- W empik go
Dzieje kultury polskiej, T. III - ebook
Dzieje kultury polskiej, T. III - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 603 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naród Żółkiewskiego i Zamoyskiego, Łaskiego i Skargi, Modrzewskiego i Kochanowskiego najświetniejszą rokował przyszłość, lecz postęp jego zahamowały piętrzące się zewsząd przeszkody. Coraz dotkliwiej dawały się we znaki: niepomyślny układ sił społecznych, nieszczęsny ustrój państwowy, zgubne wpływy Wschodu, powolne zrywanie węzłów łączących z Zachodem, jednostronność życia duchowego pod wyłączną ferułą jezuicką. Przystąpiły od r. 1648 wojny, które ubożyły kraj, wycieńczały zasoby materialne i moralne, wyludniały i opustoszały ziemię, przytępiały energię narodową, usuwały wszelką myśl przedsiębiorczą. Pod takimi widokami wstępowano w wiek nowy. Ocenił go Starosta w Powrocie posła:
Jak to Polak szczęśliwie żyłpod Augustami!
Co to za dwory! Jakie trybunały huczne!
Co za paradne sejmy! jakie wojsko juczne!
Człek jadł, pił, nic nie robiłi suto w kieszeni!
Potem bez żadnych intryg, bez najmniejszej zdrady
Jeden posełmógłwstrzymaćsejmowe obrady,
Jeden ojczyzny całej trzymałw ręku wagę,
Powiedział: nie pozwalam i uciekłna Pragę.
Cóżmu kto zrobił? Jeszcze za tak przedni wniosek
Miałpromocjęi dostałczasem kilka wiosek.
Nie od razu nastały te czasy „szczęśliwe”, przesłonione potomności mgłą oparów winnych i kurzawą kadzideł; głośne szczękiem szabel sejmikowych, wiwatami rozpajanej szlachty, chwalbą ludzi najmarniejszych, śpiewem różańcowym i Gorzkich żalów; rażące nas widokiem łbów ogolonych, smakiem oleju postnego i bigosów hultajskich, nędzą miejską i uciemiężeniem chłopa, zdzierstwem i nieuctwem księży, a próżniactwem mnichów, dewocją i bezmyślnością wszystkich. Pierwsze dwa dziesięciolecia, 1697–1717, podobne do „potopu”, acz bez jego wstrząśnień tragicznych, zawiodły naród do rozpaczy. Klęski żywiołowe i stokroć cięższe łupiestwa wojsk saskich, szwedzkich, rosyjskich i polskich, przemarsze, kontrybucje, kwaterunki i egzekucje zrujnowały kraj do szczętu. Dopiero lata 1718–1763, gdy wróciły pokój i urodzaje, a walki o tron r. 1732 rychło ustały, złożyły się na owe błogie czasy saskie, kiedy to ukołysany do snu naród pod czujnym okiem wrogich gwarantów zażywał swobody – na swoją zgubę.
Sądy o tej epoce rozdwoiły się: przeważna część narodu, naiwna i pobożna, ludzie starego, sarmackiego autoramentu nie mogli się jej dosyć nachwalić; w Radomiu, Barze i u Kitowicza mówiono tylko o „Auguście III, królu i panie dobrym i pobożnym, swobodnie i miło panującym” (z aktu konfederacji barskiej), o błogich jego czasach (o Auguście II milczano przezornie); życzono ich powrotu – stąd owe sympatie do dynastii wettyńskiej brużdżące aż do XIX wieku. Garstka dobrze myślących, po r. 1775 coraz liczniejsza i wpływowsza, potępiała zastój saski dla zgubnych skutków i strat nigdy nie powetowanych, za które on odpowiedzialny. Późniejsze pokolenia, szczególnie lat 1840–1860, zachwycały się malowniczością epoki, jej pierwotnością i tężyzną; od spółczesnego poniżenia, zwątpienia, małoduszności odbijały jej brawura, optymizm, zawadiactwo; wybaczano winy, bo upatrywano w niej skrajnie jaskrawe objawienie właściwości narodowych. Ale to było złudzeniem: właściwości roli uwydatnia jej uprawa staranna, nie jej zachwaszczenie haniebne.
Brak uprawy i wzrost zachwaszczenia poczęły się już w wieku poprzednim; w nowym przybrały potworne rozmiary. Obawa wszelkiej odmiany, wstręt do każdej nowości, nieruchomość, zdawanie się bierne na Opatrzność, wyrozumowana nieczynność, chęć używania błogiego stanu posiadania, pełni praw i swobód, niepamięć o jutrze, zanik myśli politycznej znamionowały te czasy nieszczęsne. „Wszelka innowacja, ile Rzeczypospolitej, nociva", prawił wódz konfederacji tarnogrodzkiej, a ulubieniec szlachty – Leduchowski. Straszny ucisk saski, jak niegdyś szwedzki z r. 1656, wyrwał na chwilę szlachtę z odrętwienia, ale wygnawszy Sasów, zatrzasnęła drzwi przed Europą, założyła ręce i oddała się nie wzruszonemu niczym kwietyzmowi i pacyfizmowi, przekonana, że błogi jej stan wieki przetrwa, skoro go tylko sama nie naruszy. Wmawiała w siebie, że opaczne o niej mniemania zagranicy raczej z zazdrości wypływały i do wstrętu przeciw nowiźnie przybywała wzgarda „pludrów” wszelakich, poczucie wyższości swojej wolności, zadowolenie zupełne z rozstroju i nierządu – szkodliwych dla pludrów, zdrowych dla Polski. Szczycąc się idealną neutralnością, chociaż ta się kresom nieraz dotkliwie odczuć dawała, inaczej niż za podobnej neutralności podczas wojny trzydziestoletniej, ani razu nie powzięła myśli korzystania z okoliczności, aby własny byt zabezpieczyć – o rozszerzeniu jego podstaw (majaczyła się kilkakrotnie myśl o unii z Rosją) mowy już nie było.
