Dziedzictwo Kopernika II. Klątwa węża - ebook
Dziedzictwo Kopernika II. Klątwa węża - ebook
Wade pasjonuje się astronomią, kocha zagadki i marzy o przygodach. Teraz ma szansę zrealizować te marzenia. Wraz z przyjaciółmi poszukuje Dziedzictwa Kopernika - dwunastu artefaktów o wyjątkowej mocy, które mogą zmienić losy świata. Ten, kto je zdobędzie, zyska nieograniczoną władzę
Po odnalezieniu pierwszego – magicznego kamienia - Wade, Darell, Lily i Becca są pełni optymizmu i wierzą w powodzenie misji. Coraz szybciej i sprawniej odnajdują prowadzące do celu wskazówki. Jednak ci, którzy chcą im przeszkodzić, nie cofną się przed najgorszym. Gdy przegrywają wyścig po magiczny kamień, porywają matkę Darella i Wade’a.
Rozpoczyna się niebezpieczna gra o kolejny artefakt, ale też o życie ukochanej osoby.
Dziedzictwo Kopernika to seria książek przygodowych o przyjaciołach, którzy wyruszają w pełną niebezpieczeństw i zagadek podróż. Wyde, Darell, Lily i Becca, aby ocalić świat, muszą jako pierwsi odnaleźć tytułowe Dziedzictwo i jego dwanaście artefaktów.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4392-6 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowy Jork
17 marca
20:56
Dwanaście ukrytych artefaktów.
Jedna starożytna maszyna czasu
Matka, zaginiona.
Siedem minut przedtem, zanim pojawił się złowrogi potężny SUV, milczący Wade Kaplan z ponurą miną garbił się na siedzeniu limuzyny.
Odkąd wyjechali z lotniska, żaden ze zmęczonych współpasażerów nie odezwał się słowem. Szkoda. Powinni porozmawiać, a potem wspólnie działać: jego ojciec, doktor Roald Kaplan, astrofizyk; jego kuzynka Lily, dziewczyna ostra jak brzytwa; Becca Moore, niesamowita przyjaciółka Lily, oraz jego brat przyrodni Darrell… Nie, po prostu brat.
– Za dziesięć minut będziemy na Manhattanie – powiedział kierowca, bezustannie kontrolujący spojrzeniem drogę, lusterka i okolicę. – W bocznych schowkach są kanapki. Musicie być głodni, prawda?
Wade czekał, aż ktoś odpowie starszemu dżentelmenowi, który przyjechał po nich na lotnisko. Nikt się nie odezwał. Siedzieli ze wzrokiem wbitym w podłogę, patrzyli na ręce oparte na kolanach lub w okna – byle nie spojrzeć drugiemu w oczy. Wreszcie, po chwili, która ciągnęła się jak wieczność, kiedy nawet Wade nie zdołał się zmusić do odpowiedzi, pytanie rozpłynęło się w ciszy.
Trzy dni temu Wade i jego rodzina musieli się zmierzyć z przerażającą prawdą. Sara, jego macocha, została porwana przez okrutnych agentów zakonu krzyżackiego, spadkobiercy niemieckiego zakonu z dawnych Prus.
– Już widać wieżowce – oznajmił szofer, jakby ich uparte milczenie wcale mu nie przeszkadzało.
Od chwili, kiedy wuj Wade’a – Henry – wysłał zaszyfrowaną wiadomość do jego ojca i zaraz po tym został zamordowany, zaangażowali się w poszukiwania dwunastu bezcennych przedmiotów ukrytych na całym świecie przez przyjaciół szesnastowiecznego astronoma Mikołaja Kopernika, zwanych Strażnikami.
Artefakty były pierwotnie elementami machina temporis – starożytnej machiny czasu, którą Kopernik odkrył, przebudował, a następnie w niej podróżował. Gdy się dowiedział, że na trop machiny wpadł złowrogi zakon krzyżacki, rozebrał urządzenie na części i je poukrywał.
Ale co pradawna machina czasu mogła mieć wspólnego z Sarą Kaplan?
Galina Krause, tajemnicza młoda przywódczyni współczesnych Krzyżaków, ogarnięta żądzą posiadania wszystkich dwunastu artefaktów, postanowiła je odzyskać i na nowo zmontować urządzenie. Na szczęście dzieciakom udało się przechytrzyć zakon i znaleźć Velę – niebieski kamień, który teraz spoczywał bezpiecznie w kieszonce na piersi tweedowej marynarki ojca Wade’a. Wtedy spadła na nich straszna wieść.
Sara zniknęła.
Tajemnicze słowa Galiny, wypowiedziane na wyspie Guam, nagle nabrały sensu. Ponieważ legenda Kopernika zawierała sugestię, iż Vela może doprowadzić do kolejnego artefaktu, zaczęli podejrzewać, że Sara mogła trafić do potencjalnego miejsca jego ukrycia – w roli zakładniczki.
Wade spoglądał na ciemniejące w szarówce bryły budynków migające za szybami. Okna jak złe oczy odwzajemniały jego spojrzenie. Nadzieja, że Sara zostanie uwolniona, która podtrzymywała jego rodzinę w czasie niedawnego pobytu w San Francisco, okazała się płonna.
Byli zdruzgotani.
Zarazem przekonali się o słuszności powiedzenia, mówiącego, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. I uczyni sprytniejszym. Odkąd zaczęli poszukiwania, Wade nabrał pewności, że nic na tym świecie nie jest przypadkowe. Wydarzenia i ludzie splatali się ze sobą w długim ciągu epok i miejsc w sposób, który dopiero teraz zaczął pojmować. I teraz już wiedział, że Galina ma wszędzie swoich ludzi. Dlatego on i wszyscy siedzący w tym samochodzie byli jak nigdy dotąd zdeterminowani, aby odnaleźć następny artefakt, pokonać okrutny zakon i odzyskać Sarę.
Ale nie mogli się dłużej dąsać i zamykać w sobie; musieli rozmawiać.
Wade odchrząknął, gotów przerwać ciszę.
Wtedy odezwała się Lily.
– Ktoś za nami jedzie. Wygląda jak czołg.
Doktor Kaplan, nagle czujny, odwrócił się na siedzeniu.
– Hummer – powiedział. – Ciemnoszary.
– Widzę go – potwierdził kierowca i natychmiast przyspieszył. – Dzwonię do pana Ackroyda.
Ponadwymiarowe pancerne monstrum, które gnało za nimi, rzeczywiście wyglądało jak pojazd wojskowy. Zręcznie rozpychało się w strumieniu aut, szybko zmniejszając dystans.
– Cholerni Krzyżacy – mruknęła Lily. W jej głośnie zadźwięczał strach.
– Galina już w San Francisco musiała znać nasze plany – stwierdził Wade. – Ona wie o nas wszystko.
– Ale nie wie, jak bardzo jej nienawidzimy – mruknął Darrell. To były jego pierwsze słowa od dwóch godzin.
Stało się coś jeszcze. Globalne poszukiwania części machiny Kopernika – od Teksasu po Berlin, przez Włochy i Guam, do San Francisco – sprawiły, że stali się silniejsi, a jednocześnie zacięci i ponurzy. Byli też uzbrojeni. W ich ręce wpadły dwa bojowe sztylety, z których jeden należał kiedyś do Kopernika, a drugi do podróżnika i odkrywcy Ferdynanda Magellana. Wade wierzył, że nie będą musieli ich użyć, ale posiadanie broni i większa bezwzględność w działaniu mogły być jedynym sposobem odzyskania Sary.
