Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dziedzictwo Orquídei Diviny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziedzictwo Orquídei Diviny - ebook

Montoyowie są przyzwyczajeni do życia bez zadawania zbędnych pytań. Wiedzą, że lepiej nie dociekać, dlaczego spiżarnia jest zawsze pełna albo dlaczego nestorka ich rodu nigdy nie opuszcza swojego domu. Kiedy babka Orquídea Divina zaprasza ich na swój pogrzeb i po odbiór spadku, mają cichą nadzieję, że w końcu poznają tajemnice, których tak uparcie strzegła przez całe swoje życie. Zamiast tego Orquídea zamienia się w drzewo ceiba, pozostawiając swoim bliskim więcej pytań niż odpowiedzi.

Siedem lat później jej dary objawiają się na różne sposoby Marimar, Reyowi i Rhiannon, dając im nieoczekiwane błogosławieństwa i moce. Wkrótce jednak ktoś potajemnie zaczyna badać drzewo genealogiczne rodu Montoya, łamiąc jego gałęzie jedna po drugiej, by zniszczyć linię rodową Orquídei. Jej potomkowie, zdeterminowani, by ocalić to, co pozostało z ich rodziny, i odkryć prawdę kryjącą się za ich dziedzictwem, wyruszają w podróż do Ekwadoru – miejsca, gdzie Orquídea pogrzebała swoje tajemnice i złamane obietnice, i nigdy nie oglądała się za siebie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8321-103-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

KOBIETA I DOM, KTÓREGO NIGDY NIE BYŁO

Przez wiele poranków była tam tylko goła ziemia. Któregoś dnia jednak niespodziewanie pojawił się dom, a w nim kobieta, jej mąż i kogut. Montoyowie przybyli do miasta Cztery Rzeki pośrodku nocy bez fanfar, bez powitalnych parad, marnych fasolowych zapiekanek albo podeschniętych szarlotek, jakimi zazwyczaj wita się nowych sąsiadów. Prawdę powiedziawszy, okoliczni mieszkańcy już dawno przestali zwracać uwagę na to, kto pojawia się albo znika z tej okolicy.

Znalezienie Czterech Rzek na mapie było zadaniem z gatunku niemożliwych, ponieważ prowadziły do niego wyłącznie szutrowe drogi, a pamięć o nim przetrwała jedynie w umysłach, tych, którzy tego chcieli. Tak, dawno temu przebiegała tamtędy linia kolejowa, której stalowe żyły, przybite do równie twardego skalistego podłoża, biegły przez pokryte pyłem serce kraju, ale to dawno miniona historia.

Jeśli jakiemuś podróżnikowi zdarzyło się zjechać z autostrady nie tam, gdzie trzeba, Cztery Rzeki oferowały mu stację benzynową i stary gościniec. Jeśli człowiek ten zapytał, jakież to rzeki dały nazwę miasteczku, miejscowi drapali się po głowach, po czym odpowiadali mniej więcej tak: „Kogo to obchodzi, od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego i tak wszystkie zdążyły powysychać”.

Prócz stacji benzynowej Garreta i gościńca Sunshine – oferującego bezdenne kubki kawy za dolara i dwadzieścia pięć centów – Cztery Rzeki szczyciły się posiadaniem siedmiuset czterdziestu ośmiu mieszkańców, targowiska, sklepu papierniczego, ósmego co do wielkości krateru meteorytowego na świecie, cmentarzyska dinozaurów (uznanego za fałszerstwo przez rozwścieczonych paleontologów, którzy nie pozostawili w swoim dzienniku suchej nitki na maturzyście z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku będącym autorem tego dowcipu), jedynej wypożyczalni kaset wideo w promieniu wielu kilometrów, liceum (którego drużyna futbolowa wygrała regionalne mistrzostwa w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym) i najmniejszego urzędu pocztowego, bez którego miejscowość ta zostałaby z pewnością uznana za wymarłą.