Za ten zastój, za tę bezwzględną rezygnację odpowiadali i obaj królowie, żywe dowody zgubności elekcji. Jeden z nich zdradzał Polskę na wsze strony, wydawał ją Rosji, Prusom, Austrii, Szwedom, zasłużył więc godnie na powszechną nieufność, nawet gdy mądrze radził albo się spod opieki Rosji wybijał. Drugi, bez jednej własnej myśli, dbał o sprawy polskie, o ile mu drezdeńskie dolce farniente przerywały i pytania o synów-następców nastręczały. Nierównie cięższa odpowiedzialność duchowieństwa, które każdą nową myśl od Pol – ski odganiało, zapatrzonych w cele zaziemskie – na ziemi na pasku wodziło i tylko prawowierności zazdrośnie strzegło. Takaż i magnatów nie znoszących w swej dumie spółzawodników, jedynych czynnych, ruchliwych, ale kosztem Polski i tronu zagarniających dla siebie wpływy i pożytki sobków wzorowych. Na koniec i szlachty, która się ze snu nie ocknęła, przestrogi mimo uszu puszczała, obojętnie obce gwałty, nawet obcych oburzające, przyjmowała, o ojczyźnie zapomniała, utożsamiając ją z stronnictwem, prawa i korzyści zagarnęła, a obowiązki i ciężary na słabych i uciśnionych zepchnęła. Tak rozwinęły się potwornie jej najmniej cenne właściwości: fanatyzm, obrzędowość, bigoteria zamiast religii; służalczość, płaszczenie się przed wyższymi (i obcymi!), a pomiatanie niższymi (i swoimi); gruby materializm w używaniu dobrobytu kosztem zajęć wyższych; wyładowywanie nadmiaru żywotności w zawadiactwie, na wypitki i wybitki; ciasnota widnokręgu umysłowego skutkiem nieuctwa, zarozumiałości i chełpliwości; niesforność; dzikość obyczaju, a pierwotność myśli; zaślepienie ogólne.
Niezaprzeczona malowniczość i oryginalność czasów saskich, tego zamkniętego w sobie świata staroszlacheckiego, zasłaniała istotne jego tło posępne, a bynajmniej nie było okolicznością łagodzącą, że podobne zboczenia i wybryki uchodziły i gdzie indziej bezkarnie, bo si duo faciunt idem, non est idem. Przekupstwa, za Sasów ogólnego, nie uniewinniało, że w Europie nie było męża stanu, którego by wróg nie kupował za marną nieraz cenę, ale co w Europie było żartem-anegdotą, stawało się w Polsce tragedią-katastrofą, bo w niej jedynej wróg kupieniem jednego posła niweczył upragnioną przez cały naród reformę i za jednym zamachem obalał cały trud ustawodawczy sejmu. Kaziło niecne prześladowanie różnowierców Austrię czy Francję, ale w Polsce mieszali się z tego tytułu obcy w jej sprawy domowe; król zniósł edykt nantejski, więc nie mogli się hugenoci nań powoływać; w Polsce nikt nie mógł znieść konfederacji warszawskiej 1573 r., ale daremnie powoływali ją dysydenci i wzywali obcych na pomoc.
Wszędzie indziej można było każdej chwili niezdolnego ministra czy wodza usunąć, a zdrajcę na rusztowanie wywieść; u nas był hetman, jawny zdrajca, i niedołężny minister nieusuwalni, raczej królowi grożono by detronizacją. Zasępił się więc ponuro widnokrąg, ale nie brakło mu i rysów jaśniejszych. I tak, gdy Rosja na przykład zamieniając Azję na Europę, winna była zrzec się całej swojej przeszłości, Polska przeciwnie, idąc do reformy, wracała do świetnej przeszłości, nawiązywała przerwane czasowo związki z Europą: w Rosji chodziło o przewrót, w Polsce o nawrót.
Nie brakło też nigdy poczucia zła czy niebezpieczeństwa, brakło tylko, jak i dziś jeszcze, energii przeciwdziałania; dawano się unosić prądowi zgubnemu zamiast go zwalczać; brakło odwagi cywilnej, co by wbrew ogółowi błogie uśpieniebezczynność przerwała; wiedziano, że źle i coraz gorzej, lecz jakiś fatalizm wschodni (nie darmoż odwrócono się od Zachodu ku Wschodowi) obezwładniał wszelkie poczynania. Już za czasów saskich wyśmiewano np. wymowę „jezuicką”, czyli szkolną, szkolarską, i nie trzeba było Konarskiego do jej zwalczania; on ją tylko napiętnował publicznie pierwszy, nie obawiając się skrzeczenia żab jezuickich, które się natychmiast odezwało (Wieruszewski i in.). Już za Sasów skarżono się, że nie ma literatury, że były tylko „rzeczy mnisze”, że posiadamy aż nadto „psalmików”, ale przestano czytać po polsku i książka francuska zastąpiła polską, zamiast iżby zerwać się samemu do pracy. Nietolerancja wyznaniowa nie leżała szlachcie we krwi, ale nikt nie śmiał przywołać duchowieństwa do porządku. Że liberum rumpo to zbrodnia, wiedział każdy trzeźwo myślący, ale nikt nie miał odwagi wypowiedzieć tego otwarcie i zwalczać nierząd; na medalu pamiątkowym dla Konarskiego napis mógłby brzmieć: nie sapere auso, lecz dicere auso.
Znarowiła się szlachta, utraciła wszelkie poczucie odpowiedzialności za czyny i słowa. Poseł, który bezprawnie sejm zrywał, dumnie oświadczał: mam głos wolny i nikomu się z niego sprawiać nie myślę; istotnie też z trzydziestu zerwanych za Sasów sejmów dwadzieścia zerwało dwudziestu posłów. Były więc stronnictwa, frakcje i ich intrygi, fakcje; interes osobisty górował nad każdym innym, poczucie sprawiedliwości ulotniło się tak samo, jak poczucie odpowiedzialności; szumne frazesy zakryły jedno i drugie. Byłyć wyjątki, taki np. Konarski; on, jeden z bardzo nielicznych, nie utożsamiał Polski z Tarłami, Potockimi, Czartoryskimi; Leszczyński dopiero w Nancy na takie wzniósł się stanowisko i Czartoryscy nie od razu je zajęli, a najlepszym nawet przez myśl nie przechodziło, żeby szlachta nie była równoznaczna z Polską; poza nią nikt nic nie widział.