– Galina Krause jest gotowa zabijać, aby zdobyć Velę – powiedziała Becca i chwyciła dłoń Lily, kiedy limuzyna jeszcze szybciej pomknęła ulicą. – Nie waha się krzywdzić ludzi. Chce mieć Velę, a potem następny artefakt i następny, aż zgromadzi je wszystkie.
– Po to tu jestem, żeby tak się nie stało – zapewnił szofer, mijając znaki Midtown Tunnel. Wydawało się, że wjedzie do tunelu, ale w ostatniej chwili z piskiem opon skręcił w zjazd. – Przepraszam za niedogodności, ale musimy im uciec.
Roald wychylił się ku niemu.
– Chyba tunel jest najszybszą drogą, nie?
– Nie ma mowy o tunelach – odpowiedział mężczyzna. – Nie da się tam wyprzedzać, ani odskoczyć w bok. Nigdy nie pakuj się do ciemnego pokoju, jeśli nie musisz.
Wyprysnął ze zjazdu, skręcił ostro pod estakadą i pędem wpadł w Van Dam Street. Tylne koła straciły przyczepność i auto przez moment sunęło w poślizgu. Na szczęście było tam niewielu przechodniów. Po niecałej minucie pędzili po Greenpoint Boulevard, aby z piskiem opon skręcić w Henry, potem w Norman, następnie w Monitor i dalej wzdłuż parku, aż wjechali w ulicę zwaną Driggs.
Wade nie rozumiał, czemu w zamęcie szalonego pościgu tak skrupulatnie odnotowuje nazwę każdej ulicy. Najwidoczniej obserwowanie szczegółów ostatnio weszło mu w krew. Detale, które mogą być znaczące, są wszędzie i nigdy nie wiadomo, czy wiążą się z przeszłością, z teraźniejszością, czy z przyszłością.
Becca próbowała coś zobaczyć przez przyciemnioną tylną szybę.
– Zgubiliśmy ich?
– Trzy samochody za nami – odparł kierowca. – Trzymajcie się, bo może być ostro.
Ojciec Wade’a, siedzący tyłem i zwrócony twarzą do dziewczyn, usztywnił się w napięciu. „Tato!” – chciał zawołać Wade, ale szofer błyskawicznie skręcił kierownicę w prawo. Szarpnięcie było tak silne, że dziewczyny poleciały przed siebie, a chłopak zsunął się z siedzenia. Kierowca najwyraźniej liczył, że teraz zgubi hummera. Niestety nie. Wobec tego wjechał pędem na skrzyżowanie z Union Avenue i w ostatniej chwili skręcił w lewo, aż dwa wolniej jadące auta omal się nie zderzyły, hamując gwałtownie. Hummer podążał za nimi jak rozpędzony dostawczak, któremu puściły hamulce.
Lily pobladła ze strachu.
– Czy oni nie mogą…
– Williamsburg Bridge – powiedział szofer do mikrofonu na desce rozdzielczej, niczym taksówkarz rozmawiający z centralą. – Szary hummer, zamazane tablice. Spróbuję go zgubić na Dolnym Manhat…
Zanim skończył zdanie, już mknęli po moście. Hummer był coraz bliżej. Zamigał światłami.
– Padnij! – wrzasnęła Becca.
Z prawej burty hummera wykwitły dwa rozbłyski i po obu stronach limuzyny huknęły dwie eksplozje. Obie tylne opony siadły. Szofer wcisnął hamulec, ale samochód siłą bezwładu przemknął przez dwa pasy i odbił się od bariery nad wodą. Dzieci poleciały na siebie. Kule zadudniły po karoserii.
– Boże! – jęknęła Lily. – Oni nas zabiją…
Kiedy limuzynę odbiło z powrotem na lewy pas, nadjechał rozpędzony hummer i potężnym uderzeniem zepchnął ją na betonową barierę, rozdzielającą oba pasma ruchu. Limuzyna wyhamowała gwałtownie, przemknęła w poprzek jezdni i zawisła na barierze nad wodą. Podwozie zaskrzypiało, kiedy samochód zsunął się lekko, ale za moment osiadł na metalowej poręczy i kołysał się łagodnie jak olbrzymia huśtawka.
Poduszka wybuchła szoferowi w twarz. Lily, Beccę, Wade’a i Roalda rzuciło na podłogę. Darrell uderzył głową w sufit i skulił się na siedzeniu, ściskając skronie rękami.
A potem zapadła cisza. Inna niż przedtem. Taka jak po wybuchu.
Wade spojrzał przez szybę i zobaczył pod nimi ciemną płaszczyznę wody, migoczącą odbitymi światłami miasta.
Limuzyna wisiała na poręczy mostu i za chwilę miała spaść do East River.ROZDZIAŁ DRUGI
– Czy wszyscy… – wykrztusił ktoś, kiedy Wade z trudem uniósł boleśnie pulsującą głowę. Hummer cofnął się jakieś pięćdziesiąt metrów i podkręcał obroty, jakby szykował się do szarży na uszkodzoną limuzynę.
Wade szarpnął klamkę.
– Wysiadać! – Drzwi nie chciały się otworzyć. Kopnął w nie. Ból przeszył mu nogę. – Darrell…
Cienka strużka krwi spływała mu po policzku. Darrell też kopnął. Drzwi zgrzytnęły i ukazała się szpara. Lily z Beccą rzuciły się, żeby je popchnąć. Zawiasy zgrzytnęły i drzwi upadły na jezdnię. Nagła zmiana ciężaru z tyłu sprawiła, że przód auta gwałtownie opadł. Znad kierownicy dobiegł jęk.
– Szofer! – zawołał ojciec Wade’a. Roztrzaskał szybę dzielącą ich od kierowcy i ostrożnie przeszedł na przód. Tam przekłuł poduszkę, jednym ruchem otworzył drzwi od strony pasażera i wywlókł szofera na chodnik. W tym momencie czworo drzwi hummera otworzyło się gwałtownie i wyskoczyło z nich czterech potężnych mężczyzn. Jeden stanął na drodze, aby kierować nadjeżdżające samochody na sąsiedni pas. Czyżby się uśmiechał?
Owszem.
Szalejące myśli Wade’a nagle zestrzeliły się w jeden punkt: stań blisko, stań przy dziewczynach i Darrellu. Stłoczył ich razem i zasłonił sobą. Roald podszedł do nich, podtrzymując kierowcę, który opierał się ciężko na jego ramieniu.
Rosły bandzior o grubym karku, który mierzył chyba dwa metry wzrostu, patrzył na nich z góry oczami koloru żelaza. Twarz miał poznaczoną bliznami i urodziwą niczym kubeł na śmieci.
– Nie ruszać się – powiedział zgrzytliwym głosem, jakby ktoś zmieniał biegi w starej ciężarówce. Po czym dodał, jakby się połapał, że brzmi to nielogicznie: – Tylko jeden ruch. Dajcie tę rzecz i sztylety.
Serio? – pomyślał Wade. – On w to wierzy? Kto mu da?
Jednak mężczyzna mówił śmiertelnie poważnie. Twarz miał pokiereszowaną, jakby przeżył koszmarny wypadek, ale blizny nie były świeże i sprawiały wrażenie naturalnych. Wade pomyślał, że facet musiał się urodzić taki szkaradny, więc nic dziwnego, że wyrósł na bandytę.
Nie, nie ma racji. Zawsze jest wybór.
– No już – warknął mężczyzna i wyszarpnął automat zza pazuchy obcisłej kurtki. Stał pewnie, na szeroko rozstawionych nogach, zakotwiczonych jak mostowe filary na wielkich stopach.