Cztery Rzeki były jednak wyjątkowe z powodów, których mieszkańcy prawie już nie pamiętali. Miasteczko przesycała – w pewnym sensie oczywiście – magia. Są na świecie miejsca, w których jej moc jest tak skoncentrowana, że stają się areną starć dobra i zła. Nazwijcie je ogniwami. Nazwijcie je czakramami. Nazwijcie je Edenem. Wpływ magii słabł jednak przez kolejne stulecia, po tym jak wyschły źródła czterech rzek. Dzisiaj pozostał po niej ledwie wyczuwalny puls tętniący głęboko pod górami i równinami.

To jednak wystarczyło.

Orquídea Montoya wybudowała swój dom w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym w głębi doliny, tam gdzie zbiegały się ongiś koryta czterech rzek.

„Wybudowała” wydaje się sporym niedopowiedzeniem, skoro rzeczony budynek pojawił się tam ot tak, jakby znikąd. Nikt nie patrzył, gdy wylewano fundamenty i przykręcano okiennice, żaden z mieszkańców nie pamiętał także, by jeździły tam traktory, buldożery albo kręcili się budowlańcy. Ale dom stał. Pięć pokoi, wielki salon z kominkiem, dwie i pół łazienki, kuchnia z bardzo popularnym sprzętem AGD i otaczająca wszystko weranda z fotelem na biegunach, z którego Orquídea mogła obserwować zachodzące wokół zmiany. Najzwyczajniej wyglądał tylko strych, na którym Montoyowie trzymali niepotrzebne już im rzeczy – no i oczywiście problemy Orquídei. Miejsce to stało się wkrótce źródłem opowieści z dreszczykiem krążących wśród ludzi, którzy podjeżdżali jedyną szutrową drogą na szczyt pobliskiego wzgórza i tam czekali cierpliwie, by popatrzeć choć przez chwilę na dziwaczną rodzinę z dziwacznego domu.

Gdy mieszkańcy Czterech Rzek się zorientowali, że mają nowych stałych sąsiadów, doszli także do wniosku, że lepiej poświęcać więcej uwagi tym, którzy tu przyjeżdżają albo stąd znikają.

Kim byli ci Montoyowie? Skąd tu przybyli? Dlaczego nie pojawiali się na mszy? I kto, na zieleń tej boskiej ziemi, pomalował ich okiennice na tak ponury kolor?

Ulubioną barwą Orquídei był granat nieba o brzasku, gdy blask wstającego słońca sprawia, że przestaje być czarne, ale zanim rozjaśnią je wszystkie te róże i purpury. Uważała, że kolor ten odzwierciedla idealnie moment, w którym świat wstrzymuje oddech, tak jak ona wstrzymywała go przez długi czas. Właśnie tym odcieniem granatu pociągnęła okiennice i drzwi frontowe. Kilka miesięcy po przybyciu, gdy wyprawiła się po raz pierwszy do miasta, aby nabyć samochód, przekonała się na własne oczy, że miejscowi wolą malować swoje domy na mdłe, jakby rozwodnione pastelowe kolory.

W domu Orquídei nic nie było przypadkowe. Marzyła o własnych czterech ścianach, od kiedy była małą dziewczynką, a gdy już się ich dorobiła, za najważniejsze uznała dobór odpowiednich barw i czarów ochronnych. Dla kogoś takiego jak Orquídea Divina Montoya, która doszła do tego wszystkiego niestrudzonym uporem i kapką szachrajstwa, najważniejsze było nie tyle chronienie dobytku, ile jego utrzymanie. Z tego właśnie powodu w każde okno i drzwi wtopiła złoty liść laurowy. Nie tylko po to, by zatrzymać magię w domu, ale przede wszystkim po to, by nie wpuścić do niego zagrożeń.

Orquídea nosiła ten dom od dawna – w sercu, w kieszeniach, w walizce, a gdy przestał się w nich mieścić, także w myślach. Nosiła go ze sobą wszędzie, poszukując miejsca pulsującego magią, w którym dałoby się go zakotwiczyć.