Rozwydrzeniu politycznemu odpowiadało zacofanie umysłowe, chociaż nie brakło jednostek wykształconych. Przyrodzonych właściwości, dobroci i miękkości, poczucia honoru szlacheckiego, głosu sumienia, nie wytrawiły jednak zupełnie dzikie czasy; nabytki dawnej kultury nie dały się wygładzić doszczętnie. Nawet osławiona dynastia saska miała o tyle pewne zasługi, że przez nią łączono się mimowoli z Zachodem, choćby na razie niemieckim; że z nią wpływały kulturalniejsze czynniki do kraju; że otwierała okna do Europy; że o nią okrzesywał się poniekąd sarmatyzm z najgorszych naleciałości i nawykał do jakiej takiej administracji i biurokracji. Była przecież jakaś nauka i niepiśmiennego szlachcica teraz już trudniej znaleźć niż w wieku poprzednim. Karbów obyczajowości przestrzegała rodzina patriarchalna, jej autorytet, tradycja, spod której rzadko kto się wyłamywał; ona nakładała jednostajną barwę całemu społeczeństwu, braci-szlachcie, i czuł się Polak w najdalszych zakątkach wielkiego państwa jak u siebie w domu. Na prowincji, śród średniej i drobnej szlachty, kwitły dawne cnoty domowe, obyczajność i oszczędność, pracowitość i skromność, miłość rodzinna i wierność; poważano starszych wiekiem czy urzędem, kobietę otaczano hołdami. Zepsucie obyczajowe szerzyło się chyba u dworu i śród magnatów. Wyższy polor, nie naukowy co prawda ani myślowy, lecz towarzyski, takt i ugrzecznienie, wyróżniające szlachtę od Niemców i Rosjan, od chłopów i Żydów, zachowano i przekazano nienaruszone następnemu pokoleniu; tak samo ocalało poczucie narodowości, było się z niej dumnym, ale już; nie przekonywano by cudzoziemca o uprawnieniu tej dumy. Czasy saskie utrwaliły fizjognomię moralną i teraz dopiero nastąpiła zupełna „koekwacja” Litwy z Koroną, nie tylko co do porządków państwowych, ale i co do obyczajowości i zahartował się typ Sarmaty. Nie brakło mądrych i dzielnych, zrywających się i do czynu, np. do konfederacji tarnogrodzkiej, ale zbyt łatwo ustępowała miękkość słowiańska przed krzykaczem-warchołem albo lisem-intrygantem, co i dziś jeszcze bywa.
Dziwnie mieni się obraz czasów saskich; nic łatwiej, jak je dla zgubnych następstw potępić, jak żałować, że gdy w Europie myśl po coraz nowe zdobycze sięgała, państwa krzepły, a byt materialny się podnosił, u nas myśl się cofała, państwo kruszyło, kraj ubożał i że chcąc się ratować, należało odrzucie spadek saski. Ależ to była tylko próba, którą naród (nie państwo) szczęśliwie przetrwał. Podstawy jego były zdrowe i silne; z anarchii saskiej – na jej widok nazywał car Piotr, zapatrzony w Zachód, Polaków barbarzyńcami – wybrnął naród z właściwą mu rycerskością, żywością umysłu i temperamentu, zdolnością do ofiar, poświęcenia, entuzjazmu. Mylny kierunek wychowania, zgubne zerwanie z Zachodem dały się usunąć, a wiekowa praca kulturalna zabezpieczyła samoistność narodową, nawet gdy polityczną utracono.RZECZPOSPOLITA SZLACHECKA
Dawna szlachecka demokracja (demosem była szlachta) przeobraziła się w anarchię oligarchiczną; magnaci sami trzęśli krajem; za nimi gardłowała posłuszna im, bo zależna od nich materialnie szlachta, i dzieje saskie okazały się dziejami kilku rodów i ich waśni, ale gdy pod Olkienikami 1700 r. Ogińscy i Pocieje zwalczali Sapiehów w imię ciemiężonej szlachty, to w czterdzieści lat później walczyli Radziwiłłowie i Tarłowie o dobra Sobieskich, a Potoccy i Czartoryscy o własny ster państwa.
W XVII wieku były trzy stany: król, senat, szlachta; w XVIII również trzy, ale król, senat, hetman, i to prawiła nie tylko księżna Urszula w Nieświeżu na teatrze, ale poważni statyści wielbili przodków, że postawili ołtarz (hetmana) przeciw ołtarzowi (królowi); za Orzechowskiego miał być owym ołtarzem prymas, teraz był nim istotnie hetman, jako dożywotni a nieograniczony pan wojska, jedynej siły w kraju. "Wprawdzie sejm niemy ograniczył znacznie władzę hetmańską, odebrał „pióro”, a zostawił „szablę”, tj. zniósł szafowanie asygnacjami, hyberną, komputem, lokacją wojsk, z czego hetman dla siebie i swoich stronników ciągnął niepomierne zyski; wykluczył go nawet z elekcji w obawie o jej wolność, której wojsko zagrażać mogło (niech granic strzeże tymczasem), ale nie tknął jego dożywotności, co wobec takich nicponiów, jak tchórz Sieniawski i Massalski, lub tyran i zdrajca Pociej (groziłaż im szlachta nieraz rozsiekaniem), było tym większym błędem, im częściej się głosy o ich trzechletnim ograniczeniu odzywały. Oburzali się hetmani i ich służalcy na tę „cyrkumskrypcję”, wichrzyli nią na sejmach, ale szlachta nie ustąpiła tym razem, tak się obawiała jedynej w kraju potęgi. Lecz na tym samym sejmie związała królowi i sobie ręce przykazując, że wakanse rozdaje się po ukonstytuowaniu sejmu, tj. po obiorze marszałka, więc Potoccy zrywali sejmy przed tym obiorem, aby król nie mógł dać buławy koronnej Stanisławowi Poniatowskiemu i Poniatowski umarł regimentarzem, nie hetmanem.
Nie udawały się żadne fortele dla ocalenia pracy sejmowej, np. limita, tj. odraczanie sesji sejmowej, przerywanej dla grozy rozbicia na kilka miesięcy; zakazano tego i nic nie mogło sejmów uratować. Zrywano je pod byle pretekstem* . Tamował je (sisto activitatem) poseł, że go w kalendarzyku politycznym pijarzy mylnie wydrukowali; to marszałek, to przyjaciele błagali, aby dla miłości ojczyzny „supersedował” i przywracał izbie activitatem, co udawało się przy drobiazgach, póki fakcja nie postanowiła zerwania. W dyskusji wtrącano coraz inną materię; wracano do już ubitej; stawiano wnioski, które śmiech homeryczny wywoływały (np. kastrację Żydów); ciągłe burze uciszał marszałek z największym trudem; odbiły się one przysłowiowo nawet za granicą. Regulaminu nie było, za to były niemądre przepisy-nawyczki, np. nie wolno było obradować przy świecach, więc nieskończoną gadaniną dopędzano mroku, aż marszałek zawieszał sesję do dnia następnego. Władzy istotnej nie miał, chyba że laską pukał, aby się uciszano; nie mógł mówcy przerywać ani zmusić go do trzymania się materii, będącej na porządku. Arbitrowie, tj. „galeria” (słuchacze), mieszali się bezkarnie, a nieraz stanowczo do obrad, zabierali miejsca posłom, obrzucali niezdarnych, nabijając im guzów, i powaga sejmu ginęła.
Sobkostwo magnatów i szlachty wzrosło potwornie; nie zadowalali się magnaci chlebem bene merentium (dobrze zasłużonych), tj. starostwami i królewszczyznami, lecz okpiwali skarb na wsze łady; wyrabiali sobie i stronnikom wolność od kontrybucji, których ciężar spadał na nie protegowanych. Szlachta nie pozwalała na nowe podatki, i o to rozbijała się wszelka reforma. Przynajmniej uchwalono na sejmie niemym stały budżet, pochłaniany przez wojsko; jedno i drugie było śmiesznie małe; bogacił się tylko podskarbi, tak że o zniesławiony ten urząd nie ubiegał się magnat nie chcący splamić rodu; całymi latami był nim przybłęda Sedlnicki o rękach najbrudniejszych, a i Wessel nie był lepszy. Stosunki monetarne, dzięki nim opłakane, groziły szlachcie ekonomiczną ruiną. Żydzi Pocieja, mincerze sascy, a na jeszcze większą skalę pruscy, zalewali kraj miedzią i podłym srebrem, tak że wartość złotego coraz spadała, a coraz nowe redukcje tej monety przyprawiły Polskę o stratę 100–200 milionów; dukaty obce obrzynano na dwie trzecie; w kraju obiegało niemal tyle monety obcej co własnej, a znali się na niej dobrze tylko Żydzi.
W mniejszym nieładzie niż skarbowość było sądownictwo. Najwyższa instancja, trybunał, był jednak zawalony sprawami, bo szlachta pieniała się z zamiłowaniem przed nim o byle co. Trybunał obsadzano delegatami, nieraz młodzikami bez wykształcenia prawniczego, zdanymi na wykręty „patronów” (adwokatów), którzy o nauce prawnej również nic nie wiedzieli, ale wszystkie kruczki zgłębiali i sprawy przeciągali, wysysając kaletę klienta; bogacili się rychło i rzucali praktykę, odstępując ją nowym pijawkom; wobec bezradności sędziów trybunalskich byli panami sytuacji i groźbą porzucenia spraw zmuszali trybunał do ustępstw. Przekupstwo sędziów było notoryczne (o patronach rozumiało się samo przez się), należało więc sobie z góry zapewnić większość i na sejmikach deputackich obierać stronników własnych, choćby przemocą, a co najmniej zahukaniem przeciwników; wybory bywały też bardzo burzliwe; wybierano nieraz podwójnych deputatów i należało przy sprawdzaniu wyborów przed „prezydentem” utrzymać własnych kandydatów, a wyrzucić przeciwnych per fas et nefas. Deputaci wielkopolscy, których wybór zakwestionowano, naszli r. 1720 trybunał zbrojną ręką! Krótkość sesji (pierwsze dni tracono na witaniach), napływ procesów, wykręty patronów i palestry (tj. młodzieży nabierającej nauki prawnej wyłącznie przez praktykę u celniej szych patronów) przewlekały procesy latami; o kruczkach, o spychaniu spraw z regestru-wokandy opowiada Kitowicz zabawne szczegóły.
Przekupstwo było ogólne; posłów sejmowych kupowali magnaci, Żydzi, Prusacy; deputatów – strony, jeżeli nie miało się posłusznych posłów czy deputatów, którzy szli sami na rękę. Odżył teraz starorzymski patronat: szlachcic, chcąc być pewny życia i mienia, udawał się pod opiekę możnego; różnica zasadzała się na tym, że nasz klient mógł zmieniać patrona, przechodzić do innego obozu, skoro zwąchał, że patron traci wpływy i znaczenie, że przez niego nie można się już dorwać niczego u dworu lub w trybunale. Pamiętnik Matuszewicza daje wyborny obraz tego życia szlacheckiego, oddanego całkowicie publice, tj. wszelakim wyborom, sejmikom, kadencjom i sesjom; on sam ciągle w drodze, przerzucał się od Czartoryskich, gdy ci z dworem ostatecznie zerwali, do Radziwiłłów i doświadczył mściwej ręki Czartoryskich, bo ci nastawili przeciw niemu liche jakieś indywiduum, które Matuszewiczom zarzuciło nieszlachectwo, tj. skazało ich na śmierć cywilną; znalazł się pan Marcin w strasznych opałach mimo jawności oszczerstwa i wybrnął z nich z największym trudem i przehojnymi łzami, gdy prezydentem trybunału był Panie Kochanku.
Sprzedajność posła czy deputata weszła w przysłowie; na sejmie ją za Jabłonowskim przytaczano: kto mówi za Żydem, wziął coś, kto przeciw niemu, chce coś wziąć. Nie sposób było ująć się za różnowiercami, bo natychmiast prawiono by, że to za poszeptem worków z talarami toruńskimi czy gdańskimi. Na sejmie 1744 r. przyszło do scen drastycznych, gdy poseł Wilczewski rzucił przed sejmujących kiesę z trzystu dukatami, którymi go agent pruski kupił, i wymienił innych kupionych; mimo tego czynu patriotycznego zerwali Potoccy sejm, który mógł o przyszłości rozstrzygać. To, co Konarski opowiadał o zerwaniu sejmu r. 1732, było nierównie bardziej gorszące. Reformy przeprowadzano najpiękniejsze, zerwanie sejmu je unicestwiało.
Tron postradał wszelki autorytet. Augusta II obawiano się, i słusznie, bo ten siłacz w rękach, pijatyce i miłostkach był każdej chwili gotów podzielić się Polską z kimkolwiek. Syn amoralnego, przewrotnego, ale sprytnego, pomysłowego, imponującego ojca, „mantelzak” Fryderyka II, codziennie przykładnie mszy słuchał, potem psy strzelał, swych błaznów bił i kopał, a coraz pytał: Bruhl, hast du Geld? Siadywał daremnie w izbie senackiej, czekając na upamiętanie się posłów, zresztą zdawał wszelkie rządy Bruhlowi, który się pod Brylewo polskie podszywał, a Polskę znakomicie łupił. Ograniczał też król pobyt w Polsce, nieraz tylko przyjazdem do Wschowy dla rady senackiej; całych pięć lat w Warszawie przesiedział, gdy go Fryderyk II z Drezna przepędził; jedynym jego celem było zapewnić synom to Polskę, to choćby Kurlandię; żony Augusta II, zaciętej luterki, Polska ani nie oglądała; żoną Augusta III była bardzo pobożna i miłosierna Rakuszanka, innych przymiotów nie posiadała, obca, jak mąż, polskiemu w Warszawie otoczeniu. August II sam rządził, tj knuł spiski na Polskęz Flemingiem, swoim marszałkiem polnym; August III zdałwszystko na Bruhla, sterującego ostrożnie między stronnictwami.
Za Augusta III było ich dwa, familia i republikanci, tj. Czartoryscy i Potoccy. Czartoryscy, świeżo z mało znacznego rodu wyszli, wraz z parweniuszem Poniatowskim oceniali trafnie stosunki, pragnęli reformy i gdy o własnych siłach jej przeprowadzić nie mogli, oglądali się za obcą pomocą i łączyli z Rosją; republikanci, tj. Potoccy, mniej dbali o reformę, pragnęli przede wszystkim niezawisłości, żeby Rzeczpospolita sama o swoich losach stanowiła, a nie, jak wybór Augusta III przeciw powszechnej woli narodowej dowiódł, zawisła zupełnie od gwarantów obcych swego nierządu; byli stanów – czymi przeciwnikami Sasów i Rosji, a łączyli się przeciw niej choćby z Prusami, najchętniej z Porta i Szwedami; brak talentów zastępowała duma rodowa; mimo to byli śród szlachty popularni, bo nienawidzili Sasów i Rosjan, a „independencję” sławili i konfederację planowali; szlachtę odpychała hardość Czartoryskich i ich konszachty rosyjskie, burzę na nich się gotującą przerwał nagły zgon Augusta III i Bruhla.
Rywalizacja magnatów nie była świeżej daty; zwalczano się i dawniej zawzięcie, np. Zborowscy Zamoyszczyków, dochodziło nieraz niemal do wojny domowej, np. Ostrogskich z Tarnowskimi, ale teraz odmieniły się cele i środki. W XVI i XVII wieku ofiarowywali magnaci tron obcym krwi królewskiej, teraz sami o tronie myśleli, korzystały też z tego znakomicie Rosja i Prusy, nęcąc po kolei wszystkich magnatów widokami na tron, Lubomirskich, Sieniawskich, Potockich, którzy na ten lep lgnęli. Tak zapobiegli gwaranci, by korzystała Polska ze sposobności wybicia się spod ich „opieki”, tj. panowania; dwudziestolecie walk Fryderyka II nastręczało niejedną; mimo słabości militarnej mogła nieraz Rzeczpospolita przeważyć szalę na niekorzyść Prus i drżał o to Fryderyk, ale obawy jego okazały siępłonne; z apatii i letargu nawet chęćzemsty saska nie wydobyła Polski; małymi sumami (obiecywano więcej, wypłacano mniej) okupowały Prusy i własne bezpieczeństwo, i rozboje bezkarne na kresach, a anarchię w kraju.
Szalona pycha, przybierająca rozmiary psychopatii u „wojewodów z Bożej łaski” i udzielających audiencji z tronu, a stąd stała waśń rodowa, uniemożliwiała wszelką odmianę, niezbędną wedle ogólnego przekonania, mimo to ubijaną w samym zarodku za staraniem magnatów albo gwarantów. Władza królewska objawiała się już tylko rozdawnictwem wakansów i starostw; przezorni statyści, nawet Konarski, i to chcieli królowi odebrać widząc, jaka z tego korupcja; o te nadania toczono zacięte walki, werbowano nimi stronników, a ściągano na siebie gniewy i urazy pominiętych; tak przeszli Czartoryscy do stanowczej opozycji, skoro im Bruhl przestał sprzyjać, widząc, że się i bez nich obejdzie. Często obdarzeni wakansem czy starostwem odpłacali dworowi grubą niewdzięcznością. Hetman mógł rozstrzygać, bo miał w rękach wojsko, ale i Józef Potocki, i Jan Klemens Branicki dla niedołęstwa brali się do intryg i planów, nie do czynu. Szlachta zawisła zupełnie od łaski magnatów, wysyłała synów i córki na ich dwory, lokowała sumki u nich, dosługiwała się wygodnej dzierżawy, dochrapywała do ceł i myt albo do urzędów powiatowych, hałasowała o nie na sejmikach i sejmach, szczęśliwa, jeśli mogła uściskać kolana jaśnie wielmożnych albo ich w brzuch całować. Obruszała się nieraz na tę zawisłość od równych sobie, wytwarzała się animozja przeciw jw. braciom, ale kończyło się na pogróżkach.
W walce magnackiej były wszelkie środki dozwolone. Zarzucić przeciwnikowi nieszlachectwo i skazać go na zawikłaną procedurę sądową; zajechać go, napaść i poranić; zwabić obietnicami dobrej pożywy: tak ułożyli Czartoryscy rozszarpanie ordynacji ostrogskiej na „łysej radzie kolbuszowskiej”; oskarżyć niepodatnego o byle co, np. Szamockiego o obrazę majestatu, że niby króla dobrotliwego tyranem nazwał; w paszkwilach, pamfletach odsądzać od czci i wiary były to najpospolitsze środki „polityki”, tj. zapewniania sobie wpływów; wszystko zaś pod pokrywką szlachetnego patriotyzmu albo obrony zagrożonej wolności. Jej źrenicą było liberum veto i o nią truchlała szlachta: wolno było krytykować wszystko oprócz liberum rumpo; na sejmiku czy sejmie rozsiekano by śmiałka. Nawet przekonani zwolennicy reformy zdobywali się tylko na półśrodki, np. ograniczenie do pewnych materii, już, jak twierdził Branicki, 30% potępiało je, ale dopiero Konarski jawnie z tym wystąpił. W czterech tomach O skutecznym rad sposobie, wydawanych od 1759 do 1763, a popieranych przez listy pochwalne wszystkich krajowych znakomitości, szczere czy udane, uporał się z tym potworem; wykazał najpierw nieskuteczność wszelkich paliatyw (np. sejmu konnego), potem ogólne potępienie, dalej historię zerwania każdego sejmu, na koniec rozwinął program samej reformy. Szlachta w krzyk, że mnich miesza się w politykę, protestowała w grodach.
Tak było z polityką wewnętrzną; zewnętrznej nie było, bo odżegnywała się szlachta od wszelkiej. Wciągnął ją bez jej wiedzy i woli August II do niecnej wojny północnej, którą Polska strasznym spustoszeniem okupiła; zalewał kraj swoimi Sasami pod wszelkimi pretekstami, ale uporała się z nimi konfederacja tarnogrodzka r. 1718, niestety za mediacją rosyjską i car Piotr był rozjemcą i gwarantem tej konstytucji, którą traktaty warszawskie ułożyły w końcu, a sejm niemy (jedyny sposób, aby rzecz do skutku przywieść) uchwalił. Litwa przez zdrajcę Pocieja godziłaby się i na panowanie rosyjskie, ale na razie wycofały się w końcu i wojska rosyjskie, i zażyła na koniec Polska spokoju w neutralności bezwzględnej, tj. wojska rosyjskie maszerowały swobodnie przez Rzeczpospolitą, zakładały w niej magazyny i leże zimowe, wybierały prowiant i konie, a tak samo wpadali Prusacy kradnąc i ludzi, płacąc dziesiątą część wartości albo i nic, a szlachta wielkopolska nie zdobywała się nawet na silny protest; z żywiołowej nienawiści przeciwko Rosji sympatyzowała nawet z Fryderykiem II, za co ten Wielkopolskę bezkarnie łupił.
Uwagę powszechną pochłaniała nie polityka, lecz prywata i skandale, np. pojedynek i śmierć popularnego Tarły; rozdrapanie zadłużonej przez Sanguszkę ordynacji ostrogskiej między sześciu Lubomirskich i innych panów, przerwane, nie uchylone przez mianowanie komisarzy królewskich, co Czartoryskich na zawsze od Bruhla oderwało (zarzucił przecież na sejmie młody Stanisław Poniatowski młodemu Bruhlowi brak indygenatu, o co się do szabel porwano), spór o jurysdykcję kanclerską z powodu Rokitna, walka jezuitów z Akademią o Lwów. Takie sprawy gorączkowały umysły i sypały się o to pamflety, wiersze, skargi, bardziej rubaszne niż dowcipne. I zacieśnił się zupełnie widnokrąg szlachecki; polityką prowadzili na własną rękę jedynie magnaci, szczególniej Potoccy, ale nie udało się im wciągnąć mocarstw obcych w plany i zamki nadpowietrzne.
Wyżłobiły czasy saskie niestarte ślady w usposobieniu narodowym. Wytworzyły nienawiść do Rosji, co uniemożliwiało z góry wszelkie zakusy panslawizmu późniejszego. W XVI i XVII wieku Moskwy nikt nie nienawidził, zawsze nią pogardzano jako symbolem prostactwa i zdrady, nahajki i turmy, schizmy i nieuctwa; teraz dopiero brutalne rządy Piotrowe, a dalsze generałów i pułkowników niemieckich (rodowici Moskale bywali „dyskretniejsi”) wzniecały tę nienawiść, którą Czartoryscy odpokutowali; Rosja przecież, nie Austria, wygnała Leszczyńskiego i obiegła go w wiernym Gdańsku, Rosja kazała wybrać stolnika litewskiego. Od czasów saskich datuje się dalej płaszczenie przed możnymi, owa służbistość, owo padanie do nóg, całowanie rączek i nóżek, tytułomania jaśnie wielmożnych, czegośmy się do dziś nie pozbyli, a czego inne narody, nawet Rosjanie, nie znają. Od Sasów począł się brak orientacji politycznej i łudzenie się fantastycznymi sprzymierzeńcami i planami: politykomania najgorszej próby, godna owych nawoływań o góry olkuskie i o sumy neapolitańskie, jakimi szlachta sejmikowa swoje lauda zawsze jeszcze zagęszczała; że sejmiki i ich lauda wszelką moc straciły, rozumiało się w oligarchii magnackiej samo przez się; mogły się tylko wykrzyczeć do woli. Pojęcie niezawisłości państwowej, „independencji”, majaczyło śród Potockich jako zawziętych przeciwników Sasów, nie było go u Czartoryskich, ale i Potoccy szukali oparcia u obcych, co prawda nie u Rosji. Otrzaskano się zupełnie z wpływem postronnym, pojęcie opieki cudzej, gwarancji, uspokajało trwożliwych, a dumy narodowej nie obruszało.
Jak o ojczyźnie, zapomniano za Sasów i o myśli niepodległej; tamtą zastąpiła gwarancja, tę tradycja; tam zawiniła szlachta, tu jezuici. Tradycją żyło się w rodzinie patriarchalnej, w gospodarstwie prymitywnym, w polityce zaściankowej; do tradycji należał Żyd faktor, chłop pańszczyźniak, łyk mieszczuch, straszak absolutyzmu i dziedziczności tronu, wolność od cła i podatku, kult świętych i Marii, bałwochwalstwo klejnotu herbowego. W tym kółku zaczarowanym obywano się bez myśli swobodnej, krytyki wolnej, rozumu politycznego.
Utrwaliła się przewaga duchowieństwa, a chleb duchowny uśmiechał się już każdej rodzinie i choć jeden z synów jego się imał i przez to dobrobyt jej zabezpieczał; dla panien nieposażnych stały cele zakonne otworem. Kraj, niegdyś twierdza wolności sumień, zawodniczył z Włochami i Hiszpanią o nietolerancję, o wiarę przesądną, o praktyki nieustanne. Wyżłobiła się jeszcze głębiej straszna kastowość, nieszlachcic nie uchodził za człowieka; szlachcic, potomek Jafetowy, odgradzał się od Chamowego, któremu imię protoplasty przywrzało (i to tylko u nas, a od nas do Rosjan to przeszło); pogarda wszelkiej pracy ręcznej i rzemiosła rozpróżniaczyła do reszty szlachtę, przekonaną o różnicy fizycznej między „psią” krwią a szlachecką, o jakimś odrębnym swoim pochodzeniu. Już zaczynała się prywatna wszechwładza żydowska; nie obchodził się szlachcic bez faktora, gardził nim, ale zażywał go do wszystkiego i jego rady i wskazówek słuchał. Nawykał dalej do strasznej samowoli, ograniczanej tylko podobną samowolą innych, liczył się tylko z mocą, nie z prawem, co pociągało za sobą najdziksze wybryki, którymi słynęli magnaci, jak ów Marcin Radziwiłł, który i harem urządzał systematycznie, i na żydostwo przeszedł, aż go Hieronim Radziwiłł (sam niezgorszy kwiatek samowoli pańskiej) jako obłąkanego pod klucze wziął; albo ów Potocki, starosta kaniowski, co grzechy żywota niby jako bazylianin odpokutowywał; ów drugi Potocki, co szlachcie na podwórze wjeżdżać nie dozwalał, a z tej samej dumy utopił młodziutką synową. Z obawy przed samowolą wypływała potrzeba opieki, protekcji ze strony możnego, a czołobitność protegowanego; i dziś jeszcze zasłaniać się byle jaką protekcją uchodzi za najpewniejszy środek – u nas bardziej niż gdziekolwiek indziej.
Nauczyły też te czasy, szczególniej August II wzorujący się we wszystkiem na królu-słońcu wersalskim, nadzwyczajnej wystawności; za jego przykładem trwonili magnaci krocie na czcze widowiska, przyjęcia, wjazdy, pogrzeby, na przepych raczej azyjski niż francuski i wyżłabiała się istna przepaść między szalonym zbytkiem wielkopańskim a istotnym ubóstwem kraju bez handlu i przemysłu, bogacącego zagranicę milionami, jakie za swoje surowce odbierał, bo je natychmiast na przedmioty zbytku roztrwaniał.MIASTA
Za Sasów spotykałeś tylko bogatego księdza, dumnego szlachcica, pokornego Żyda, ubogiego mieszczanina, znędznionego chłopa. Chłopa uciskano już od XVI wieku, ubóstwo miejskie było świeższej daty i tym bardziej raziło; cała też literatura polityczna jednogłośnie nie o miastach, tylko o ich „mizerii” i „dezolacji” prawiła. Król Leszczyński w Głosie wolnym utyskiwał:
…jaka w nich (miastach) budynków ruina, jaka nieludność obywatelów, jaka indigencja mieszczanów, jaka incapacitas rzemieślników, jaka insufficencja towarów, jaki na ostatek przy wielkim niedostatku nierząd in politia!
Dziesięć lat później powtarzał to samo Garczyński w Anatomii Rzeczypospolitej Polskiej: z miast i miasteczek „teraz tylko same zostały obaliny”, a po kamienicach „jeszcze cokolwiek niewykorzenionych dyszy mieszczan”. Równie jednogłośnie przyczynę tej nędzy wskazywano: nie mór, co sprzątał nieraz połowę ludności (w latach 1707–1712), nie nieprzyjaciel, co ją łupił (np. Szwedzi Lwów), nie pożary, co ją nawiedzały (np. Wilno raz po raz), lecz dziedzice, starostowie i Żydzi.
W najliczniejszych, szlacheckich miasteczkach rozstrzygała samowola dziedzica; on odbierał grunta niegdyś nadane, propinację, inne pożytki, zasadzał Żydów, którzy mu się chętnie opłacali, byle mogli na chrześcijanach stratę odbijać. Dla miast królewskich zagładą byli starostowie, przeznaczeni niegdyś na ich dozór; z nimi toczyły miasta ciągłe wojny w sądach asesorskich o bicia i więzienia, o zabory gruntów i pożytków; starosty-pana w mieście nawet nie było, rządził za niego podstarości, szlachcic osiadły, a jak się opiekował miastem, świadczył o tym najlepiej stan grodu-zamku („cztery kąty i baszty kawał piąty”); żartował przecież jeszcze Stanisław August, że najpewniejszy środek zniszczenia Bastylii – powierzyć ją opiece naszych starostów. Autonomia niewiele się miastom królewskim przydała, bo musiano rajców i ławników wybierać, jakich sobie podstarości życzył; wobec tych, co starostwa kupowali lub je prawem emfiteutycznym nabywali, byli mieszczanie bezbronni.
Co tylko który z j… oświeconych albo wielmożnych ichmościów jeszcze nieoschły przywilej od najj… pana weźmie, tak zaraz jurysdykcją swoją rozpościera przez wymyślne komisarzów swych sposoby, że czasem gdy urząd miejski oponuje się przy prawach i przywilejach od kilkuset lat nadanych i aprobowanych ichmościom starostom, to kijmi bywają zbici z tą alegorią: ja pan, ja prawo (Garczyński).
Co tego (tej nędzy) za racja? Nie msza, tylko że od nikogo lud pospolity protekcji nie ma, a od wszystkich krzywdę, i że nigdy mieszczanin nie dojdzie sprawiedliwości z szlachcicem (Leszczyński).
Miast ruina jest tak powszechna i znaczna, że wyjąwszy jedną Warszawę inne najprzedniejsze po większej części wierutnej łotrów jaskini przyrównane być mogą, czego dwie jawne upatrują przyczyny, obciążenie kamienic wyderkafami i odcięcie handlów mieszczanom przez żydostwo i innych partykularnych ludzi, którzy pod różnymi protekcjami przywożąc i sprowadzając z oszukaniem ceł jego król… mości i całej Rzeczypospolitej znaczne towary, obywatelom miast do zarobku i wsparcia się drogi zagradzają (Ant. Potocki w odezwie Do panów obojga stanów 1744 r.).
Zniszczyli starostowie miasta przez mieszanie się w ich sprawy, boć mieli od r. 1565 dozór nad nimi, „aby się poprawowały i liczbę przed nimi czyniły”; z tego tytułu zabierali propinację i grunta. Niszczały miasta i od jurydyk: duchowieństwo i szlachta kupowali grunta pod miastem albo kamienice i grunta w samym mieście, i te posiadały własną jurydykę, tj. nie podlegały zarządowi miejskiemu, nie płaciły podatków miejskich, nie sądziły się przed wójtem i ławą; na jurydykach osadzano też Żydów i tak otwierano im dostęp do miast. Taką jurydyką Leszczyńskich było Leszno w Warszawie, inną „na Bielinie” (ulica Marszałkowska i Królewska później) założył marszałek Bieliński, jeszcze inną St. August itd. Bez zniesienia jurydyk postęp był niemożliwy i już Antoni Potocki żądał, by mieszczanin tylko mieszczaninowi sprzedawał kamienicę, nikomu innemu pod nieważnością sprzedaży. Tak było w uprzywilejowanych, wolnych, królewskich miastach; w „partykularnych” mieszczanin od chłopa, a miasto od wsi nazwiskiem się odróżniały, a dawnych mieszczan pędził dziedzic na pańszczyznę.
Miasta i miasteczka liczyły nieraz po kilkadziesiąt lub kilkuset mieszkańców; jedyna Warszawa (i Gdańsk) były ludniejsze. Warszawa liczyła ludności około trzydziestu tysięcy; składała się z Starego Miasta, którego wcale niezbytnią jedyną ozdobą był dosyć niepokaźny zamek, tyłem do Wisły z pięknym prospektem, ale zaniedbany strasznie; król rezydował w własnym Pałacu Saskim. Opodal wąskiego, ciemnego, brudnego, opasanego murem Starego Miasta rozciąga – łosię Nowe z obszernymi, nie brukowanymi ulicami, zalewanymi błotem tak, że jeżdżono w karetach sześciokonnych nie dla samej parady, lecz i z powodu błota; zabudowane bardzo nierówno, bo obok pałaców pańskich, a było ich kilkanaście, sterczały chaty drewniane. Przystęp do Wisły był trudny, a przez Wisłę wożono się na promie; mostu nie było. Osobno stały Leszno i Grzybów; od zamku szło Krakowskie Przedmieście kończące się uprawnymi polami, zawalone zresztą gruzami; za Żelazną Bramą Ogrodu Saskiego stało kilka domków, a na placu odbywał się targ zboża i siana; w jednym z tych domków założył Meierhofer r. 1724 pierwszy „kafenhauz” z bilardem. Uporządkowanie zawdzięczała Warszawa energicznym rządom w. marszałka kor. Franciszka Bielińskiego (1742–1766), który wraz z prezydentem staromiejskim Dulfusem brukował, rozszerzał ulice i place, odnawiał albo zakładał kanały, czuwał nad bezpieczeństwem i hamował wybryki żaków i pospólstwa. Z Warszawy już wychodziły mody; towar szewców warszawskich, szczególniej trzewiki damskie, słynął, a pierwsze jej modystki rozpinały kornety damskie, drogo (w stosunku do materii) opłacane. Już bawiono się w Warszawie na redutach od Nowego Roku do Popielca, najpierw dwa razy tygodniowo, potem co dzień (z wyjątkiem piątku i soboty), i przez sześć tygodni przed adwentem. Zaprowadził je Włoch Salvador; uczęszczali zrazu tylko panowie, ale niebawem i mieszczaństwo nabrało smaku, więc pootwierali reduty i inni przedsiębiorcy. Przychodzono zawsze z maską na twarzy, bez broni, więc obcowano poufale między sobą, póki maska okrywała osobę; tańczono grano w karty i przechadzano się swobodnie; z Warszawy przeszły reduty i do innych miast. W jedynej Warszawie nastały karety najemne, parokonne, u kilku siodlarzy. Tu były pierwsze „kafenhauzy”, stąd rozeszła się po kraju tabaka proszkowa kilku Włochów (pani Syrakuzany – w ustach pospólstwa Srajkoziny, braci Fontanów i in., co porobili ma – jatki na tej tabace). Równie popłacały meble i karety warszawskie, konkurujące z gdańskimi. Już zjeżdżano się z prowincji na karnawał do Warszawy.
Na uboczu stały zamożne i kulturalne miasta pruskie, acz mniej ludne niż w wieku XVII, z Toruniem i Gdańskiem na czele, bogacącym się kosztem polskim, bo narzucającym dowolne ceny produktom polskim i towarom własnym: sarkali na ten monopol posłowie, podawano projekty ustanowienia innego portu dla konkurencji, ale sejmy nie dochodziły, więc kończyło się na samych projektach. Gdańsk odwdzięczał się w tym wieku, jak i w poprzednim, wierną służbą Rzeczypospolitej; przetrwał oblężenie, bo nie wypowiedział gościny prawowitemu królowi Leszczyńskiemu, i stał i później wytrwale przy Polsce, uchylając wszelkie zamachy i pokusy z strony rosyjskiej czy pruskiej. Toruń nie zapominał rzezi toruńskiej i jego lojalność bywała mniej niezłomna; sprawa wykupienia Elbląga, który niechętnie pruską okupację znosił, zaprzątała nieraz sejmy.