Z kierunku, z którego nadjechali, dało się słyszeć wycie syren.
– Chyba zaczekamy na gliny – powiedział Wade i zrobił krok w przód, jakby nagle zyskał moc, która pozwoliła mu się postawić tym bandziorom i pyskować im.
Wade za późno pojął, po co jeden z nich rozcapierzył grube paluchy. Po to, żeby błyskawicznie chwycić Lily za ramię. Podniósł ją jak szmacianą lalkę – była przecież taka drobna – i podszedł z nią do bariery.
– Zaraz będzie po niej – warknął.
Zanim Wade zdążył zareagować i zebrać się do działania, ojciec pchnął do niego szofera, rzucił się na zbira i zaczął mu wykręcać rękę, żeby puścił Lily. Nie dał rady – aż nagle mignął srebrny błysk i oprych wrzasnął z bólu.
To Becca z dzikim okrzykiem wbiła w ramię mężczyzny bezcenny sztylet Magellana. Rękojeść z kości słoniowej pękła jej w ręku, a ostrze zostało w ciele. Wyrwała mu Lily i wraz z nią zatoczyła się w tył, oszołomiona własnym wyczynem.
Wade wyciągnął swój sztylet i sprężył się gotów do ciosu, gdy od strony Manhattanu błyskawicznie nadjechał smukły biały sedan, błyskając niebieskim światłem spod przedniej szyby.
Kumple chwycili rannego i wepchnęli do hummera. Ostrze noża Bekki sterczało mu z ramienia.
– Zara będzie po was, koniec, mogiła… – mamrotał idiotycznie jeden z nich.
Nie tym razem – pomyślał Wade i spojrzał na Beccę. – Dzięki tobie…
Sedan zahamował z piskiem opon, a drzwi od strony pasażera otworzyły się gwałtownie.
– Jestem Terence Ackroyd – powiedział kierowca. – Wsiadać! – Pomógł ojcu Wade’a wsadzić do auta rannego mężczyznę z limuzyny. Kiedy hummer gnał w kierunku Brooklynu, oni stłoczyli się w sedanie i także ruszyli z piskiem opon, wstrząśnięci, ale żywi i cali.
Wade oddychał z trudem i nie mógł wykrztusić słowa. Becca była niesamowita. Gdyby nie ona… Trząsł się jak starzec; dłonie mu drżały w sposób niekontrolowany, kiedy auto pędem zjechało z mostu i zagłębiło się w plątaninę ulic Dolnego Manhattanu.ROZDZIAŁ TRZECI
Madryt, Hiszpania
18 marca
2:06
Szczupły, blady i lekko garbaty, genialny fizyk Ebner von Braun wszedł zmęczonym krokiem do niepozornego budynku, kryjącego się w labiryncie bocznych uliczek za placem Conde de Barajas w Madrycie.
Madryt może być śmiało uznany za jedno z najpiękniejszych miast świata – pomyślał. Pochlebnej opinii fizyka przeczył hol budynku – ponury, mroczny, o nierównej posadzce i ścianach groteskowo poznaczonych plamami po opadłym tynku, przesiąkniętych wonią zastarzałej oliwy, przypalonego czosnku i – co zaskakujące – terpentyny.
Z chusteczką przy ustach wcisnął guzik w ścianie. Drzwi windy hałaśliwie się rozsunęły. Wsiadł, a wtedy zajęczały stare kable. Po długiej minucie i zjeździe przez szereg podziemnych kondygnacji wysiadł i ruszył wzdłuż rzędu dużych komputerowych monitorów o wysokiej rozdzielczości. Tu nie czuło się żadnego smrodu, panowała sterylna, kontrolowana klimatyzacją atmosfera nowoczesnej wiedzy i technologii. Spojrzenie Ebnera prześlizgnęło się po plecach setek mężczyzn i kobiet błyskawicznie przebierających palcami po klawiaturach; teksty przesuwały się w górę i w dół po ekranach, jaśniały wykresy i odtwarzały się filmy. Uśmiechnął się.
Co za pracowite pszczoły! A przecież daleko im do poczciwych pszczółek – myślał. – To diabły. Demony, orki! Wszyscy zakontraktowani do tej roboty głównie przeze mnie, aby tworzyli szeregi ogromnej armii Galiny Krause i zakonu krzyżackiego.
Okrągła sala o średnicy czterdziestu paru metrów, z regałami pełnymi niezliczonych tomów, wznoszącymi się od podłogi do sufitu przypominała mu główną czytelnię w British Museum.
Ale nasza jest lepsza – podsumował w myślach.
Oprócz komputerowej bazy danych, nieustępującej wielkością tej, którą dysponowała Narodowa Służba Bezpieczeństwa, regały i przeszklone szafy wypełniało siedem milionów cennych książek napisanych w każdym ze znanych języków, setki tysięcy manuskryptów, jeszcze więcej wczesnych druków, map geograficznych, topograficznych oraz morskich, map nieba, rycin, grafik, ilustracji, diariuszy, listów, traktatów, dzienników, notatników oraz zbiorów rzadkich i tajnych dokumentów, obejmujących ostatnie pięć i pół wieku ludzkiej historii, zgromadzonych tu w jednym tylko celu – dla udokumentowania każdego najdrobniejszego wydarzenia z życia Mikołaja Kopernika.
Witaj, Salo Kopernikańska!
Po czterech latach potężne serwery wreszcie ruszyły i armia skupionych naukowców, dociekliwych historyków, sprawnych archiwistów i półprzytomnych z niewyspania programistów mogła już gromadzić, porównywać, porządkować i analizować każdy atom dostępnej wiedzy, aby budować z nich szczegółową historię życia Kopernika, od jego narodzin 19 lutego 1473 roku, aż do brzemiennej w skutki podróży z Fromborka w Polsce, którą odbył w 1514 roku wraz z asystentem Hansem Novakiem i odkrycia podróżującego w czasie starożytnego, zdobionego cennymi artefaktami, ukrytego gdzieś astrolabium, i dalej, do momentu śmierci mistrza na zamku we Fromborku, 24 maja 1543 roku.
Wszystko po to, aby zidentyfikować i namierzyć dwunastu pierwszych Strażników.
Obecni Strażnicy podjęli decyzję o uruchomieniu fatalnego Protokołu Fromborskiego, który stanowi, że w razie zagrożenia artefakty powinny zostać zabrane z sekretnych miejsc na całym świecie i zniszczone. Ebner zastanawiał się po raz kolejny, kim byli pierwsi Strażnicy – szlachetni mężczyźni i kobiety, których Kopernik poprosił o pilnowanie jego bezcennych artefaktów? Jednym z nich był sam Magellan. Teraz on i Galina już wiedzieli, jak ukryto pierwszy artefakt w jaskini na wyspie Guam. Kolejnym Strażnikiem został portugalski kupiec Tomé Pires, który przewiózł drugi artefakt – zabójczego Skorpiona – do Chin. Mało brakowało, a odzyskaliby tę rzecz w San Francisco dwa dni temu. Ale kim było pozostałych dziesięciu? I co z tajemniczym dwunastym artefaktem?
Możliwe, że powie im to wreszcie zespół fachowców z Sali Kopernikańskiej.
Ale jakim kosztem – rozmyślał Ebner, przechadzając się pomiędzy orkami.
Współczesny renesans zakonu – powrót do dawnej potęgi pod przywództwem Galiny, dokonujący się z prędkością światła w ciągu ostatnich czterech lat – nie obył się bez błędów. Bezprecedensowy i wdrażany w szalonym pośpiechu program Kronos, czyli tajna misja zakonu, polegająca na stworzeniu własnej maszyny czasu, skończył się katastrofalnymi incydentami.