Orquídea i jej drugi mąż przemierzyli mniej więcej siedem tysięcy osiemset osiemdziesiąt kilometrów. Część tej trasy pokonali powozem, jakiś kawałek przepłynęli statkiem, potem przesiedli się na kolej, a ostatnie trzydzieści kilometrów przeszli piechotą. Przed końcem tej włóczęgi straciła do reszty ochotę na podróże. Kiedyś dorobi się dzieci, potem wnuków i zobaczy resztę świata na barwnych pocztówkach pokrywających całe drzwi lodówki. Jej, jak większości ludzi, wystarczyła ta jedna jedyna pielgrzymka. Nie musiała mierzyć swojej wartości liczbą pieczątek w paszporcie i znajomością języków obcych. To były marzenia godne porzuconej dziewczynki, która widziała smolistą czerń gładkiego morza i stanęła kiedyś w samiusieńkim środku świata. Przeżyła na swój sposób ze sto różnych żywotów, ale tak naprawdę nie poznał jej nikt – ani pięciu mężów, ani liczne potomstwo. Na pewno nie w taki sposób, w jaki da się kogoś poznać: do szpiku kości, do sekretów, które ujawnić mogą jedynie zakrwawione wnętrzności.

Co było o niej wiadomo?

Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Oliwkowa cera. Czarne włosy. Jeszcze czarniejsze oczy. Los oddzielił Orquídeę Montoyę od świata. Dwa najważniejsze momenty jej życia zostały z góry ustalone przez gwiazdy. Pierwszym był dzień urodzin. Drugim ten, kiedy skradła swoją fortunę.

Przyszła na świat w podrzędnej dzielnicy portowego miasta Guayaquil w Ekwadorze. Ludziom się wydaje, że wiedzą coś o pechu i braku szczęścia. Dla nich jednak pech oznacza co najwyżej potknięcie się o własne sznurowadło albo zgubienie pięciu dolarów w metrze czy też trafienie na byłego, gdy masz na sobie przepocone od trzech dni spodnie od dresu. Dla niej pech był czymś zupełnie innym. Został wpisany w liczne znamiona, które pokrywały jej ramiona i pierś niczym mroczne konstelacje. Był czymś na kształt zemsty dawno zapomnianego bożka. Jej matka Isabela Montoya obwiniała o to najpierw własne grzechy, a potem gwiazdy. To ostatnie twierdzenie okazało się prawdziwe z kilku powodów.

Orquídea urodziła się podczas tak niekorzystnego układu planet, jaki tylko można sobie wyobrazić. Otrzymała w spadku po nim kosmiczny dług, chociaż nie z własnej winy, ale los i tak miał upomnieć się o jego spłatę niczym bezlitosny lichwiarz. Czternastego maja, trzy minuty przed północą, Orquídea zdecydowała, że czas wypchnąć się z łona, po czym utknęła w połowie drogi, jakby zdała sobie sprawę, że świat nie będzie dla niej bezpiecznym miejscem. Wszyscy lekarze i pielęgniarki z nocnej zmiany pospieszyli na pomoc młodej samotnej matce. Dwie minuty po północy 15 maja dziecko zostało w końcu wydobyte, na wpół martwe, z pępowiną owiniętą wokół drobnej szyi. Najstarsza spośród pielęgniarek pomyślała, że dziewczynkę czeka raczej marne życie. Była przecież na poły żywa, na poły martwa. Jakby niedokończona.

Gdy Orquídea opuściła Ekwador na dobre, nauczyła się zostawiać za sobą kawałki siebie. Drobne ułomki, które jej spadkobiercy spróbują któregoś dnia pozbierać i złożyć ponownie w całość.

Potrzebowała dwudziestu lat i dwóch mężów, by dostać się do Stanów Zjednoczonych. Choć urodziła się w najgorszym z pechowych kosmicznych układów, zdołała znaleźć w nich furtkę, ale o tym dowiecie się dopiero za czas jakiś.

Oto opowieść o kobiecie i domu, którego nigdy nie było… aż do dnia, gdy pojawił się na tym świecie, czemu nikt nie może zaprzeczyć.

Pierwszego poranka w Czterech Rzekach Orquídea i jej mąż otworzyli na oścież wszystkie okna i drzwi. Dom został tak zaczarowany, by spełniał wszystkie ich potrzeby i dostarczył im tego, czego mogli potrzebować na sam początek, czyli worków nasion, ryżu, mąki i soli oraz beczkę oliwy z oliwek.

Chcieli obsiać wszystko od razu. Niestety, ziemie wokół ich domu były spękane, zeschnięte na kamień. Niektórzy z miejscowych twierdzili nawet, że szczeliny w gruncie są tak głębokie, iż wrzucony do nich pieniążek spadnie aż na dno piekieł. Bez względu na to, jak często padało w Czterech Rzekach, chmury wydawały się omijać dolinę, w której postanowili zamieszkać Montoyowie. To jednak nie miało znaczenia. Orquídea przywykła już do tego, że musiała robić coś z niczego. Taka była część umowy i jej mocy.

Najpierw pokryła podłogi morską solą. Sypała ją w szpary pomiędzy deskami, wypełniała naturalne zagłębienia w drewnie. Potem utarła tymianku, rozmarynu, głogu i suszonej skórki z cytryny. Wymieszała to wszystko dokładnie i rozsypała przed frontowymi i tylnymi drzwiami. To była magia, której nauczyła się w czasie podróży, dobry sposób na oczyszczenie. Za pomocą oliwy przywróciła podłogom dawny połysk, potem wykorzystała ją do zrobienia sobie i mężowi pierwszego śniadania, czyli usmażenia jajek sadzonych. Posypała je grubymi kryształkami soli, przysmażyła na chrupko krawędzie białek, a żółtka miały tak soczystą barwę, że wyglądały, jak nie przymierzając, bliźniacze słońca. Mogła się w końcu rozkoszować obietnicą tego, co ma nadejść. Kilkadziesiąt lat później, będąc u kresu życia, nadal pamiętała smak tego śniadania, jakby zjadła je dosłownie chwilę wcześniej.

Dom w Czterech Rzekach był świadkiem narodzin każdego z sześciorga dzieci i pięciorga wnuków Orquídei – a także śmierci czterech mężów i jednej córki. To było jej schronienie przed światem, którego częścią nie umiała się stać.

Raz – tylko raz – sąsiedzi przybyli ze śrutówkami i widłami, próbując przegnać tych, którzy zamieszkali w środku doliny. Ich zdaniem dom stworzony przez Orquídeę Divinę Montoyę mógł bowiem powstać wyłącznie dzięki zastosowaniu magii.

W pierwszym miesiącu jej bytności spieczoną ziemię pokryła licha trawa. Najpierw były to pojedyncze wątłe kępki, potem całą ziemię wokół porósł gęsty zielony dywan. Orquídea przemierzyła każdy centymetr należącego do niej terenu, śpiewając i przemawiając, rozsypując nasiona, namawiając je i prowokując do wypuszczenia korzeni. Dzięki temu czarowi otaczające ją wzgórza złagodniały, pokrywając się polnym kwieciem. Powróciły też deszcze. Padało całymi dniami, potem tygodniami, a gdy przestało, tuż za domem zalśniło niewielkie jeziorko. W okolicy pojawiły się też zwierzęta. Żaby skakały pomiędzy omszałymi kamieniami i unoszącymi się na powierzchni wody liśćmi lilii. Z opalizujących jajeczek wylęgły się tysiące ryb. Nawet jelenie schodziły z okolicznych wzgórz, by sprawdzić, cóż to za zamieszanie panuje w dolinie.

Jak nietrudno się domyślić, śrutówki i widły na niewiele się zdały. Ziemia zareagowała, zanim tłum dotarł do połowy zbocza. W powietrzu zaroiło się od komarów, kruki krążyły nad głowami idących, źdźbła trawy pokryły się maleńkimi kolcami, które raniły ich do krwi. Zniechęceni ludzie szybko zawrócili i udali się ze skargą do miejscowego szeryfa. On z pewnością zdoła wygnać wiedźmę z ich sennego miasteczka.

Szeryf David Palladino był pierwszym mieszkańcem Czterech Rzek, który osobiście przedstawił się Orquídei. I choć połączyła ich później zażyła znajomość, dzięki której on pilnował, by żaden ze wścibskich sąsiadów nie zapuszczał się pod jej dom, a ona dostarczała mu codziennie toniku na porost włosów, to jednak podczas pierwszego spotkania Orquídea czuła przez moment obawę, że zostanie zmuszona do odejścia, mimo że zrobiła wszystko jak trzeba.

W tamtym czasie szeryf Palladino miał dopiero dwadzieścia trzy lata i piastował swój urząd od niespełna roku. Pod jego nosem wciąż rósł brzoskwiniowy meszek, który za nic nie chciał urosnąć, a głowę zdobiła szopa włosów, choć w części rekompensując stanowczo za szerokie nozdrza. Jasnoniebieskie oczy nadawały mu wygląd sowy, może nie tyle mądrej, ile wystraszonej, niespecjalnie pasujący do wykonywanego zawodu. Nigdy nikomu nie założył bransoletek, ponieważ w Czterech Rzekach nie dochodziło do przestępstw. Jedyne odnotowane w miejskich annałach morderstwo miało miejsce w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym, kiedy to na skraju pobliskiej szosy znaleziono wypatroszonego kierowcę ciężarówki. Sprawcy nigdy nie schwytano. Nawet licząca pięćdziesiąt pięć lat waśń pomiędzy rodami Roscoe i Davidson zakończyła się pojednaniem, zanim David zdążył objąć urząd. Gdyby jego osiemdziesięciosiedmioletni poprzednik nie zmarł za biurkiem z powodu pęknięcia tętniaka, Palladino byłby do dzisiaj jego zastępcą.

Po okresie wzmożonych nacisków ze strony miejscowej ludności, by dowiedział się czegoś na temat nowo przybyłych (Kim są ci ludzie? Gdzie są ich akty nadania ziemi, dokumenty, paszporty?), Palladino pojechał samotną szutrową drogą prowadzącą do dziwnego domu w dolinie. Po dotarciu na miejsce nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Jako dziecko zjeździł tę okolicę na rowerze razem z kolegami, nieraz zdzierając sobie skórę na kamienistym gruncie. Teraz miał przed sobą pachnący świeżością czarnoziem i trawę. Gdy zamykał oczy, odnosił wrażenie, że znajduje się gdzieś daleko od Czterech Rzek, pośród bujnego gaju, ale zaraz wracał do rzeczywistości, czyli przed dom będący własnością Orquídei Diviny Montoyi. Podniósł kapelusz z szerokim rondem, by podrapać się po włosach barwy przejrzałego zboża zwijających się na skroniach w wężowate kosmyki. Pukając do drzwi, zauważył połyskujące w drewnie liście laurowe.

Orquídea uchyliła drzwi, przystanęła na progu. Była młodsza, niż się spodziewał, mogła mieć ze dwadzieścia lat, ale blask jej czarnych jak węgle oczu zdradzał od razu, że przeżyła w tym czasie znacznie więcej, niżby chciała.

– Dzień dobry szanownej pani – powiedział, po czym sklął się w myślach za to przejęzyczenie. – Znaczy panience. Jestem szeryf Palladino. W okolicy zauważono stadko kojotów, które zagryzły już nie tylko parę sztuk bydła, ale też biednego pudla pani Livingston, takiego rasowego, niepowodującego uczulenia. Z tego też powodu postanowiłem zajrzeć do pani i sprawdzić, czy wszystko w porządku.

– Nie widzieliśmy żadnych kojotów – odparła Orquídea czystym angielskim bez naleciałości. – A już myślałam, że przychodzi pan w sprawie tej tłuszczy, która próbowała odwiedzić mnie tydzień temu.

Spłonił się i spuścił głowę ze wstydu, że przyłapała go na kłamstwie. Aczkolwiek historyjka o kojotach nie do końca była zmyślona. Wśród otrzymanych skarg trafiła się też taka, która mówiła, że w nowej rodzinie są meksykańskie wiedźmy, które jak powszechnie wiadomo, żyją z kojotami za pan brat. Kolejny telefon dotyczył tego, że wyschnięta dolina, w którą zapuszczali się dotąd jedynie włóczędzy i wagarująca młodzież, właśnie zaczęła się zmieniać, co nikomu się nie podoba. Cztery Rzeki miały zostać takie, jakie były, i już.

Palladino nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby sprzeciwiać się przemianom w coś lepszego, ładniejszego i żywszego. Życie zagnieździło się tam, gdzie wcześniej nie było niczego. To cholerny cud, ale szeryf miał przecież zobowiązania wobec ludzi z miasteczka, których przysięgał strzec. I tu w grę wchodziła kolejna skarga. Nielegalni imigranci, wyszeptała do słuchawki jakaś kobieta, po czym się rozłączyła. Było nie było, rodzina z doliny zjawiła się w środku nocy. Ziemia nie mogła być przecież niczyja. Powinna do kogoś należeć, do osoby prywatnej albo rządu. Jakim cudem nikt się o nią wcześniej nie upomniał?

– Napije się pan kawy? – zapytała Orquídea z takim uśmiechem, że poczuł się lekko oszołomiony.

Zgodził się, ponieważ nauczono go, że nie należy lekceważyć miłych sąsiedzkich gestów. Palladino zdjął kapelusz, przyłożył go do piersi i wszedł do domu.

– Dziękuję, panienko.

– Nazywam się Orquídea Divina Montoya – odparła – ale może pan używać samego imienia.

– Uczyłem się hiszpańskiego w miejscowym koledżu. To znaczy „orchidea”, jeśli się nie mylę?

– Zgadza się, szeryfie.

Usunęła się z drogi. Młoda kobieta połowy jego wzrostu, a mimo to odnosił wrażenie, że sięgająca głową drewnianej powały. Spoglądała na jego stopy, gdy przestępował ostrożnie przez próg. Nie miał wprawdzie pewności, ale mu się wydawało, że chciała sprawdzić nie tyle, czy wejdzie, ile czy zdoła to zrobić. Rozluźniła się, gdy postąpił pierwszy krok, lecz spojrzenie czarnych oczu pozostało czujne.

Garbił się, by nie peszyć jej tak wielką przewagą wzrostu. Zostawił też pistolet w schowku na rękawiczki.

David Palladino przypominał tych mieszkańców Czterech Rzek, którzy nigdy nie wyjeżdżali z miasta. Nie ciągnęło go do innych miejsc, nie chciał opuszczać ojczystych stron. Zanim odkrył powołanie i został policjantem, po prostu zrywał się z łóżka i spędzał jakoś kolejny dzień. Wierzył w dobro tkwiące w ludziach i w to, że zupa gotowana przez jego babcię pomoże wyleczyć prawie każdą ranę. Ale magia? Ten jej rodzaj, o który ludzie posądzali Orquídeę? Musiał wybić to z głowy staruszkom, którzy żyli zbyt długo plotkowaniem o niestworzonych historiach. Magię należy pozostawić lśniącym automatom wystawianym na letnich festynach.

Nie mógł jednak zaprzeczyć, że poczuł coś… nieokreślonego, gdy wstępował w progi domu Orquídei. Ukojenie? Ciepło? Starał się ignorować to uczucie, kiedy gospodyni prowadziła go w głąb holu obwieszonego portretami członków rodziny. Tapety na ścianach wyblakły od muśnięć promieni słońca, podłogi, choć lśniące i pachnące cytryną, były wytarte. Na stoliczku pod ścianą dostrzegł niewielki ołtarzyk. Wytapiało się na nim z tuzin świec, jedne szybciej, inne wolniej, jakby trwał wyścig, która pierwsza się wypali. Przed nimi stały czarki wypełnione owocami, ziarnami kawy i solą. Wiedział, że niektórzy mieszkańcy meksykańskiego pochodzenia mają w domach podobne relikwiarze ozdobione zazwyczaj figurkami Matki Boskiej i kilku innych świętych, których imion nie zdołał spamiętać.

On chadzał na mszę każdej niedzieli, ale już dawno przestał słuchać, co na niej mówią. Jego babcia była katoliczką. Wspomnienia po niej zatarły się z czasem, ale po wejściu do domu Montoyów znów powróciły, i to ze zdwojoną mocą. Przypomniał sobie kobietę, którą ciężar wieku zgiął niemal wpół, wciąż jednak na tyle silną, że każdej niedzieli własnoręcznie wałkowała ciasto na makaron. Nie wspominał jej od niemal piętnastu lat. Tego ulotnego zapachu rozmarynu, który bił od jej białych jak sól włosów, charakterystycznego sposobu, w jaki groziła mu palcem, mówiąc: „Uważaj, Davidzie, uważaj na ten świat”. Plotła głupoty, jak każda staruszka, ale dla niego była przecież kim więcej. To ona doglądała go, gdy matka zachorowała, a ojciec wypruwał sobie żyły, harując w młynie. Modliła się o jego duszę i zdrowie, a on kochał ją bezgranicznie przez tak długi czas. Dlaczego już o niej nie myśli?

– Wszystko w porządku, szeryfie? – zapytała Orquídea, oglądając się przez ramię.

Czekała na jego reakcję, lecz nie wiedział, co powinien powiedzieć.

Zdał sobie nagle sprawę, że stoi wciąż przed ołtarzykiem, a po policzkach ciekną mu łzy. Czuł szybkie pulsowanie krwi w uszach i w nadgarstkach. Zacisnął mocno usta, próbując przybrać najuprzejmiejszą z min.

– Jak najbardziej.

Nie był tego wcale pewien, odegnał jednak od siebie tę myśl.

– Proszę czuć się jak u siebie. Zaraz wracam. – Orquídea zniknęła w kuchni, usłyszał, że odkręciła kran.

Usiadł w przestronnej jadalni, najbardziej pustym pokoju w tym domu. Jego ścian nie zdobiły tapety ani inne dekoracje. Nie stały w nim żadne kwiaty. Na bankietowym stole na dwanaście osób szeryf zobaczył za to stos papierów.

Nie wściubiał nosa w niczyje sprawy. Wierzył w prawa, jakie posiadali mieszkańcy jego miejscowości, lichego zakątka leżącego w samym sercu kraju. Ale te papiery leżały tuż przed nim, w otwartym na oścież drewnianym puzderku. Takim, w jakim jego matka trzymała niegdyś stare fotografie i listy pisane przez ojca podczas wojny. Jeden rzut oka wystarczył, by rozpoznał akty nadania własności i dokumenty bankowe z wypisanym na nich nazwiskiem gospodyni. Orquídea Divina Montoya. Trochę go dziwiło, dlaczego trzyma je tutaj, na widoku. Czyżby taki miała zwyczaj? A może wiedziała, że zamierzał ją odwiedzić? Ale jak to możliwe? Ta teoria nie miała za grosz sensu, lecz przed jego oczami leżał przecież widomy dowód, że coś jest na rzeczy. Widział dokumenty, których nie dało się bez trudu sfałszować. Ulżyło mu. Będzie mógł poinformować zatroskanych mieszkańców Czterech Rzek, że w tym domu i w jego mieszkańcach nie ma niczego niezwykłego może poza tym, że pojawili się tutaj nagle, jakby znikąd. Czy aby na pewno? Ta dolina została opuszczona tak dawno temu. Może nikt z miejscowych nie zwrócił na to uwagi, jak w przypadku budowy autostrady, która także pojawiła się nagle tam, gdzie jej przedtem nie było. Jedno było pewne: nikomu nie działa się tutaj krzywda.

– Jaką pan woli kawę? – zapytała Orquídea, wnosząc do jadalni tacę z dwoma kubkami naparu, mlekiem w szklaneczce i brązowym cukrem w czarce.

Zabębnił długim chudym palcem po blacie.

– Dużo mleka i cukru poproszę.

Uśmiechnęli się do siebie. Połączyła ich nić porozumienia. Żadne nie pragnęło kłopotów, był tego pewien. Rozmawiali więc o pogodzie. O odległych krewnych Orquídei, którzy podarowali jej ten dom. Nie pamiętał jednak, by w okolicy mieszkali jacyś Montoyowie z Ekwadoru. Szczerze powiedziawszy nie był nawet pewien, czy wie, gdzie leży to państwo. Z drugiej strony, nie znał przecież wszystkich ludzi zamieszkujących te strony. Może świat jest większy, niż mu się dotąd wydawało? Musi taki być. Tak właśnie myślał, gdy siedział przy stole, popijając zaparzoną przez nią mocną kawę. Napar tak aromatyczny, że musiał przystopować na moment i westchnąć. Wiedział, że to niemożliwe, ale wiele by dał, by powąchać ziemię, na której ją uprawiano. Gdy przesuwał językiem po podniebieniu, wyczuwał minerały z wody, która pomagała rosnąć drzewkom. Czuł na sobie cień liści bananowców i drzew pomarańczy, który nadawał ziarnom taki aromat. Wiedział, że to niemożliwe, ale to właśnie teraz czuł.

– Jak pani to zrobiła? – zapytał, odstawiając kubek.

Na jednej z róż namalowanych na porcelanie zauważył maleńki ubytek.

– Jak co zrobiłam?

– Taką pyszną kawę.

Zmrużyła oczy, po czym westchnęła. Popołudniowe słońce rozjaśniało jej brązową skórę.

– Może nie będę obiektywna, ale uważam, że najlepsza kawa świata pochodzi z mojej ojczyzny.

– A ja pani zdradzę w sekrecie, że może się pani srodze rozczarować, jeśli wstąpi pani na kawę do naszego gościńca. Tylko proszę nie powtarzać moich słów Claudii. Za to ciasto mają tam pierwsza klasa. Jadła je pani? Czy mąż jest w domu? – Zauważył, że zaczyna paplać jak najęty, sięgnął więc po gorący napar, by zająć usta czymś innym.

– Mąż jest w ogrodzie. – Usiadła przy stole, opierając brodę na nadgarstku. – Wiem, po co pan przyjechał. Wiem, co o mnie mówią.

– Proszę ich nie słuchać. Dla mnie nie wygląda pani na wiedźmę.

– A gdybym wyznała panu, że kiedyś nią byłam? – zapytała Orquídea, mieszając nierozpuszczony jeszcze kryształek cukru. Uśmiech miała szczery, słodki.

Spuścił głowę zawstydzony, wbił wzrok w fusy na dnie własnego kubka. W tej właśnie chwili jego uwagę przykuł śpiew ptaka. Na parapecie za oknem siedziały niebieskie sójki. Nigdy wcześniej nie widział ich w tych stronach. Ciekawe. Kim był, by to osądzać? By ją osądzać? Przysięgał chronić mieszkańców Czterech Rzek, a więc i Orquídeę.

– W takim razie musiałbym powiedzieć, że robi pani magiczną kawę.

Roześmiali się razem, po czym dopili napar w kojącej ciszy, wsłuchując się w trzaski wydawane przez dom i w ptasie trele. Nie po raz ostatni sąsiedzi spróbują podważyć prawa Orquídei do tej ziemi, ale ta kawa i te papiery powinny kupić jej co najmniej parę lat spokoju. Przebyła zbyt długą drogę i zrobiła zbyt wiele, by dotrzeć w to miejsce. To był jej dom. Zrodzony z jej mocy i poświęcenia.

Gdy szeryf Palladino odwiedzi ją za kolejne pięćdziesiąt pięć lat, usiądą przy tym samym stole z tymi samymi porcelanowymi kubkami w ręku, mieszając napar tymi samymi srebrnymi łyżeczkami, by pozbawić go choć odrobiny goryczy. Tym razem jednak Orquídea będzie miała przy sobie przybory piśmiennicze, papier twardy jak skorupka jajka i własnoręcznie robiony atrament. Wszystkim swoim żyjącym krewnym wyśle identycznie brzmiące listy, kończące się słowami: „Umieram. Przybądź i odbierz swoje dziedzictwo”. Ale to pieśń odległej przyszłości.

Odprowadzając młodego mężczyznę do drzwi, Orquídea zapytała:

– Wszystko w porządku, szeryfie Palladino?

– Jak najbardziej – odparł, zakładając kapelusz na głowę.

Patrzyła, jak jego samochód wspina się mozolnie na wzgórze, i nie wróciła do środka, dopóki nie zniknął jej z oczu. Owionęła ją chłodna bryza, silna na tyle, że poruszyła liśćmi laurowymi na drzwiach i okiennicach. Ktoś tam na zewnątrz jej szukał. Czuła go tylko przez moment, ale i tak podwoiła czary ochronne, dodała świec na ołtarzyk, dosypała soli w szczeliny podłogi.

Nadejdzie czas, gdy przeszłość ją doścignie, by spłaciła dług zaciągnięty u wszechświata. Ale zanim do tego dojdzie, czeka ją bardzo długie życie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: