę naukę; lubiła tań­czyć.

W wieku pię­ciu lat nagrała z mamą kasetę wideo dla dzieci i rodzin. Z ćwi­cze­niami jogi, ponie­waż, bądź co bądź, była dziec­kiem w Yoga Baby, mat­czy­nej fir­mie.

Odczuła dumę i pod­nie­ce­nie, kiedy matka jej powie­działa, że nagrają następną kasetę. Może – jak będzie miała dzie­sięć lat – dla grupy wła­śnie w tym wieku.

Mama wszystko wie­działa o gru­pach wie­ko­wych, demo­gra­fii i innych podob­nych rze­czach. Adriana sły­szała, jak roz­ma­wia o tym ze swoim mene­dże­rem i pro­du­cen­tami.

Mama wie­działa też mnó­stwo o fit­ness, o więzi mię­dzy umy­słem i cia­łem, o medy­ta­cji i tego rodzaju spra­wach.

Nie wie­działa tylko, jak goto­wać – w prze­ci­wień­stwie do dziadka i babci, któ­rzy byli wła­ści­cie­lami restau­ra­cji. Nie lubiła się tylko bawić jak Mimi – była naprawdę zajęta swoją karierą.

Odby­wała wiele spo­tkań i prób, także sesji, wystę­po­wała też publicz­nie i udzie­lała wywia­dów.

Nawet w wieku sied­miu lat Adriana poj­mo­wała, że Lina Rizzo nie­wiele wie o tym, jak być mamą.

Mimo wszystko nie miała nic prze­ciwko temu, by dziew­czynka bawiła się jej kosme­ty­kami do maki­jażu – dopóki potem odkła­dała wszystko na swoje miej­sce. I ni­gdy się nie gnie­wała, jeśli ćwi­czyły, a mała popeł­niała jakieś błędy.

Pod­czas tej podróży naj­lep­sze ze wszyst­kiego było to, że zamiast pole­cieć z powro­tem do Nowego Jorku, gdzie mama miała dokoń­czyć wideo, prze­pro­wa­dzić wywiady i odbyć spo­tka­nia, zamie­rzały poje­chać w odwie­dziny do dziad­ków na długi week­end.

Pla­no­wała wyne­go­cjo­wać cały tydzień, chwi­lowo jed­nak sie­działa na pod­ło­dze w drzwiach i przy­glą­dała się, jak matka opra­co­wuje nową serię ćwi­czeń.

Lina wybrała ten wła­śnie dom na cały mie­siąc, bo miał salę gim­na­styczną z lustrza­nymi ścia­nami, rów­nie waż­nymi dla niej jak liczba sypialni.

Robiła przy­siady i wypady, pod­no­siła kolana, dosko­na­liła sekwen­cję: przy­siad, deska, pompka, wyskok – Adriana znała wszyst­kie te fachowe okre­śle­nia. A Lina prze­ma­wiała do lustra – swo­ich widzów – prze­ka­zu­jąc instruk­cje i wypo­wia­da­jąc słowa zachęty.

Od czasu do czasu wyry­wał się jej jakiś brzydki wyraz i zaczy­nała ćwi­cze­nie od nowa.

Adriana uwa­żała, że matka jest piękna, jak spo­cona księż­niczka, mimo że nie miała maki­jażu; nor­malne – nie było tu prze­cież kamer ani ludzi. Odzna­czała się zie­lo­nymi oczami, jak bab­cia, i skórą, która wyglą­dała tak, jakby się kąpała w pro­mie­niach słońca – choć tego nie robiła. Jej włosy – spięte teraz z tyłu głowy frotką – przy­po­mi­nały kasz­tany, któ­rych torebkę, pach­ną­cych i cie­płych, można było kupić pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia.

Była wysoka – choć nie tak jak dzia­dek – i dziew­czynka miała nadzieję, że ona też będzie taka wysoka, kiedy doro­śnie.

Nosiła obci­słe maleń­kie szorty i spor­towy biu­sto­nosz, ni­gdy jed­nak nie wło­ży­łaby niczego, co odsła­nia­łoby tak wiele w trak­cie nagry­wa­nia kasety czy poka­zów, ponie­waż, jak twier­dziła, byłoby to bez klasy.

Adriana, wycho­wy­wana wedle zasady „w zdro­wym ciele zdrowy duch”, wie­działa, że jej mama jest sprawna, mocna i nie­sa­mo­wita.

Mru­cząc coś pod nosem, Lina prze­rwała ćwi­cze­nia, by spo­rzą­dzić kilka nota­tek potrzeb­nych do sce­na­riu­sza sesji. Ten skła­dał się z trzech czę­ści – tańca car­dio, tre­ningu siło­wego i jogi – każda trwała pół godziny, plus dodat­kowa pięt­na­sto­mi­nu­towa, poświę­cona całemu ciału.

Lina chwy­ciła ręcz­nik, żeby otrzeć twarz, i dostrze­gła córkę.

– Cho­lera, Adriano! Ależ mnie wystra­szy­łaś. Nie wie­dzia­łam, że tu sie­dzisz. Gdzie Mimi?

– W kuchni. Na kola­cję będzie kur­czak z ryżem i szpa­ra­gami.

– Wspa­niale. Może byś jej pomo­gła? Muszę wziąć prysz­nic.

– Dla­czego jesteś zła?

– Nie jestem zła.

– Byłaś zła, kiedy roz­ma­wia­łaś przez tele­fon z Har­rym. Krzy­cza­łaś, że nikomu nic nie mówi­łaś, zwłasz­cza jakie­muś cho­ler­nemu dzien­ni­ka­rzowi z tablo­idu.

