Dziedziczka - ebook
Valentina Bursztynowicz ma dwa dziedzictwa. Jednym z nich jest sieć luksusowych hoteli prowadzona przez jej ojca. Drugim rodzinny sekret jej matki – handel kradzionymi dziełami sztuki. Dziewczyna jest rozdarta między obowiązkami a marzeniami. Skończyła liceum i musi zdecydować, czy chce spełnić swoje pragnienia i zostać malarką, czy może jednak powinna wybrać odpowiedzialną, pewną drogę i przygotować się do objęcia w przyszłości roli prezeski Amber Hotels. Siostra jej matki ma pomysł, jak pogodzić te dwie opcje. Niezbyt legalny pomysł… Mikołaj Kos kocha Valentinę od dziecka, ale nigdy nie miał odwagi jej tego powiedzieć. Rok temu odsunął się od niej i zerwał ich przyjaźń, aby chronić swoje serce. Teraz postanawia odzyskać najlepszą przyjaciółkę, a być może liczy też na to, że ich relacja wejdzie na inny poziom. Tylko czy to możliwe, aby po roku milczenia zbliżył się do Valentiny? Co się stanie, jeśli pozna jej tajemnicę?
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397005341 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia Mikołaja i Valentiny chodziła mi po głowie od ponad dwóch lat. Początkowo chciałam, by była jednym z tomów serii „Temptation Club”, ale nie potrafiłam zepsuć Mikołaja tak, by trafił do sekretnego klubu.
Pokochałam go jako miłego, fajnego chłopaka i mam nadzieję, że Wam też spodoba się taka jego wersja.
Chociaż Mikołaj Kos jest bratem Aleksandra z „Manipulanta”, znajomość „Temptation Club” nie jest potrzebna do zapoznania się z „Dziedziczką”. Powiem więcej, jest niewskazana dla czytelników poniżej osiemnastego roku życia.
Za to „Dziedziczkę” możecie czytać niezależnie od wieku.
Ta książka to nie instrukcja jak okraść muzeum. Chociaż mogłaby nią być…1 VALENTINA
Aromat perfum stojącej obok mnie staruszki był przytłaczający. Wywoływał mdłości, chęć ucieczki i założenia jakiejś organizacji przeciwko przebodźcowaniu zapachowemu społeczeństwa. Dyskretnie wachlowałam się broszurą, próbując odgonić ten smród, lecz bez skutku. Kobieta, zupełnie nieświadoma moich męczarni, rozmawiała sobie w najlepsze z równie leciwą koleżanką, a mi pozostało płytkie oddychanie.
To była kolejna gala charytatywna w tym roku. Nie byłam w stanie zliczyć, ile już razy towarzyszyłam mojemu _papie_ na tego typu wydarzeniach. Tłum bogatych, znudzonych ludzi zbierał się po to, by rzucić kilka groszy na potrzeby różnych fundacji, a później wracał do swoich willi i apartamentów, aby pławić się w luksusie i powtarzać, że są dobrymi ludźmi, bo wspierają potrzebujących.
W rzeczywistości była to okazja do wypicia kiepskiego szampana (tak, uwierzcie mi, prawie nikt z zebranych nie zorientowałby się, że to zwykłe wino musujące za dwadzieścia złotych) i pokazania drogich ciuchów, i biżuterii.
– Na co dzisiaj zbieramy? – zapytała chrapliwie stojąca obok antyreklama perfum.
– Nie wiem. Chyba na jakiś szpital – odparła jej znudzona towarzyszka. – Znakomity szampan. – Upiła łyk tych sików.
Zakryłam usta dłonią, aby schować ironiczny uśmiech, ale i tak wyrwało mi się ciche parsknięcie. Kobiety spojrzały na mnie z oburzeniem, więc uznałam, że wystarczająco długo stałam w jednym miejscu. Postanowiłam się ewakuować, zanim usłyszałabym reprymendę z powodu swojego zachowania.
Jedyną zaletą tej gali było miejsce – Muzeum Sztuki Polskiej. Dzięki temu miałam okazję zobaczyć dzieła najwybitniejszych artystów w historii kraju. Wędrowałam przez kolejne sale. Drżałam na widok twórczości Beksińskiego, podziwiałam kunszt i fantazję Witkacego i zachwycałam się tym, co stworzyła Łempicka. Ale moją uwagę przyciągnął jedyny w Muzeum obraz Malczewskiego.
Nie było w tym nic dziwnego. Został wyeksponowany na osobnej ścianie. Nic nie przeszkadzało mi w jego podziwianiu. Zatrzymałam się przed malowidłem, przechyliłam głowę i skupiłam się na szczegółach.
Mój papa był hotelarzem. Posiadał kilka luksusowych ośrodków w Polsce, ale rodzina mamy zajmowała się handlem dziełami sztuki. Mieszkali we Francji i prowadzili jeden z najstarszych w Europie domów aukcyjnych. Ich nazwisko samo w sobie było renomą i znakiem jakości.
Tylko nikt, poza wtajemniczonymi, nie wiedział, że wcale nie zbudowali fortuny na oficjalnych aukcjach. To, co działo się w podziemiu, przynosiło im prawdziwe zyski.
Słyszeliście kiedyś o napadzie na Muzeum Isabelli Stewart Gardner w Bostonie? Ponad dwadzieścia lat temu doszło w nim do wyjątkowej kradzieży sztuki o wartości pół miliarda dolarów. Pół miliarda! Dolarów!
FBI ogłosiło, że rozwiązało zagadkę, ale nigdy nie odnalazło łupów. Oskarżyli włoską mafię, co było totalną bzdurą, bo winni byli moi krewni. Oczywiście nie zrobili tego sami, a skorzystali z usług osób z zewnątrz. Dzięki temu nikt nie mógł ich powiązać ze sprawą. A to, ile na tym zarobili? Podejrzewam, że gdyby dziadek chciał, to mógłby sobie kupić jakiś mały kraj i ogłosić się jego królem.
Mama nie chciała, abym była zaangażowana w ten „rodzinny biznes”. Sama się od niego odcięła, gdy wyszła za mojego papę. Kiedy byłam dzieckiem i odwiedzałyśmy krewnych w Paryżu, nie rozumiałam, dlaczego denerwowała się, kiedy ciocia Manon zabierała mnie na wycieczki do muzeów i galerii sztuki. Dopiero z czasem zrozumiałam, że pełniłam role przykrywki. Ciotka wcale nie zachwycała się ekspozycją, a jedynie oceniała zabezpieczenia, analizowała rozkład kamer, pracę ochrony i szykowała plan kradzieży. Nikt nie podejrzewałby o to kobiety z dzieckiem, w dodatku członkini zamożnego rodu powiązanego ze światkiem artystycznym.
Po śmierci mamy nikt już nie bronił mnie przed wpływem dziadka, ciotek i wujów. Papa nie miał pojęcia o ich sekretnym zajęciu, więc nie wiedział, że wysyłanie mnie do nich na wakacje nie było dobrym pomysłem.
Kochałam sztukę, od dziecka pragnęłam zostać artystką, chciałam malować i sprzedawać swoje prace. Niestety, jako córka potentata w branży hotelarskiej, byłam skazana na pracę w tym biznesie. Wkrótce miałam rozpocząć studia i zgodnie z marzeniem papy zapisałam się na zarządzanie ze specjalizacją z hotelarstwa i turystyki. Moje serce krwawiło za każdym razem, gdy myślałam o tym, że to nie było moje miejsce. Powinnam zostać studentką ASP, nosić ze sobą sztalugi i farby, lecz czekały na mnie tabelki z cyframi i wykłady o prowadzeniu biznesu.
Oderwałam wzrok od obrazu Malczewskiego, gdy usłyszałam niepasujący do otoczenia, zdecydowanie zbyt głośny śmiech. Tłum ludzi powodował spory hałas, ale coś mi nie pasowało w tym dźwięku. Jakby osoba, do której należał, znajdowała się w niewłaściwym miejscu.
I miałam rację. Amanda – patoinfluencerka, onlyfansiara w zdecydowanie zbyt krótkiej sukience i mocnym makijażu. Moją uwagę przykuł jednak jej partner, Mikołaj Kos, którego całe życie nazywałam Nico.
Znaliśmy się od dziecka. Nasze mamy się przyjaźniły, ojcowie często ze sobą współpracowali. Chodziliśmy do tego samego przedszkola, a później szkół. Mogłam nazwać nas najlepszymi przyjaciółmi. Kiedyś.
Niecały rok temu coś się zmieniło. Wróciliśmy do szkoły, to była klasa maturalna i nagle Mikołaj zaczął mnie ignorować. Z dnia na dzień straciłam najbliższą osobą i zostałam sama. Nigdy nie wyjaśnił mi, o co mu chodziło. Nigdy nie dowiedziałam się, czy czymś go zraniłam lub rozzłościłam. Po prostu, wyrzucił mnie ze swojego życia bez słowa wytłumaczenia i wyglądało na to, że wcale za mną nie tęsknił. Dodatkowo zaczął się prowadzać z dziewczynami pokroju Amandy, a kiedyś się z nich nabijał.
Nie chciałam, aby mnie zauważył, dlatego przemknęłam do kolejnej sali, gdzie czekał na mnie papa. Uśmiechnął się na mój widok i wyciągnął ramię, które chętnie przyjęłam.
– Zwiedziłaś muzeum, Val? – zagaił łagodnie. Wiedział, że nie przyszłam tu dla imprezy, ale po to, aby obejrzeć wystawę. Znał moją miłość do sztuki, ale uważał ją za hobby i nie rozumiał, że dla mnie była ona sensem życia.
– Tak, całkiem ciekawe. Chętnie tu wrócę jeszcze raz, ale w zwykły dzień. Ciężko się skupić, gdy wokół kręci się tylu ludzi – odparłam, unosząc kąciki ust.
– Wpłaciłem już datek. Jeśli chcesz, możemy wracać do domu – zaproponował, na co mi ulżyło.
Zerknęłam przez ramię na Mikołaja i Amandę, którzy stali w przejściu pomiędzy salami. Dziewczyna zachowywała się jak słoń w składzie porcelany. Była zbyt głośna, krzykliwa i z satysfakcją stwierdziłam, że Nico jest zażenowany jej zachowaniem, a goście patrzą w ich stronę z naganą. Moje usta rozciągnęły się w szerszym uśmiechu.
– Tak, papo. Możemy już wracać.2 MIKOŁAJ
Powinienem się domyślić, że Val będzie obecna na tej imprezie! Dziewczyna żyła sztuką, więc nie odpuściłaby wizyty w muzeum, a ja zabrałem ze sobą Amandę i wyszedłem na głupka.
Nie wiem, co mi odbiło, aby zaprosić ze sobą ten obraz nędzy i rozpaczy, który myślał, że obwieszanie się logotypami to oznaka klasy. Powinienem był zrezygnować z tego absurdalnego pomysłu, gdy tylko podjechałem pod dom Amandy, a ona wyszła z niego obrandowana jak reklama Moliera 2. Kiecka od Balanciagi, torebka Gucciego i nieśmiertelne Louboutiny z czerwoną podeszwą oraz tak wysoką szpilką, że szła, jakby miała się zaraz wypierdzielić. Zero gracji, zero klasy i zero kultury.
Moja towarzyszka robiła wokół siebie takie żenujące show, że chciałem się zapaść pod ziemię. Nie mówiła, darła się. Nie śmiała się, a rżała jak koń. Pokazywała ludzi palcami i komentowała, że ktoś założył ciuchy z poprzedniej kolekcji.
Żałowałem, że zgodziłem się zastąpić brata na tym wydarzeniu. Aleks twierdził, że jest za bardzo zajęty pracą, ale moim zdaniem zajmował się głównie użalaniem nad sobą po odejściu żony. Jej zniknięcie było owiane tajemnicą i nikt nie wiedział, co między nimi zaszło. Oficjalnie Aurelia pewnego dnia się spakowała i wyjechała, a mój brat bardzo szybko przestał jej szukać. Wolał skupić się na zarządzaniu rodzinną firmą – koncernem medialnym. I imprezowaniu lub raczej piciu na smutno.
Było mi go żal, ale uważałem, że po dwóch latach powinien już dojść do siebie i doprowadzić swoje życie do porządku. Miałem nadzieję, że wkrótce to zrobi, bo nie uśmiechało mi się objęcie stanowiska szefa w wieku dziewiętnastu lat. Dopiero za dwa miesiące zaczynałem studia i nie orientowałem się w biznesie, chociaż chciałem zaangażować się w firmowe sprawy.
– Mikołaj, nudzę się – jęknęła uwieszona na moim ramieniu Amanda. – Możemy już iść?
Rozejrzałem się w poszukiwaniu Valentiny. Nie wiem, czy mnie nie zauważyła czy celowo zignorowała, ale właśnie szła do wyjścia ze swoim ojcem.
– Możemy. – Odetchnąłem z ulgą, bo mój festiwal żenady miał się wreszcie zakończyć.3 MIKOŁAJ
Wspominałem już, że nie wiem, co mi odbiło, gdy zaprosiłem Amandę na galę charytatywną? No cóż… nie wiem, co mi odbiło, by umówić się z nią po raz kolejny i to w dodatku na randkę.
Jakby to nie był wystarczający dowód na to, że jestem idiotą, zabrałem ją do restauracji w jednym z hoteli sieci Amber Hotels, która należała do ojca Valentiny. Nie, nie chciałem wynająć pokoju i zabrać do niego Amandę. Nie interesował mnie seks z tą wariatką. Podświadomie szukałem dyskretnego miejsca, w którym nikt nie zrobi nam zdjęcia i uznałem, że lokal w środku budynku hotelowego będzie lepszym rozwiązaniem niż taki z witrynami na ulicę w centrum miasta.
Tylko nie przewidziałem jednego – że z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Val będzie tu pracować jako kelnerka. Co ona wyprawiała? To miejsce było właściwie jej, a ona, ubrana w biały fartuch, roznosiła z szerokim uśmiechem zamówione dania.
– No wreszcie! – fuknęła Amanda, kiedy Valentina podeszła do nas i totalnie mnie zignorowała. To znaczy, przywitała się jak z kimś obcym, a nie starym przyjacielem.
– Co mogę państwu podać? – zapytała z tym swoim delikatnym, francuskim akcentem. Był on trudny do wychwycenia, ale znaliśmy się od lat i doskonale wiedziałem, że powstał dzięki częstym pobytom dziewczyny u krewnych we Francji. Nie, Val nie wymawiała charakterystycznego „r”, ale bardzo melodyjnie akcentowała słowa, jakby śpiewała, a nie mówiła.
– Dla mnie sałatka cezar, ale bez sosu, bo trzeba dbać o linię. – Amanda bezczelnie zlustrowała Val od stóp do głów. Zagotowało się we mnie, bo Valentina miała śliczną figurę i ta aluzja była zwyczajnie chamska. – Do tego kieliszek prosecco.
– Poproszę stek z frytkami i colę – dodałem zawstydzony tym, że znowu zostałem przyłapany. Obiecałem sobie, że to moje ostatnie spotkanie z Amandą.
– Może jakiś deser? – Valentina zerknęła na mnie, drwiąco unosząc brew.
W empik go