Jak choćby żałosny eksperyment z Florydy – nietrafiony test, który wciąż odbijał im się czkawką, gdyż nagłe zawalenie się budynku w tętniącym życiem centrum Rio de Janeiro niepotrzebnie zwróciło uwagę opinii publicznej. Ale najgorszy ze wszystkich okazał się dziwny, na poły obiecujący, na poły zgubny epizod w tunelu Somosierra, zaledwie godzinę jazdy od miejsca, w którym teraz stał.
Somossierra była dla nich szczególnie kłopotliwa.
Ebner wyjął złożoną gazetę z kieszeni marynarki.
„Dochodzenie w sprawie wypadku prowadzą jednostki śledcze, zarówno lokalne, jak i federalne”.
Trudno się dziwić! Szkolny autobus tajemniczo znika w tunelu i pojawia się ponownie po paru dniach, nosząc ślady ataku napoleońskich żołnierzy z 1808 roku. Nie wspominając już o zniknięciu dwóch pasażerów i śmiertelnej, jak się okazało, chorobie ocalałych.
Dla Ebnera te wpadki oznaczały jedno: tylko oryginalne urządzenie Kopernika – Machina Wieczności, jak ją określa niedawno odnaleziony dokument – pozwala na bezpieczną i sprawną podróż w czasie.
Każdy ich wysiłek wydawał się skazany na klęskę. Dlatego Ebner był zmuszony ogłosić moratorium. Żadnych więcej eksperymentów, dopóki nie pojawią się nowe informacje i nie zostaną dogłębnie przeanalizowane.
I oto praca wrzała, poszukiwania trwały, a Sala Kopernikańska, ukochane dziecko Ebnera, buzowała aktywnością urządzeń i ludzi.
Na przykład tego tam… Helmuta Berna.
Młody szwajcarski hipster siedział pochylony w swoim fotelu z takim zaangażowaniem, jakby wcinał parówki ze stopionym serem. Bern, właściciel permanentnego trzydniowego zarostu, perfekcyjnie wygolonej głowy i złotego kolczyka w uchu, został niedawno ściągnięty z Berlina. Jego zadaniem było wykrywanie błędów w programie Kronos, a zwłaszcza Kronos III – działa temporalnego, którego użyto w nieszczęsnym tunelu Somosierra.
Ebner podszedł, żeby zapytać Helmuta o postępy, gdy nagle tysiące palców zamarło na klawiszach. Przez salę przeszedł szmer, a von Braun odwrócił się błyskawicznie, z dziko łomoczącym sercem.
To weszła ona.
Galina Krause – niespełna dwudziestoletnia wielka mistrzyni zakonu krzyżackiego – płynnym ruchem wyłoniła się z windy i wmaszerowała do Sali Kopernikańskiej.
Jak zwykle w czerni intensywnej niczym krucze pióra. Jedynym kontrastującym akcentem był pas nabijany srebrem. Po co zresztą ozdoby, skoro jej tęczówki o różnych kolorach – jedna srebrnoszara, a druga niebieska, wynik zaburzenia zwanego heterochromia iridis – przyciągały wzrok jak najpiękniejsze klejnoty, jednocześnie budząc niepokój i kusząc z tajemniczą hipnotyczną siłą? Po prostu wzorcowy przykład niebezpiecznej piękności. Femme fatale.
A jednak był jeszcze jeden klejnot – z szyi młodej kobiety zwisał rubin wielkości półdolarówki, wyrzeźbiony w kształt krakena, który należał niegdyś do szesnastowiecznego wielkiego mistrza zakonu, Albrechta von Hohenzollerna. Znalazł go osobisty archeolog Galiny, Markus Wolff, ale to on – Ebner, wręczył jej ten klejnot w zeszłym tygodniu.
Von Braun ukłonił się odruchowo. Wszyscy, którzy wstali na jej powitanie, zrobili to samo.
Galina zbyła ich hołd królewskim gestem.
– Vela może doprowadzić Kaplanów do kolejnego artefaktu – powiedziała; jej głos zdawał się płynąć ku niemu w miarę, jak się zbliżała. – Oczywiście, jeśli okażą się dostatecznie bystrzy, by rozszyfrować przekaz. Gdzie oni teraz są?
– Właśnie przyjechali do Nowego Jorku – odpowiedział Ebner. – Niestety, wymknęli się Markusowi Wolffowi w Kalifornii i znów mają się świetnie. Nasi nowojorscy agenci zdołali jedynie zdobyć ostrze sztyletu Magellana. Na Marsylię szykujemy lepszą ekipę.
– Kaplanowie uczą się obrony – stwierdziła Galina. – Śledźcie ich dalej i wrzucajcie wszystko do bazy danych. Wyznaczcie specjalny oddział do ścisłej inwigilacji, ale niech robią to dyskretnie. Kaplanowie mogą nas naprowadzić na trop, gdyby to… – szerokim gestem wskazała ogromną salę – …nie spełniło swojego zadania i nie doprowadziło nas do nazwisk pierwszych Strażników.
– Spełni zadanie – zapewnił z przekonaniem Ebner. – Koszty się nie liczą. Sto połączonych baz danych jest już dostępnych online.
– Ostrzeż naszych agentów w Teksasie, aby obserwowali ich rodziny i dali im poznać, że są obserwowani.
– A, rozumiem, elementy zastraszania. Słusznie – zauważył Ebner. – Przy okazji, namierzyliśmy kuriera współpracującego ze Strażnikami.
– Gdzie? – spytała.
– W Pradze. Niedawno wrócił tam z jakiegoś miejsca we Włoszech. Nie namierzyliśmy jeszcze jego włoskiego kontaktu, ale wiemy, kim jest ten kurier.
– Dziwne – powiedziała z zastanowieniem. – Mam interesy w Pradze. Myślę, że… – Galina nagle spojrzała ponad ramieniem Ebnera na wysokiego, barczystego, mocno opalonego mężczyznę, który wyszedł z windy. Miał bardzo ciemne panoramiczne okulary słoneczne.
Do licha, a to kto? – pomyślał Ebner. – Gwiazda filmowa?
Mężczyzna podszedł do nich. Von Braun wyciągnął rękę na powitanie.
– Pan jest…?
– Bartolo Cassa – odparł mężczyzna. – Panno Krause, przesyłka z Rio jest już w Hiszpanii.
Galina spojrzała na niego uważnie.
– Przesyłka z Ameryki Południowej. Rozumiem. Sara Kaplan. Dostarczcie do mojego hangaru na lotnisku.
– Tak jest, panno Krause. – Cassa skłonił się, odwrócił na pięcie i odszedł do windy.
Dobrze. Im krócej ten cały Bartolo Cassa się tu kręci, tym lepiej. Coś jest z nim nie tak. Nie wygląda… normalnie. I te ciemne okulary… Czy jest niewidomy? – myślał Ebner.
Galina powiodła spojrzeniem po zastępach pracowników i powiedziała ściszonym głosem:
– Ebner, mimo tak intensywnego poszukiwania informacji ciągle są białe plamy w biografii mistrza. Potrzebujemy kogoś w terenie.
– W terenie? Ale gdzie? – zapytał, pokazując na świetlne punkty na dwóch ogromnych ściennych mapach. – Od Tokio po Helsinki, Londyn, Kapsztad, Vancouver i setki innych miejsc nasi agenci przemierzają glob…
– Nie tu i nie teraz – przerwała mu – tylko wtedy i tam. Potrzebujemy kogoś w czasach Kopernika, aby go śledził. Przy tak gigantycznej bazie danych ciągle za mało wiemy o mistrzu. Musimy wysłać kogoś w przeszłość.
– W przeszłość? – Ebner poczuł ciarki w krzyżu. – Masz na myśli kolejny eksperyment?
– Owszem. Taki, który się uda. – Świdrowała go spojrzeniem.
– Z udziałem człowieka? Kogoś, kto będzie nam przesyłał sprawozdania? Z szesnastego wieku? – Ebner mimo woli pokręcił głową, ale zaraz przestał. Niemądrze jest zaprzeczać komuś, kto ma taką władzę jak Galina. – Kronos III jest jak dotąd najbardziej udaną maszyną czasu, którą zbudowaliśmy, ale w Somosierze nie wszystko poszło jak trzeba. Dwóch nieszczęśników zostało w roku tysiąc osiemset ósmym! Takie eksperymenty są zbyt ryzykowne dla ludzi, gdy prawdopodobieństwo zgubienia podróżnika w czasie jest wysokie. Zrozum, Galino, że tylko… – resztę wypowiedział już szeptem – …oryginalna Machina Wieczności, zbudowana przez Kopernika, potrafiła precyzyjnie przemieszczać się w czasie. Eksperyment Kronos jest na razie daleki od…
Zaskrzypiało krzesło i za moment znalazł się przy nich podekscytowany Helmut Bern.
Helmut Bern! Zawsze wyskakuje jak diabeł z pudełka i szuka uznania u Galiny.
– Co jest? – warknął Ebner.
– Dwie rzeczy. Proszę mi wybaczyć, ale słyszałem, że rozmawiacie o programie Kronos. Sądzę, że właśnie doszedłem, na czym polega główny błąd naszych urządzeń. To długi i skomplikowany ciąg programowania. Naprawa będzie trudna, ale dam radę. Potrzebuję trzech, może czterech dni.
– A druga rzecz? – zapytała Galina.
– Najnowszy fakt, który wyśledziliśmy – odpowiedział Bern, szczerząc zęby jak idiota. – W maju 1517 roku Kopernik wysłał list z Kadyksu. Wspomina w nim o morskiej podróży. Większość tekstu jest zaszyfrowana, ale zaczynamy łamać ten szyfr.
– Kadyks – powtórzyła Galina i wpatrzyła się w drugą mapę, ukazującą szesnastowieczny obraz świata astronoma. – Fascynujące. Mistrz płynie po Morzu Śródziemnym. Dobra robota, Bern. Rób swoje i pospiesz się.
– Tak, panno Krause! – Bern w podskokach wrócił do komputera.
– No właśnie. Widzisz, Galino – podchwycił Ebner. – Nie ma potrzeby kolejnego eksperymentu z Kronosem. Ta informacja pomoże nam wyśledzić…
– Wyślij ją.
Oczy Ebnera rozszerzyły się.
– Mam wysłać…?
– Mówiłeś, że nasze ostatnie eksperymenty były zbyt ryzykowne – przerwała mu. – Spróbujmy inaczej. Eksperyment na mniejszą skalę. Z kimś mniej ważnym. Wyślij Sarę Kaplan.
– Wszystkie eksperymenty z fizyką czasu są jednakowo ważne! – wybuchnął, lecz momentalnie się opanował. – Galino, zrozum, ta kobieta miała być dla nas zabezpieczeniem, że Kaplanowie oddadzą artefakty.
– Wystarczy, aby Kaplanowie wiedzieli, że ją mamy – odparła. – Strach załatwi resztę. Los tej kobiety nie ma większego znaczenia.
– Ale, ale… – Ebner nie mógł mówić spokojnie. – Galino, jeśli nawet uda się skłonić Sarę Kaplan, żeby nam raportowała, jak ma to zrobić? Z pomocą jakiego urządzenia? Nie wspominając już o tym, jaki zamęt może spowodować, lądując nagle w szesnastym wieku! Najmniejszy błąd z jej strony może mieć niewyobrażalne konsekwencje ciągnące się aż do naszej epoki. Już sama jej obecność…
– Przygotuj Kronosa III do wysłania obiektu. Ja tymczasem polecę do Pragi i wyperswaduję temu kurierowi, żeby zdradził nam swój włoski kontakt. Wiadomość została przekazana i chciałabym wiedzieć, do kogo trafiła. – Galina już nie patrzyła na Ebnera. Jej twarz nie miała żadnego wyrazu. Było jasne, że uważa rozmowę za zakończoną. Wydała rozkaz i oczekiwała tylko jego wykonania.
Koniec.
Sara Kaplan wyruszy w podróż.
Która najprawdopodobniej zakończy się jej śmiercią.
Albo czymś gorszym.ROZDZIAŁ CZWARTY
Nowy Jork
– To się nie mogło zdarzyć – usłyszała Becca.
Odwróciła się i zobaczyła Darrella.
– A jednak się zdarzyło – powiedział ktoś jeszcze. Wade. Patrzył na nią. Dłoń spoczywająca na jej ramieniu łagodnie nagliła, żeby wysiadła z sedana. Nawet w nocy Nowy Jork był hałaśliwy. I to przenikliwe zimno w środku marca. Niewiele z tego do niej docierało. W głowie miała zamęt. Z trudem mogła się skupić na stawianiu kroków.
Niedawno zaatakowała człowieka.
Ugodziła go sztyletem.
Nieważne, że był tępym bandziorem, który brutalnie chwycił biedną Lily i groził, że ją wrzuci do rzeki; nieważne, że trzy dni temu Galina, jego szefowa, postrzeliła Beccę z kuszy pistoletowej i rana ciągle się jątrzy. Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że Becca uwielbia książki, kocha swoją rodzinę i jest zwyczajną dziewczynką. Ten zbir z hummera jest bandytą, ale jest też człowiekiem, a ona go zaatakowała i zraniła. Nożem.
Zerknęła na swoje dłonie. Jedna drżała jak liść na wietrze, ale przynajmniej nie było na niej krwi. Nie zniosłaby, gdyby na drugiej widniała krew. Co z tą dłonią? Lily ją trzymała. Mocno. Pocieszająco.
– Już dobrze, Bec – powiedziała łagodnie Lily, prowadząc ją po chodniku zdrową ręką, której nie nadwyrężył bandyta. – Uratowałaś mi życie. Byłaś niesamowita. Naprawdę. Byłam taka przerażona i… po prostu… musiałaś to wyczuć i…
Komórka Bekki nagle zawibrowała. Nie usłyszała reszty zdania. Wyjęła telefon i spojrzała na ekran. Kiedy zobaczyła, kto dzwoni, pozwoliła komórce dalej wibrować.
Zanim rankiem tego dnia odlecieli z San Francisco, wujek Roald rozdał wszystkim nowe komórki. Pomimo obaw, że ich telefony mogą być namierzane, uznał za naiwne przekonanie, że zawsze będą się trzymali razem. Muszą się ze sobą komunikować.
Choć Lily od razu przeniosła do tych aparatów numery członków grupy oraz ich rodzin, przez większość czasu trzymali baterie wyjęte. Becca od razu zadzwoniła wtedy do mamy, aby zapewnić, że jest bezpieczna. Numer nie odpowiadał, więc zostawiła wiadomość na poczcie głosowej. Teraz sobie uświadomiła, że skoro ktoś dzwoni, musiała zapomnieć o wyjęciu baterii.
Ciemny ekran rozjarzyły trzy duże białe litery.
Dom.
Ale co miałabym powiedzieć mamie? Przecież przed chwilą… przed chwilą…
Aparat przestał wibrować, a Becca zagapiła się na numer, który wyświetlił się obok ikonki poczty głosowej. W końcu wsunęła komórkę do kieszeni. Lily ciągle mówiła:
-…dla mnie bohaterką i mam wobec ciebie dług wdzięczności, pewnie już niejeden, ale zaokrąglijmy to do jednego wielkiego…
– Aha – mruknęła Becca. – Aha.
Co by powiedziała Maggie, gdyby wiedziała o moim niedawnym wyczynie?
Młodsza siostra Bekki była dla niej bardzo ważna. Od czasu, kiedy dwa lata temu Maggie o mało nie umarła, Becca ciągle o niej myślała, więc kiedy ten zbir chwycił Lily na moście, od razu wyobraziła sobie siostrę w jego łapskach. Jak mogła go nie zaatakować? Kiedy jej dłoń sama się zacisnęła na rękojeści sztyletu Magellana, już nie było odwrotu. Ale nie mogła o tym powiedzieć komukolwiek w domu. Jeszcze nie.
Rozsunęły się drzwi hotelu Gramercy Park i powiało ciepłem. Terence Ackroyd gestem uniesionej dłoni pozdrowił mężczyznę i kobietę w recepcji, którzy odpowiedzieli miłymi uśmiechami, po czym poprowadził Kaplanów do windy. Wcisnął guzik szóstego piętra.
To właśnie pan Ackroyd im powiedział, że Sara znikła. Miała przylecieć z Boliwii do Nowego Jorku, aby się z nim spotkać, ale bagaż przyleciał bez niej. Akcja ratunkowa na moście, z którą zdążył w samą porę, była dla nich pierwszym spotkaniem ze słynnym pisarzem, choć Becca zaczęła czytać jego książkę Zagadka Prometeusza. Szpiegowski thriller, który kupiła w Honolulu, niewiele odbiegał od ich obecnego życia, pełnego śmierci i ocierającego się o śmierć. Zastanawiała się, skąd pisarz bierze pomysły na książki. Nie wyglądał na szpiega, raczej na bardzo bogatego człowieka. Wysoki, ubrany ze sportową elegancją, z dość długimi ciemnymi włosami, oprószonymi srebrem na skroniach, poruszał się swobodnie w blichtrze i przepychu drogiego hotelu, jakby sam był jego właścicielem.
Może i był.
Wreszcie zaczęła się otrząsać z szoku. Obserwować otoczenie. Przypominać sobie różne rzeczy, a jednocześnie odbierać rzeczywistość i słyszeć, co inni do niej mówią. Na szczęście kierowcy nic się nie stało; przeżył tylko wstrząs i już dochodził do siebie w pokoju na niższym piętrze. Darrell lekko rozciął sobie czoło, kiedy uderzył o sufit limuzyny i ktoś obandażował mu je już w samochodzie pana Ackroyda, korzystając z apteczki pierwszej pomocy. Zastanawiano się również nad wezwaniem lekarza, aby obejrzał jej ranę od strzały, choć prawie o niej zapomniała.
Weszli do windy. Było tam ciepło. Oddech Bekki zwolnił i pogłębił się. Stanęła pomiędzy Lily i Wade’em w tyle wyłożonej drewnem i lustrami kabiny, przyciskając do siebie łokciem torbę z paskiem na ramię. W tej torbie miała nie tylko odłamaną rękojeść sztyletu Magellana, ale coś jeszcze bardziej cennego – tajny dziennik Mikołaja Kopernika.
Ów diariusz, spisany przez astronoma i jego młodego asystenta, Hansa Novaka, obejmujący okres od roku 1514 do czasów prawie dziesięć lat późniejszych, stanowił dla nich główne źródło wiedzy na temat astrolabium, służącego do podróży w czasie. Napisano go w siedmiu językach i był w dużym stopniu zaszyfrowany. Po dziadkach ze strony matki Becca odziedziczyła zdolności językowe, toteż dzięki naukowej wiedzy Wade’a oraz jego drygowi do matematyki, zdążyła już przetłumaczyć spore fragmenty, które zapisywała w swoim czerwonym notesie. To w czasie lotu z San Francisco odkryli, jak Kopernik nazwał swój wehikuł do podróży w czasie.
Die Ewigkeitsmaschine.
Machina Wieczności.
Idealna nazwa dla czegoś tak tajemniczego i zarazem groźnego.
– Jesteśmy – oznajmił Terence Ackroyd, kiedy winda otworzyła się w jego apartamencie.
Wow! Apartament był ogromny, wielopokojowy, z szerokimi oknami wychodzącymi na Dolny Manhattan. Urządzony jak dom miliardera, w którym sąsiadowały ze sobą pomalowane na złoto zabytkowe krzesła oraz białe nowoczesne kanapy. Pomiędzy nimi stał japoński stolik z laki. Pan Ackroyd gestem dał znak, aby usiedli.
– Odpocznijcie, a my zaparzymy herbatę.
– My?
– Już jest, tato.
Do salonu wszedł chłopak niosący tacę z parującym czajnikiem i filiżankami. Wydawał się parę lat starszy niż dziewczynki. Miał długie włosy piaskowego koloru i bardzo niebieskie oczy. Postawił tacę na stoliku.
– Jestem Julian – przedstawił się.
Terence odpowiedział mu uśmiechem.
– Poznajcie mojego syna. Za chwilę wracam. – Przeszedł do sąsiedniego pokoju, zostawiając podwójne drzwi otwarte. Był to gabinet do pracy; z ukrytych głośników sączyły się ściszone dźwięki suity fortepianowej Haendla.
Czy tu pisze swoje thrillery?
– Muszę was przeprosić za niemiłe powitanie w Nowym Jorku – powiedział Julian z takim samym przyjaznym uśmiechem, jak ojciec. Ten uśmiech nie schodził z jego twarzy od momentu powitania. – Zakon krzyżacki wykazał się okrucieństwem już w chwili, kiedy po raz pierwszy pojawił się w Jerozolimie w roku 1198. Po krucjatach panoszyli się w Polsce i na innych terenach północnej Europy. Sam Kopernik wiele razy z nimi walczył. Ostatecznie zakon został rozwiązany przez Napoleona w 1809 roku, lecz odłam wywodzący się od Albrechta Hohenzollerna przetrwał w podziemiu aż do dzisiejszych czasów, spojony głównie więzami krwi. I nagle stał się bardzo bogaty.
Becca pomyślała, że jego styl mówienia przypomina nieco telewizję PBS, ale chłopak od razu przeszedł do rzeczy, a to było najważniejsze.
– Ale po co ja to wszystko przypominam? Przepraszam, panie Kaplan. – Julian zerwał się na równe nogi. – Przecież pan chce porozmawiać o pani Kaplan. Zaraz przyniosę jej bagaż.
– Dziękuję. I proszę, mów do mnie Roald.
Kiedy Julian zniknął w holu, jego ojciec wyłonił się z gabinetu.
– Becco, hotelowa lekarka zaraz tu przyjdzie, żeby opatrzyć twoją rękę – oznajmił Terence. – Przy okazji: Dennis, nasz szofer, pozdrawia was serdecznie. – Westchnął. – Po tym… ile przeszliście… ile jeszcze będziecie musieli przejść… to jest po prostu straszne, bardzo wam współczuję.
– Będziemy wdzięczni za wszelkie wieści o Sarze – powiedział Wade i zerknął na Darrella. – O mamie.
Terence skinął głową i usiadł pomiędzy nimi.
– Pozwólcie, że najpierw wyjaśnię coś jeszcze. Mam siatkę informatorów w terenie, na całym świecie. Rozumiecie, chodzi o informacje, potrzebne mi do książek. Ten apartament jest jednym z paru ośrodków badawczych i został przeze mnie profesjonalnie wyposażony, łącznie z pomieszczeniem do pracy, kabiną łączności i wieloma innymi ułatwieniami. Pragnę tym samym powiedzieć, że moja ekipa i ja jesteśmy całkowicie do waszej dyspozycji.
– Dlaczego właściwie nam pomagasz? – Darrell włączył się do rozmowy. – Wybacz, że pytam, ale przecież prawie nas nie znasz, a my zdążyliśmy się już nauczyć, że nie można ufać nowym ludziom.
– Ej, Darrell, to było niegrzeczne – upomniała go Lily.
– Nie, nie, pyta jak najbardziej zasadnie – zaprotestował Terence. – Sprawa jest prosta. Kiedy dostałem bagaż Sary, poczułem, że coś jest nie w porządku. Nawet bardzo nie w porządku. Rozumiecie, ponieważ piszę książki sensacyjne, jestem wyczulony na takie sygnały. Na dodatek niedawno założyłem… cóż, fundację mającą wspierać tych wszystkich, którzy na całym globie aktywnie walczą ze złem i niesprawiedliwością. Zakon krzyżacki jest znacznie potężniejszy od was. Prawdę mówiąc, jest potężniejszy od jakiejkolwiek znanej mi międzynarodowej organizacji. Swoją potęgę zbudowali w ciągu zaledwie czterech lat. Dlatego zadałem sobie pytanie: o co tu naprawdę chodzi?
– O wojnę – odpowiedział ponuro Darrell. – Zawsze o to chodzi. Galina Krause i zakon wypowiedzieli nam wojnę.
– Całkowicie się z tobą zgadzam – przytaknął Terence. – Tak jak i w wielu innych przypadkach. Dlatego właśnie ja i moja fundacja pragniemy wam pomóc za wszelką cenę… ale o tym porozmawiamy później. Oto walizka Sary.
Kiedy Julian wszedł do salonu i postawił walizkę na stoliku do kawy, Becca popatrzyła na wujka Roalda i Darrella. Roald jednym skokiem dopadł walizki. Dłonie mu drżały, a twarz mocno pobladła. Darrell stanął obok ojczyma i pochylił się nad walizką. Wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu, jakby nie był w stanie niczego dotknąć. Minęła cała minuta, zanim Roald zdołał rozpiąć pasek i rozsunąć suwak. Kiedy uniósł klapę, musiał otrzeć łzy.
Ubrania Sary, jej przybory toaletowe, książki – wszystko było starannie poukładane – tak, jak musiała zapakować swoje rzeczy przed powrotnym lotem z Ameryki Południowej, którego już nie odbyła. Becca poczuła gulę rosnącą w gardle i nie mogła powstrzymać łez. Na stoliku przed nimi znajdował się oczywisty dowód, że Sara zaginęła i nie wiadomo, gdzie jest.
Darrell zakrył oczy rękami.
– Och, mamo… mamo…
Becca wbiła wzrok w podłogę. Serce jej łomotało tak gwałtownie jak wtedy, kiedy na moście myślała o Lily i Maggie.ROZDZIAŁ PIĄTY
– Chciałbym powiedzieć, iż mam wszelkie powody przypuszczać, że w tej chwili wasza mama jest bezpieczna – zwrócił się Terence do Darrella.
– Myślimy, że…
Jego głos rozpłynął się w uszach Darrella i zamarł.
Coś się w nim załamało w chwili, kiedy otworzyli walizkę mamy i ten proces postępował. Patrzył na jej rzeczy tak, jakby patrzył na rzeczy osoby zmarłej. Gardło mu się ściskało. Bezwładnie opadł na kanapę, bo zabrakło mu powietrza, ale za moment znów się pochylił nad walizką. Uszy go paliły, jakby ktoś w nie nawrzeszczał. Ojczym wyprostował się i powiódł wokół spojrzeniem.
Kiedy Lily nieśmiało poklepała Darrella po ręce, nagle sobie uświadomił, że w salonie panuje cisza i wszyscy patrzą na niego wyczekująco. Ale co ma zrobić? Uniósł głowę, powiódł wokół spojrzeniem i przeciągnął dłonią po twarzy. No dobra. Nie powinien płakać. Otarł łzy z policzków.
– Przepraszam. Niech pan mówi dalej, panie Ackroyd.
– Nie musisz przepraszać – powiedział pisarz i zerknął na Juliana.
O co im chodzi?
– Kontynuując – Terence podjął przerwany wątek – kiedy się zorientowałem, że bagaż Sary przyleciał bez niej, od razu go sprawdziłem, starając się niczego nie naruszyć. Wszystkie rzeczy, w tym komórka i portfel, zdawały się nietknięte.
– Kiedy byliście na wyspie Guam, mój tata powiedział wam przez telefon, że nie zawiadomiliśmy policji, gdyż znaleźliśmy coś jeszcze – wtrącił Julian. Siedział teraz w fotelu bliżej okna i co jakiś czas zerkał przez nie, jakby sprawdzał ulicę, jednocześnie przebierając palcami po klawiaturze laptopa.
– Właśnie. – Terence przejął pałeczkę. – Odkryliśmy dwie rzeczy. Pierwsza, którą uważam za ostrzeżenie, była sprytnie ukryta w podszewce walizki. – Delikatnie odchylił odcięty fragment wzorzystego materiału, zabezpieczony agrafką. Zasłaniał wciśniętą tam bransoletkę szczęścia.
Roald sięgnął po bransoletkę.
– Znam tę bransoletkę. Sara długo ją nosiła, ale…
Jeden z wisiorków był oklejony znaczkiem pocztowym, przedstawiającym amerykańską flagę.
– Mogę? – Terence ostrożnie odwinął znaczek. Ujrzeli srebrny wisiorek w kształcie czaszki.
– Nie podoba mi się to – stwierdził Darrell. – Czaszka, tato? Mama nie była typem od czaszek. Poza tym nie pamiętam u niej takiej bransoletki. Skąd ją wzięła?
Terence już miał odpowiedzieć, ale uprzedził go Roald.
– Moim zdaniem musiała ją kupić albo dostać w zeszłym roku na konferencji w Meksyku. Tam mają kult czaszek. Dzień Zmarłych, no wiecie.
– Dobrze, ale czaszka jest owinięta w amerykańską flagę – zauważyła Lily. – Czy to jakaś groźba dla naszego kraju?
– Nie, nie. – Terence energicznie potrząsnął głową. – Absolutnie nie. Byłem na tej konferencji. Tam poznałem Sarę i postanowiłem podarować moje manuskrypty jej archiwum w Austin. Dlatego sądzę, że ta część wskazówki jest przeznaczona dla mnie. Wisiorek jest bezpośrednią aluzją do głupot, jakie wypisywałem w swojej pierwszej powieści…
– Zanzibarski krypteks – dopowiedział Julian spod okna. – Zakończenie na transatlantyku, tak? Faktycznie, tato, masz na koncie lepsze rzeczy.
Terence uśmiechnął się nieznacznie.
– Łatwo być krytykiem. A mówiąc serio, w tej powieści jest podobny pomysł, czyli przedmiot owinięty w znaczek. Mający szczególne znaczenie, które Sara dobrze znała. Rozumiecie, czaszka symbolizuje… no, śmierć albo przynajmniej niebezpieczeństwo. Flaga oznacza po prostu władze. Przesłanie powieści, jak i tego wisiorka, jest jasne: skontaktowanie się z władzami może narazić Sarę na jeszcze większe niebezpieczeństwo. A przynajmniej ona tak uważała. Musiano jej grozić albo z jakiegoś powodu sądziła, że wciąganie policji w…
– Albo CIA czy FBI – dodał Julian.
– …może tylko pogorszyć sprawę – dokończył Terence. – Dlatego, przynajmniej w tym momencie, poszukiwania Sary muszą być naszą prywatną sprawą. Co nie znaczy, że nie mamy skorzystać z innych źródeł pomocy.
– Sara jest w niebezpieczeństwie, ale przesyła nam kody i wskazówki? – dziwiła się Lily. – Jaka dobra mama!
– Chyba lepiej, niż gdyby ich nie przysłała – szepnął Wade.
Za ich plecami zadźwięczał dzwonek windy, a Terence drgnął.
– A, Becca, to lekarka do ciebie.
Z windy wyłoniła się kobieta w średnim wieku i powitała ich uśmiechem. Becca usiadła z nią przy stole w jadalni. Rozmawiały ściszonymi głosami, więc jednym uchem mogła słuchać rozmowy w salonie.
Roald wstał, bo nie mógł usiedzieć.
– Dobrze, czyli Sara nakazuje nam ostrożność. Ale mówiłeś, Terence, że była jeszcze jedna rzecz?
– Ja powiem. – Julian kolejny raz zerknął na ulicę, po czym wstał i przeniósł laptop do stolika. – Trzy godziny temu otrzymaliśmy od naszych detektywów z Brazylii bardzo dobrze zabezpieczony film. Przed chwilą go odkodowałem i wyczyściłem parę obrazów. – Ustawił ekran i uruchomił odtwarzanie.
Pojawiło się niewyraźne nocne nagranie. Stare kombi powoli jechało drogą roboczą wzdłuż dużego budynku. Na jego murze był napis: Reparação Hangar 4.
– Hmm. Lotniskowy hangar naprawczy – szepnął Terence i spojrzał na syna. – W Rio de Janeiro.
Samochód na filmie zahamował gwałtownie. Za nim rozsunęły się podwójne wrota i wyłoniły się z nich dwie ludzkie sylwetki. Z kombi wyszli kierowca i pasażer, otworzyli bagażnik i zaczęli z niego coś wyciągać z pomocą mężczyzn z hangaru. To była trumna. Ci czterej wnieśli ją do hangaru na swoich barkach, jak żałobnicy. Po paru minutach dwóch ludzi z auta wróciło. Zamknęli bagażnik i odjechali. Nagranie się skończyło.
Darrell wpatrywał się w ojczyma, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, ale na jego wargach uformowały się słowa.
– Mama nie żyje?
– Nie, skąd. – Terence wstał i uspokajająco położył dłoń na ramieniu chłopca. – To, co zobaczyliśmy, oznacza coś dokładnie przeciwnego. Przewóz trumien jest starą i dobrze znaną, lecz nadal słabo kontrolowaną metodą przemycania przez granice ludzi bez dokumentów. Zapis czasu na nagraniu wskazuje, że była to godzina druga dwadzieścia siedem nad ranem, czasu Rio. Dokładnie trzydzieści sześć minut później z lotniska wystartowały dwa małe prywatne odrzutowce, a każdy skierował się inną trasą na wschód, prawdopodobnie do Europy i Afryki. Jutro będziemy wiedzieli, gdzie wylądował jeden i drugi. Jeśli rzeczywiście wasza mama była w tej trumnie, można podejrzewać, że zakon krzyżacki chce ją dokądś wywieźć; przeszmuglować do innego kraju. Wybaczcie, że powiem tak obcesowo, ale gdyby Sara nie żyła, nie zadawaliby sobie tyle trudu. Ten film oznacza nie tylko, że Sara żyje, ale że przedsięwzięto środki dla zapewnienia jej bezpieczeństwa.
Darrell nie wydawał się przekonany, lecz twarze Terence’a i Juliana nie budziły podejrzeń o kłamstwo czy ukrywanie prawdy.
– Ona żyje? Jesteś pewien?
– Uważam, że prawdopodobieństwo jest duże. – Terence z przekonaniem kiwnął głową. – Teraz najważniejszą sprawą jest śledzenie tych odrzutowców, abyśmy wiedzieli, dokąd mogli ją przewieźć.
– Słyszeliśmy coś o Madrycie – powiedziała Becca z jadalni. – W San Francisco odkryliśmy, że zakon ma tam potężne serwery i komputery. Tam też mogłaby być Galina.
– Dobrze, zaalarmuję swoich ludzi. To może być mocny trop.
– Już raz nas wystawiono do wiatru – przypomniała Lily.
– Rozumiem wasz zawód w San Francisco – odparł Terence. – Ale moja sieć jest największa w Europie. Pozwoliłem sobie zaaranżować spotkanie moje i doktora Kaplana z Paulem Ferrerem, szefem mojego paryskiego biura. Jutro rano tu, w mieście. Ferrere należał kiedyś do Legii Cudzoziemskiej, a jego armia detektywów działa w całej Europie. Mamy nadzieję, że niedługo uda się nam odnaleźć Sarę Kaplan.
– Nadzieję? – mruknął Darrell.
Roald poklepał go po ramieniu.
– Żadnych fałszywych nadziei. Nigdy więcej. Po prostu musimy robić swoje i posuwać się naprzód. Krok po kroku.
Darrell bardzo chciał mu uwierzyć.
Jego ojczym rzucił ostatnie spojrzenie na zatrzymany kadr filmu na laptopie Juliana i zaczął nerwowo chodzić po salonie.
– Oto jak widzę sprawy – zaczął. – Możliwe, że Galina Krause czeka, aż zrobimy coś, czym naprowadzimy ją na jakiś trop. Zatem jeśli wykonamy ruch, znajdziemy się w niebezpieczeństwie. Musimy się z tym liczyć. Na razie, dopóki czekamy na konkrety na temat Sary, musimy kontynuować poszukiwania drugiego artefaktu, do którego powinna nas doprowadzić Vela. Wade, masz mój notes, a ty, Becco, masz diariusz. Lily, masz w głowie komputer. Darrell, ty w San Francisco rozwiązywałeś zagadki, których żadne z nas nie potrafiło rozgryźć. Razem na pewno odnajdziemy drugi artefakt i uratujemy Sarę.
Darrell zrozumiał przesłanie. Miało sens. Pomoc ze strony Terence’a i jego armii detektywów będzie potężnym wsparciem. Jego płuca łaknęły powietrza, serce waliło jak młot, ale wiedział, że nerwy i niepokój nie pomogą mu w odnalezieniu matki. Energicznym ruchem otarł policzki.
– Okay. Dobrze.
Lekarka wyszła, pożegnawszy ich milczącym uśmiechem i gestem uniesionego kciuka. Becca wróciła do stolika ze świeżo zabandażowaną ręką.
– Czyli wszystko ustalone – powiedziała. – Cieszę się. Dzięki, panie Ackroyd… Terence.
– Nie ma za co – odparł.
– A teraz… Vela – oznajmił Roald.
Darrell, ciągle martwiąc się o matkę, patrzył, jak ojczym sięga do kieszonki na piersi marynarki. Za moment w jego palcach zalśnił wspaniały błękitny kamień.