Lina wyrwała frotkę z wło­sów w spo­sób, w jaki to zwy­kle robiła, ile­kroć bolała ją głowa.

– Nie powin­naś słu­chać pry­wat­nych roz­mów.

– Nie słu­cha­łam, tylko sły­sza­łam. Jesteś zła na Harry’ego?

Adriana lubiła mat­czy­nego agenta od reklamy. Prze­my­cał jej małe torebki m&m’sów albo skit­tle­sów i opo­wia­dał śmieszne żar­ciki.

– Nie, nie jestem zła na Harry’ego. Idź pomóc Mimi. Powiedz jej, że zejdę za pół godziny.

Tak, była zła, pomy­ślała Adriana, kiedy matka się odda­liła. Może nie na Harry’ego, ale na kogoś, gdyż popeł­niła w cza­sie ćwi­czeń mnó­stwo błę­dów i wypo­wie­działa sporo brzyd­kich słów.

A jej matka rzadko kiedy popeł­niała błędy.

A może zwy­czaj­nie bolała ją głowa? Mimi mówiła, że ludzi cza­sami boli głowa, gdy się za bar­dzo mar­twią.

Adriana wstała z pod­łogi. Ponie­waż jed­nak poma­ga­nie przy kola­cji było nudne, weszła do sali gim­na­stycz­nej. Sta­nęła przed lustrami, dziew­czynka wysoka jak na swój wiek, z krę­co­nymi wło­sami – czar­nymi, jakie kie­dyś miał dzia­dek – wymy­ka­ją­cymi się spod opa­ski. Jej oczy miały w sobie zbyt dużo złota, żeby ucho­dzić za praw­dzi­wie zie­lone, jak oczy matki, miała wszakże nadzieję, że z cza­sem się zmie­nią.

Ubrana w różowe szorty i pod­ko­szu­lek w kwiatki, przy­brała odpo­wied­nią pozę, po czym, włą­czyw­szy w gło­wie muzykę, zawi­ro­wała w tańcu.

Uwiel­biała lek­cje tańca i gim­na­styki, kiedy były w Nowym Jorku, teraz jed­nak wyobra­żała sobie, że nie uczest­ni­czy w nich, tylko je pro­wa­dzi.

Wiro­wała, wyma­chi­wała nogami, wyko­nała prze­rzut, a potem szpa­gat. Cross-step, salsa, skok! Impro­wi­zo­wała na żywo.

Bawiła się tak przez dwa­dzie­ścia minut. Ostat­nie nie­winne dwa­dzie­ścia minut jej życia.

A potem ktoś naci­snął dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych. Naci­snął i trzy­mał.

Był to wście­kły dźwięk, któ­rego ni­gdy nie zapo­mniała.

Nie wolno jej było otwie­rać drzwi samej, ale to nie zna­czyło, że nie może zoba­czyć, kto to taki. Poszła więc do salonu, a potem ruszyła w stronę kory­ta­rza. Z kuchni zdą­żyła już wkro­czyć Mimi.

Otarła dło­nie o jasno­czer­woną ścierkę, spie­sząc do drzwi.

– Na litość boską! Pali się?

Prze­wró­ciła wymow­nie oczami, patrząc na Adrianę, i wsu­nęła ścierkę za pasek dżin­sów.

– Chwila! – krzyk­nęła Mimi, drobna, lecz obda­rzona sil­nym gło­sem kobieta.

Adriana wie­działa, że Mimi jest w tym samym wieku, co mama, ponie­waż razem stu­dio­wały.

– Jaki masz pro­blem, czło­wieku? – wark­nęła, po czym prze­krę­ciła zamek i otwo­rzyła drzwi.

Z miej­sca, w któ­rym stała, Adriana mogła dostrzec, że iry­ta­cja malu­jąca się na twa­rzy Mimi – jak wtedy, gdy jej pod­opieczna nie posprzą­tała swo­jego pokoju – ustę­puje miej­sca prze­ra­że­niu.

A potem wszystko poto­czyło się w ułamku sekundy, o wiele za szybko.

Mimi pró­bo­wała jesz­cze ponow­nie zamknąć drzwi, ale męż­czy­zna popchnął je mocno i przy oka­zji popchnął też Mimi. Był duży, o wiele więk­szy od niej. Miał małą bródkę upstrzoną siwi­zną, i jesz­cze wię­cej jej miał we wło­sach; wyglą­dał tak, jakby miał sre­brzy­ste skrzy­dła na zło­cie, ale twarz mu pło­nęła czer­wie­nią jak po wyczer­pu­ją­cym biegu. Szok, jakiego Adriana doznała na widok owego męż­czy­zny odpy­cha­ją­cego Mimi, dosłow­nie przy­gwoź­dził ją do miej­sca.

– Gdzie ona, kurwa, jest?! – wrza­snął.

– Nie ma jej tutaj. Nie możesz tak tu wpa­dać. Wynoś się, Jon, bo wezwę poli­cję.

– Kłam­liwa suka. – Chwy­cił Mimi za ramię i potrzą­snął nią. – Gdzie ona jest? Myśli, że może chla­pać ozo­rem? I ruj­no­wać mi życie?

– Zabie­raj ręce. Jesteś pijany.

Kiedy pró­bo­wała mu się wyrwać, ude­rzył ją. Odgłos tego ciosu odbił się w gło­wie Adriany niczym wystrzał; rzu­ciła się bez zasta­no­wie­nia przed sie­bie.

– Nie bij jej! Zostaw ją w spo­koju!

– Adriano, idź na górę. Natych­miast! – krzyk­nęła Mimi.

Dziew­czynka jed­nak, czu­jąc przy­pływ gniewu, zwi­nęła dło­nie w pię­ści.

– Musi stąd wyjść! – oznaj­miła.

– Dla cze­goś takiego? – wark­nął męż­czy­zna, patrząc na Adrianę. – Dla cze­goś takiego znisz­czyła moje cho­lerne życie? W ogóle nie jest do mnie podobna. Pusz­czała się na lewo i prawo, a teraz pró­buje mi wci­snąć tego bękarta. Pie­przyć to. Pie­przyć ją.

– Adriano, na górę! – Mimi obró­ciła się do niej gwał­tow­nie, lecz mała nie dostrze­gła gniewu, jaki sama odczuła. Dostrze­gła za to strach. – Natych­miast.

– Ta suka jest na górze, zga­dza się? Kłam­czu­cha. Oto, co robię z kłam­czu­chami.

Tym razem nie trzep­nął Mimi, tylko użył pię­ści, raz, dwa, waląc kobietę w twarz.

Kiedy się osu­nęła na pod­łogę, Adrianę ogar­nął strach. Pomoc. Musiała wezwać pomocy.

Chwy­cił ją jed­nak na scho­dach i szarp­nął jej głowę, cią­gnąc za kucyk krę­co­nych wło­sów.

Krzyk­nęła, woła­jąc matkę.

– Tak, zawo­łaj ją. – Wymie­rzył jej poli­czek, który zapło­nął ją ogniem. – Chcemy z nią poga­dać.

Kiedy zaczął ją wlec po scho­dach na górę, z sypialni wybie­gła Lina w szla­froku, włosy wciąż miała mokre po prysz­nicu.

– Adriana Rizzo, co się…

Zatrzy­mała się i znie­ru­cho­miała, gdy jej wzrok napo­tkał spoj­rze­nie męż­czy­zny.

– Puść ją, Jon. Puść ją, żeby­śmy mogli spo­koj­nie poroz­ma­wiać.

– Dość się już naga­da­łaś. Znisz­czy­łaś mi życie, ty głu­pia wie­śniaczko.

– Nie roz­ma­wia­łam o tobie ani z dzien­ni­ka­rzami, ani z nikim innym. Ta histo­ria nie wyszła ode mnie.

– Kła­miesz! – Znowu szarp­nął Adrianę za włosy, mocno, na­dal miała wra­że­nie, że głowa jej pło­nie.

Lina postą­piła ostroż­nie dwa kroki do przodu.

– Puść ją, a zała­twimy to. Mogę wszystko napra­wić.

– Za późno, kurwa. Wła­dze uni­wer­sy­tetu zawie­siły mnie dzi­siaj. Moja żona czuje się upo­ko­rzona. Moje dzieci, a ni­gdy nie uwie­rzę, że ta mała suka jest moją córką, pła­czą. Wró­ci­łaś tutaj, z powro­tem do mojego mia­sta, żeby to zro­bić.

– Nie, Jon. Przy­je­cha­łam tu, żeby pra­co­wać. I nie roz­ma­wia­łam z tym dzien­ni­ka­rzem. Minęło ponad sie­dem lat, po co mia­ła­bym to robić aku­rat teraz? Po co? Krzyw­dzisz moją córkę. Prze­stań.

– Ude­rzył Mimi. – Adriana wyczu­wała woń mat­czy­nego mydła i szam­ponu – sub­telną sło­dycz kwiatu poma­rań­czy. I odór męż­czy­zny, nie wie­dząc, że to mie­sza­nina potu i bour­bona. – Ude­rzył ją w twarz, a ona upa­dła.

– Coś ty… – Lina ode­rwała od niego wzrok, by wyj­rzeć poza poręcz, która bie­gła wzdłuż pię­tra. Zoba­czyła Mimi, która miała zakrwa­wioną twarz i wpeł­zała za sofę. Znów skie­ro­wała spoj­rze­nie na Jona. – Musisz dać temu spo­kój, Jon, zanim komuś sta­nie się krzywda.

– To ja zosta­łem skrzyw­dzony, pie­przona dziwko!

Jego głos roz­pa­lił się do czer­wo­no­ści, tak jak jego twarz, przy­po­mi­nał ogień obej­mu­jący czaszkę Adriany.

– Przy­kro mi, że tak się stało, ale…

– Moja rodzina doznała krzywdy! Chcesz zoba­czyć, jak ktoś cierpi? Zacznijmy od two­jego bękarta.

Rzu­cił nią. Adriana przez chwilę poczuła, że leci w powie­trzu, chwilę krótką, lecz prze­ra­ża­jącą, nim ude­rzyła o kra­wędź szczy­to­wego stop­nia scho­dów. Ogień, który dotąd pło­nął w jej gło­wie, wybuchł teraz w nad­garstku i dłoni, po czym powę­dro­wał ku ramie­niu. Wresz­cie jej głowa wal­nęła o drewno, ona zaś sama widziała tylko matkę, ku któ­rej rzu­cił się tam­ten męż­czy­zna.

Ude­rzył ją, ale matka oddała cios i kop­nęła. I wkrótce roz­brzmiały kosz­marne odgłosy, tak kosz­marne, że Adriana chciała zakryć sobie uszy, nie mogła się jed­nak poru­szyć, mogła tylko leżeć jak długa na scho­dach i trząść się ze stra­chu.

Nawet gdy matka krzyk­nęła na nią, by ucie­kała, nie zdo­łała drgnąć.

Zaci­skał dło­nie na szyi matki, mio­ta­jąc nią na prawo i lewo, wresz­cie ude­rzyła go w twarz, tak jak on ude­rzył Mimi.

Teraz krew była i na mamie, i na tym męż­czyź­nie.

Trzy­mali się nawza­jem, jakby byli objęci, ale robili to z siłą i zawzię­to­ścią. Potem matka nadep­nęła mu na stopę i unio­sła gwał­tow­nym ruchem kolano. Gdy męż­czy­zna zato­czył się do tyłu, pchnęła go.

Ude­rzył o balu­stradę. A póź­niej pole­ciał w dół.

Adriana widziała, jak spada, wyma­chu­jąc rękami. Widziała, jak ude­rza cia­łem o stół, na któ­rym matka sta­wiała kwiaty i świeczki. Usły­szała te straszne dźwięki. Zoba­czyła krew ciek­nącą z jego głowy, uszu i nosa.

Zoba­czyła…

Wtedy matka ją pod­nio­sła, obró­ciła i przy­ci­snęła jej twarz do swo­jej piersi.

– Nie patrz, Adriano. Już wszystko dobrze.

– Boli…

– Wiem. – Lina ujęła ostroż­nie jej nad­gar­stek. – Zajmę się tym. Mimi. Och, Mimi.

– Poli­cja już jedzie. – Ze spuch­nię­tym okiem, do połowy zamknię­tym i już czer­nie­ją­cym, Mimi ruszyła chwiej­nym kro­kiem po scho­dach, a potem usia­dła i objęła je obie, matkę i córkę. – Nad­cho­dzi pomoc.

A w końcu Mimi nad głową Adriany wymó­wiła bez­gło­śnie dwa słowa:

– Nie żyje.

*

Adriana już na zawsze miała zapa­mię­tać ten ból i spo­kojne nie­bie­skie oczy ratow­nika medycz­nego, który unie­ru­cha­miał zła­ma­nie podo­kost­nowe w jej nad­garstku. Mówił też spo­koj­nym gło­sem, kiedy świe­cił jej w oczy małą latarką i pytał, ile pal­ców wska­zuje.

Miała też na zawsze zapa­mię­tać poli­cjan­tów, tych, któ­rzy zja­wili się pierwsi, gdy umil­kły syreny. Tych w gra­na­to­wych mun­du­rach.

Jed­nak nie­mal wszystko, nawet kiedy się działo, wyda­wało się odle­głe i nie­ostre.

Zebrali się w salo­nie na pię­trze z wido­kiem na tylne podwó­rze i mały staw z kar­piami koi. Poli­cjanci w mun­du­rach roz­ma­wiali głów­nie z mamą, bo Mimi zabrano do szpi­tala.

Matka powie­działa im, że męż­czy­zna nazy­wał się Jona­than Ben­nett i że wykła­dał lite­ra­turę angiel­ską na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­ge­town. Albo tak też było, kiedy go jesz­cze znała.

Opo­wie­działa, co się stało, albo tylko zaczęła mówić.

Potem do pokoju weszło dwoje ludzi, męż­czy­zna i kobieta. Męż­czy­zna był naprawdę wysoki i nosił brą­zowy kra­wat. Jego skóra wpa­dała w odcień głęb­szego brązu, a zęby odzna­czały się nie­ska­zi­telną bielą. Kobieta nosiła krótko obcięte włosy i miała piegi na całej twa­rzy.

Poka­zali odznaki, tak jak to się robi w seria­lach tele­wi­zyj­nych.

– Pani Rizzo, jestem detek­tyw Riley, a to mój part­ner, detek­tyw Can­non. – Kobieta znów przy­pięła odznakę do paska spodni. – Wiemy, że to trudne, ale musimy pani i córce zadać kilka pytań. – Uśmiech­nęła się do Adriany. – Masz na imię Adriana, prawda?

Kiedy dziew­czynka ski­nęła głową, Riley prze­nio­sła wzrok na Linę.

– Nie ma pani nic prze­ciwko temu, żeby córka poka­zała mi swój pokój i poroz­ma­wiała tam ze mną, a pani w tym cza­sie pomówi z detek­ty­wem Can­no­nem?

– Tak będzie szyb­ciej? Zabrali moją przy­ja­ciółkę, to zna­czy opie­kunkę córki, do szpi­tala. Zła­many nos, wstrzą­śnie­nie mózgu. A Adriana doznała zła­ma­nia podo­kost­no­wego lewego nad­garstka, tak twier­dził ratow­nik. Ude­rzyła się też w głowę.

– Pani też wygląda na nie­źle potur­bo­waną – zauwa­żył Can­non, a Lina wzru­szyła ramio­nami i skrzy­wiła się z bólu wywo­ła­nego tym ruchem.

– Poobi­jane żebra same się wyle­czą, tak jak twarz. Tak naprawdę to na niej się sku­pił.

– Możemy zabrać panią do szpi­tala i tam poroz­ma­wiać, jak już panią zbada lekarz.

– Wola­ła­bym poje­chać, jak… jak już skoń­czy­cie na dole.

– Rozu­miem. – Riley popa­trzyła na Adrianę. – Możemy poroz­ma­wiać w twoim pokoju?

– Chyba tak. – Wstała, przy­ci­ska­jąc mocno do piersi rękę na tem­blaku. – Nie pozwolę wam zabrać mamy do wię­zie­nia.

– Nie bądź nie­mą­dra, Adriano.

Nie zwra­ca­jąc uwagi na matkę, dziew­czynka spoj­rzała w oczy detek­tyw Riley. Były zie­lone, ale jaśniej­sze niż oczy mamy.

– Nie pozwolę wam – powtó­rzyła.

– Jasne. Chcemy tylko poroz­ma­wiać, okej? Twój pokój jest tu, na górze?

– Dru­gie drzwi po pra­wej stro­nie – wyja­śniła Lina. – Idź z detek­tyw Riley, Adriano. Potem spraw­dzimy, co się dzieje z Mimi. Wszystko będzie dobrze.

Adriana ruszyła przo­dem, a Riley znowu przy­wo­łała uśmiech, kiedy weszły do pokoju urzą­dzo­nego w bar­wach mięk­kiego różu i wio­sen­nej zie­leni. Na łóżku leżał duży plu­szowy pies.

– Ład­nie tu. I bar­dzo schlud­nie.

– Musia­łam posprzą­tać dziś rano, ina­czej nie poszła­bym zoba­czyć, jak kwitną cze­re­śnie, i nie byłoby deseru lodo­wego. – Skrzy­wiła się, zupeł­nie jak matka. – Niech pani nie mówi o tym dese­rze. Tak naprawdę to miał być mro­żony jogurt.

– Buzia na kłódkę. Mama tego bar­dzo pil­nuje, co jesz?

– Cza­sem. Na ogół. – W oczach dziew­czynki bły­snęły łzy. – Czy Mimi umrze, jak ten męż­czy­zna?

– Jest ranna, ale to nic groź­nego. I wiem, że ma dobrą opiekę. Może usią­dziemy z tym jego­mo­ściem?

Riley usa­do­wiła się na brzegu łóżka i pokle­pała wiel­kiego psa.

– Jak się wabi?

– Bar­kley. Harry dał mi go na Boże Naro­dze­nie. Nie możemy mieć praw­dzi­wego psa, bo miesz­kamy w Nowym Jorku i dużo podró­żu­jemy.

– Wygląda na wspa­nia­łego czwo­ro­noga. Możesz powie­dzieć mnie i Bar­kley­owi, co się wyda­rzyło?

Słowa zaczęły się z niej wyle­wać niczym stru­mień wody przez szcze­linę w tamie.

– Męż­czy­zna sta­nął pod drzwiami. Cią­gle naci­skał dzwo­nek, więc poszłam zoba­czyć, kto to. Ponie­waż nie wolno mi samej otwie­rać drzwi, zacze­ka­łam na Mimi. Wyszła z kuchni i otwo­rzyła drzwi. A potem pró­bo­wała znowu je zamknąć, bar­dzo szybko, ale on pchnął je, a potem pchnął i ją. Pra­wie prze­wró­cił.

– Znasz go?

– Nie, ale Mimi go znała, bo nazy­wała go Jonem i kazała mu odejść. Wpadł we wście­kłość, wrzesz­czał i mówił brzyd­kie wyrazy. Nie wolno mi takich mówić.

– W porządku. – Riley gła­skała Bar­kleya jak praw­dzi­wego psa. – Wiem, o co cho­dzi.

– Chciał zoba­czyć mamę, ale Mimi powie­działa, że jej nie ma, choć była. Sie­działa na górze i brała prysz­nic. Ten facet cały czas wrzesz­czał i ude­rzył ją w twarz. Zbił ją po pro­stu. Nie wolno nikogo bić. Bicie jest złe.

– Tak, to było złe.

– Krzyk­nę­łam na niego, żeby ją zosta­wił w spo­koju, bo wykrę­cał jej ręce i to ją bolało. Wtedy na mnie popa­trzył. Nie zauwa­żył mnie wcze­śniej, ale wów­czas utkwił we mnie wzrok, i ja się wystra­szy­łam, gdy się tak na mnie gapił. Ale Mimi bolało, więc się na niego roz­gnie­wa­łam. Powie­działa mi, żebym poszła na górę, to zna­czy powie­działa do mnie, ale wiem, że ją bolało. A potem on ją… ude­rzył… pię­ścią… – Adriana poka­zała to zdrową ręką, a po jej policz­kach zaczęły pły­nąć łzy. – Try­snęła krew, Mimi upa­dła, a ja pobie­głam. Chcia­łam pobiec do mamy, ale mnie zła­pał. Chwy­cił mnie mocno za włosy, i pocią­gnął po scho­dach, a ja wciąż woła­łam mamę.

– Chcesz chwilę odpo­cząć, kocha­nie? Możemy pocze­kać. Potem dokoń­czysz.

– Nie, nie. Mama wybie­gła i go zoba­czyła. I cały czas go pro­siła, żeby mnie puścił, ale on nie chciał. Powta­rzał tylko, że znisz­czyła mu życie, i mówił mnó­stwo brzyd­kich wyra­zów. Naprawdę brzyd­kich. Mówiła, że nic nikomu nie powie­działa i że to zała­twi, tylko żeby mnie puścił. A mnie bolało. Wyzy­wał mnie, naprawdę brzydko, i… rzu­cił mną.

– Rzu­cił tobą!?

– Na schody. Rzu­cił mnie na schody, ude­rzy­łam się w nad­gar­stek, poczu­łam, jakby się zapa­lił, i ude­rzy­łam się też w głowę, ale nie spa­dłam daleko ze scho­dów. Chyba ze dwa stop­nie. Mama krzy­czała i sko­czyła na niego, i zaczęła się z nim bić. Ude­rzył ją w twarz i zła­pał, o tak… – Poka­zała gest dusze­nia. – Nie mogłam się poru­szyć, a on ude­rzył ją w twarz, ale mama mu oddała, bar­dzo mocno, i kop­nęła go, i wciąż się bili, a potem… spadł przez balu­stradę. Mama go ode­pchnęła, żeby mi pomóc. Na twa­rzy miała krew i pchnęła go, a on prze­le­ciał przez balu­stradę. Ale to była jego wina.

– Okej.

– Mimi wczoł­gała się po scho­dach, kiedy mama mnie trzy­mała, i powie­działa, że nad­cho­dzi pomoc. Wszy­scy mieli na sobie krew. Nikt ni­gdy wcze­śniej mnie nie ude­rzył, nim on to zro­bił. To okropne, że był moim ojcem.

– Skąd wiesz, że był?

– Z tego, co krzy­czał i jak mnie wyzy­wał. Nie jestem głu­pia. Uczy w col­lege’u, do któ­rego mama cho­dziła; powie­działa mi, że wła­śnie tam poznała mojego ojca. – Adriana wypro­sto­wała się. – I już. Bił wszyst­kich i brzydko pach­niał, i pró­bo­wał mnie zrzu­cić ze scho­dów. Spadł, bo był wredny.

Riley objęła ramiona dziew­czynki i pomy­ślała: „Ponie­kąd słusz­nie”.

*

Zatrzy­mali Mimi w szpi­talu do rana. Lina kupiła w skle­piku kwiaty – tyle przy­naj­mniej mogła uczy­nić – do pokoju przy­ja­ciółki. Adriana pierw­szy raz w życiu miała prze­świe­tle­nie rent­ge­nem i pierw­szy w życiu gips po zej­ściu opu­chli­zny.

Zamiast zre­ali­zo­wać kuli­narne plany Mimi na wie­czór, Lina zamó­wiła pizzę.

Dzie­ciak na to zasłu­żył, bez dwóch zdań. Tak jak ona zasłu­żyła na duży kie­li­szek wina.

Nalała sobie i kiedy Adriana jadła, zła­mała żela­zną zasadę i nalała drugi.

Miała do wyko­na­nia mnó­stwo tele­fo­nów, wszyst­kie jed­nak musiały pocze­kać. W ogóle wszystko musiało pocze­kać, póki się nie poczuje pew­niej.

Zja­dły na tyl­nym podwó­rzu, z jego cie­ni­stymi drze­wami i pło­tem zapew­nia­ją­cym pry­wat­ność. Czy też Adriana jadła, bo Lina tylko sku­bała poje­dyn­czy kawa­łe­czek pizzy mię­dzy jed­nym łykiem wina a dru­gim.

Może było tro­chę za chłodno jak na posi­łek na świe­żym powie­trzu i tro­chę za późno, by Adriana posi­lała się pizzą, ale ten dzień uspra­wie­dli­wiał wła­ści­wie wszystko.

Miała nadzieję, że córka zaśnie, ale musiała przy­znać, że brak jej bie­gło­ści w wie­czor­nym rytu­ale. Mimi się tym na co dzień zaj­mo­wała.

Pomy­ślała o kąpieli z bąbel­kami, pod warun­kiem że nie zmo­czyłby się tym­cza­sowy gips. Myśląc o opa­trunku i o tym, że mogło być znacz­nie gorzej, znów zapra­gnęła się napić wina. Oparła się jed­nak poku­sie. Samo­dy­scy­plina – oto jej spe­cjal­ność.

– Jak to się stało, że ten facet był moim ojcem?

Lina pod­nio­sła wzrok i napo­tkała spoj­rze­nie zło­to­zie­lo­nych oczu, które przy­pa­try­wały jej się uważ­nie.

– Byłam kie­dyś młoda i głu­pia. Przy­kro mi. Chcia­ła­bym powie­dzieć, że tego żałuję, ale wtedy nie byłoby tu cie­bie, prawda? Nie można zmie­nić tego, co już się stało, a jedy­nie to, co jest teraz i ma się zda­rzyć.

– Był mil­szy, jak byłaś młoda i głu­pia?

Lina par­sk­nęła śmie­chem i poczuła, że jej żebra pro­te­stują bole­śnie. Zasta­na­wiała się, ile można powie­dzieć sied­mio­latce.

– Tak mi się wtedy zda­wało.

– Ude­rzył cię wcze­śniej?

– Raz. Tylko raz, potem nie chcia­łam go już wię­cej widzieć. Jeśli męż­czy­zna ude­rzy cię raz, to praw­do­po­dob­nie zrobi to znowu i znowu.

– Mówi­łaś kie­dyś, że kocha­łaś mojego tatę, ale że nic z tego nie wyszło i że nas nie chciał, więc się już potem nie liczył.

– Myśla­łam, że go kocham. Powin­nam była tak ci powie­dzieć. Mia­łam tylko dwa­dzie­ścia lat, Adriano. Był star­szy ode mnie, przy­stojny, cza­ru­jący i inte­li­gentny. Młody pro­fe­sor. Zako­cha­łam się w kimś, kogo sobie wyobra­ża­łam. Do tej pory się w ogóle nie liczył.

– Dla­czego był dzi­siaj taki wście­kły?

– Bo ktoś, jakiś dzien­ni­karz, dowie­dział się o nas i napi­sał o tym arty­kuł. Nie wiem jak, nie mam poję­cia, kto mu o tym powie­dział. Ja tego nie zro­bi­łam.

– Nie zro­bi­łaś, bo się już nie liczył.

– Wła­śnie.

Ile nale­żało powie­dzieć? – zasta­na­wiała się Lina. W tych oko­licz­no­ściach może wszystko.

– Był żonaty, Adriano. Miał żonę i dwoje dzieci. Nie wie­dzia­łam o tym. To zna­czy okła­my­wał mnie, mówił, że jest w trak­cie roz­wodu. Wie­rzy­łam mu.

Naprawdę? – prze­mknęło jej przez głowę. Nie mogła sobie przy­po­mnieć.

– Może po pro­stu chcia­łam mu wie­rzyć. Miał swoje nie­wiel­kie miesz­ka­nie nie­opo­dal uczelni, więc wie­rzy­łam, że wła­ści­wie jest sam. Potem się dowie­dzia­łam, że nie tylko mnie okła­my­wał. Gdy odkry­łam prawdę, zakoń­czy­łam to wszystko. Nie prze­jął się spe­cjal­nie.

Nie do końca prawda, pomy­ślała. Wrzesz­czał, gro­ził, popy­chał.

– A potem zda­łam sobie sprawę, że jestem w ciąży. Wresz­cie póź­niej, o wiele póź­niej, niż powin­nam była to sobie uświa­do­mić, poczu­łam, że muszę powie­dzieć mu prawdę. Wtedy mnie ude­rzył. I nie był pijany tak jak dzi­siaj.

Pił wcze­śniej, pomy­ślała, ale pijany nie był. Nie tak jak tego dnia.

– Powie­dzia­łam mu, że nic od niego nie chcę ani nie potrze­buję, że się nie poniżę, mówiąc komu­kol­wiek, że jest bio­lo­gicz­nym ojcem. A potem ode­szłam.

Pomi­nęła groźby, żąda­nia, by usu­nęła ciążę, i wszel­kie kosz­mar­no­ści. Nie było sensu o tym wspo­mi­nać.

– Ukoń­czy­łam semestr, zro­bi­łam dyplom i wró­ci­łam do domu. Pomo­gli mi bab­cia i dzia­dek. Wiesz, co było dalej. Zaczę­łam pro­wa­dzić zaję­cia z jogi i fit­ness i nagry­wać kasety, kiedy byłam z tobą w ciąży – dla kobiet spo­dzie­wa­ją­cych się dziecka, a potem dla mło­dych mam i nie­mow­ląt.

– Yoga Baby.

– Zga­dza się.

– Ale zawsze był wredny. Czy to ozna­cza, że i ja będę wredna?

Boże, szło jej dość kiep­sko. Za wszelką cenę sta­rała się przy­po­mnieć sobie, co w takiej sytu­acji powie­dzia­łaby jej matka.

– Czu­jesz się wredna?

– Cza­sem się wście­kam.

– Opo­wiedz mi o tym. – Lina jed­nak, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, uśmiech­nęła się. – Wred­ność jest wybo­rem, jak sądzę, a nie musisz się decy­do­wać na taki wybór. I miał rację, mówiąc, że nie jesteś do niego podobna. Jest w tobie zbyt dużo Riz­zów.

Ujęła zdrową rękę córki. Może przy­po­mi­nało to za bar­dzo roz­mowę dwojga doro­słych ludzi, ale robiła, co w jej mocy.

– On się nie liczy, Adriano, dopóki nie pozwo­limy, by się liczył. A więc nie pozwo­limy.

– Będziesz musiała pójść do wię­zie­nia?

Lina unio­sła kie­li­szek.

– Nie dopu­ścisz do tego, pamię­tasz? – Dostrze­gła w oczach córki prze­lotny strach i ści­snęła jej dłoń. – Tylko żar­tuję. Nie, Adriano, nie pójdę. Poli­cja widziała, co się stało. Powie­dzia­łaś detek­ty­wom prawdę, tak?

– Powie­dzia­łam. Słowo.

– Ja też. Podob­nie jak Mimi. Możesz się o to nie mar­twić. To, co się sta­nie, będzie kon­se­kwen­cją tej histo­rii. I będzie ich jesz­cze wię­cej. Pomó­wię wkrótce z Har­rym, pomoże mi się z tym upo­rać.

– Na­dal możemy odwie­dzić bab­cię i dziadka?

– Tak. Gdy tylko Mimi się lepiej poczuje, ja zała­twię kilka spraw, a tobie założą gips, poje­dziemy do nich.

– A możemy to szybko zro­bić? Jak naj­prę­dzej?

– Gdy tylko będzie to moż­liwe. Pew­nie za kilka dni.

– No to szybko. Tam będzie o wiele lepiej.

Upły­nie sporo czasu, zanim będzie naprawdę lepiej, pomy­ślała Lina. Dopiła wino.

– Jasne.Roz­dział 4

Sama w Nowym Jorku, Adriana zaczy­nała każdy ranek tak samo. Wsta­wała na dźwięk budzika i odda­wała się ćwi­cze­niom jogi. A potem brała prysz­nic, zaj­mo­wała się wło­sami – trak­tu­jąc to nie­odmien­nie jak przy­kry obo­wią­zek – i nakła­dała mini­malny maki­jaż, wczu­wa­jąc się w to, jak w przy­godę miło­sną.

Wło­żyła pogar­dzany strój szkolny – gra­na­towe spodnie i mary­narkę oraz białą bluzkę. Każ­dego dnia, ubie­ra­jąc się, przy­rze­kała sobie, że po ukoń­cze­niu szkoły ni­gdy już nie będzie go nosić.

Przy­rzą­dziła śnia­da­nie: mie­szanka owo­cowa z grec­kim jogur­tem, grzanka wie­lo­ziar­ni­stego chleba i sok.

Nauczona przez Mimi, pozmy­wała naczy­nia i poście­liła łóżko.

Szybki prze­gląd pro­gnozy pogody spraw­dzo­nej w tele­fo­nie zwia­sto­wał sło­neczny cie­pły dzień, nie zawra­cała więc sobie głowy kurtką.

Zarzu­ciła na ramiona ple­cak i zje­chała na dół pry­watną windą.

Nie mogła się skar­żyć na spa­cer do szkoły, od któ­rej dzie­liło ją tylko pięć prze­cznic, zwłasz­cza przy tak ład­nej aurze. Wyko­rzy­stała ten czas na prze­ana­li­zo­wa­nie swo­jego planu – odstęp­stwo od codzien­nej rutyny.

I jedy­nej zasady, którą zamie­rzała cał­ko­wi­cie naru­szyć.

Kiedy zadzwo­niła jej komórka, spraw­dziła, kto to.

– Cześć, Mimi.

– Wła­śnie speł­niam swój obo­wią­zek.

– Możesz powie­dzieć mamie, że szłam aku­rat do szkoły, kiedy mnie spraw­dza­łaś. Oczy­wi­ście, tak naprawdę zamie­rzam zła­pać pociąg do Jer­sey Shore i tro­chę się poopa­lać, posłu­żyć się fał­szy­wymi doku­men­tami, żeby kupić mnó­stwo piwa, a potem upra­wiać seks na całego z nie­zna­jo­mymi męż­czy­znami w jakimś tanim hotelu.

– Dobry plan, ale sądzę, że pominę to w swoim spra­woz­da­niu. Wiem, że wszystko u cie­bie w porządku, ale ta kon­trola to coś słusz­nego i miłego.

– Rozu­miem.

– Chcesz tu przy­je­chać na week­end?

– Dzięki, niczego mi nie bra­kuje. Jeśli to się zmieni, zasta­niesz mnie na swoim progu.

– Gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała, zadzwoń do mnie.

– Jasne. Do usły­sze­nia.

Scho­wała tele­fon.

Dys­po­no­wała pla­nem awa­ryj­nym, gdyby ten pierw­szy nie wypa­lił. Ale przy­ło­żyła się do roboty i uwa­żała, że plan A ma szansę reali­za­cji.

Przy­pięła do mary­narki iden­ty­fi­ka­tor i ruszyła po krót­kich kamien­nych schod­kach do wej­ścia sza­cow­nego budynku z czer­wo­no­bru­nat­nego pia­skowca, słu­żą­cego uczniom klas od pierw­szej do czwar­tej – jeśli ktoś był dosta­tecz­nie bogaty i inte­li­gentny.

Weszła do środka i zna­la­zła się w nie­wiel­kim, strze­żo­nym przez ochronę westy­bulu.

Cisza, lśniąca drew­niana pod­łoga, nie­ska­zi­telne ściany kon­tra­sto­wały z gwa­rem, ruchli­wo­ścią i nie­ja­kim ubó­stwem jej daw­nej szkoły.

Tęsk­niła za wszyst­kim, co się z nią wią­zało.

Dwa lata, przy­po­mniała sobie, odda­la­jąc się od sze­ro­kiego wej­ścia do auli po lewej stro­nie. Dwa lata i będzie mogła podej­mo­wać wła­sne wybory.

Zamie­rzała, tytu­łem próby, doko­nać jed­nego wyboru tego wła­śnie dnia.

W dru­giej kla­sie więk­szość uczniów ufor­mo­wało wła­sne grupy. Akcep­ta­cja nowej dziew­czyny wyma­gała czasu, a ona była tu od nie­spełna trzech tygo­dni.

Wie­działa, że te nie­do­stępne grupy przy­glą­dają jej się, oce­niają ją, roz­wa­żają wszyst­kie za i prze­ciw. Adriana, choć ni­gdy nie odzna­czała się nie­śmia­ło­ścią, też cze­kała.

Zapa­leni spor­towcy mogli przez dwa następne lata wyda­wać się sen­sowni. Sport ni­gdy nie zali­czał się do jej pasji, ale lek­ko­atle­tyka ow­szem. Modne dziew­czyny mogły jej spra­wiać radość, ponie­waż lubiła ubra­nia (jesz­cze jeden powód, by nie zno­sić szkol­nego mun­durku).

Impre­zo­wi­cze nie inte­re­so­wali jej bar­dziej niż groź­nie poważni inte­lek­tu­ali­ści.

Jak zawsze, każda grupa miała swo­ich sno­bów i prze­śla­dow­ców – czę­sto ze sobą zwią­za­nych.

I jak zawsze i wszę­dzie były też nerdy, śmier­tel­nie nudni dla przed­sta­wi­cieli wszyst­kich warstw spo­łecz­nych.

Ale ze względu na jej pro­jekt, to wła­śnie oni sta­no­wili jej cel.

Doko­nała wyboru pod­czas prze­rwy na lunch, która z pew­no­ścią pogrze­ba­łaby jej szanse na akces do szkol­nej hie­rar­chii.

W sto­łówce, nio­sąc tacę – kur­czak z grilla z sałatą, owoce sezo­nowe, woda gazo­wana – minęła sto­lik spor­tow­ców, trzy­ma­jąc się też z dala od mod­nych dziew­czyn, i ruszyła ku tym z naj­niż­szego szcze­bla, ner­dom.

Uchwy­ciła krótką prze­rwę w gwa­rze roz­mów, a także iro­niczne uśmieszki, gdy się zatrzy­mała przy skrom­niut­kim sto­liku i trojgu ludziach, któ­rzy przy nim sie­dzieli.

Ponie­waż odpo­wied­nio się przy­ło­żyła – prze­czy­tała dawne numery gazetki szkol­nej, prze­cze­sała poprzedni rocz­nik – wybrała Hec­tora Sunga.

Azjata, chudy jak patyk, kwa­dra­towe oku­lary w czar­nych opraw­kach, za szkłami ciem­no­brą­zowe oczy. Teraz zamru­gały na nią, gdy ich wła­ści­ciel znie­ru­cho­miał, wgry­za­jąc się w kawa­łek pizzy wege­ta­riań­skiej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: