- W empik go
Dzieło Dextera - ebook
Dzieło Dextera - ebook
Powieść będąca inspiracją do powstania hitowego serialu Dexter!
Jak socjopatyczny morderca spędzi swój miodowy miesiąc - w Paryżu i to z dala od Mrocznego Pasażera oraz jego wyzwań polegających na zabijaniu złych ludzi?
Przystojny i szarmancki Dexter coraz częściej odsuwa się od niczego nie podejrzewającej żony Rity i pragnie wznowić poszukiwania kandydatów na kolejne ofiary. Przełomem w życiu psychopatycznego nowożeńca może okazać się awangardowy performans pewnej artystki, która amputowała własną kończynę. Niestety plany Dextera nieco się komplikują, gdy jego siostra Deborah (sierżant w wydziale zabójstw) dowiaduje się o jego makabrycznym hobby, a Rita coraz bardziej martwi się o swoich synów, którzy różnią się od innych dzieci i podzielają pasję Morgana do zabijania ludzi-potworów...Przed wami czwarta część mrocznej serii o przygodach Dextera, możecie ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
Powieści o Dexterze posłużyły za kanwę scenariusza popularnego serialu z lat 2006-2013 w telewizji Showtime, zaś odtwórca roli głównego bohatera Michael C. Hell otrzymał za nią wiele nagród i nominacji.
Jeśli macie dość przewidywalnych kryminałów z seryjnymi mordercami budzącymi wstręt i pogardę, dajcie się uwieść groteskowej opowieści o uroczym Dexterze, do cna złym, lecz bezwzględnie zabiegającym o sympatię otoczenia.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-1609-6 |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Pardonmez-moi, Monsieur. Où est La Lune? Alors, mon ancien, lù lune est ici, ouvre la Seine, énorme, rouge et humide. Merci, mon ami_, teraz go widzę. _Et actuellement_, na psa urok, to noc księżyca, noc stworzona do ostrych przyjemności księżycowego blasku, do _danse macabre_ Demona Dextera i jego szczególnego przyjaciela.
Ale _merde alors_! To księżyc nad _la Seine_? Dexter jest w Paryżu! _Quelle tragédie_! W Paryżu z Tańca nici! Tu nie znajdziemy jego szczególnego przyjaciela – brakuje osłony nocy znad Miami i łagodnych, gościnnych wód oceanu gotowych pochłonąć resztki. Są tylko taksówki, turyści i ten ogromny samotny księżyc.
I oczywiście Rita. Wszędzie Rita, wertująca rozmówki, składająca i rozkładająca dziesiątki map, przewodników i broszurek obiecujących szczęście doskonałe i jakimś cudem szczęście to zapewniających – jej. Tylko jej. Bowiem paryska idylla małżeńska Rity jest w istocie przedstawieniem jednego aktora, zaś jej świeżo upieczony małżonek, były arcykapłan księżycowej beztroski, Dexter w Stanie Zawieszenia, może tylko zachwycać się księżycem, trzymać w ryzach niecierpliwie podrygującego Mrocznego Pasażera i mieć nadzieję, że całe to radosne szaleństwo wkrótce się skończy i powróci uporządkowane, normalne życie upływające na łapaniu i rozcinaniu innych potworów.
Dexter bowiem przyzwyczajony jest rozcinać swobodnie, schludną, radosną ręką, która teraz może tylko chwytać dłoń Rity, podziwiać księżyc i delektować się ironią miesiąca miodowego, w którym wszystko, co słodkie i z miesiącem na niebie związane, jest zabronione.
A więc Paryż. Dexter posłusznie wlecze się za ciągnącym go holownikiem „Rita”, gapi się i przytakuje, kiedy trzeba, a od czasu do czasu rzuca błyskotliwe, dowcipne uwagi typu „O rany” albo „Uhm”, gdy Rita folguje żądzy Paryża, która narastała w niej od lat i wreszcie może zostać skonsumowana.
Ale chyba nawet Dexter nie pozostaje nieczuły na legendarne uroki Miasta Świateł? Chyba nawet on na widok tych wszystkich wspaniałości odczuwa jakieś delikatne, syntetyczne drgnienie gdzieś w ciemnej, pustej jamie, w której powinna być dusza? Czy Dexter naprawdę może przyjechać do Paryża i nie czuć nic?
Ależ skąd. Dexter czuje, i to intensywnie: Dexter czuje zmęczenie i nudę. Dexter czuje też lekkie zniecierpliwienie brakiem towarzysza zabawy. Szczerze mówiąc, im szybciej go znajdzie, tym lepiej, bo z jakiegoś powodu Małżeństwo nieco zaostrza apetyt.
Ale taka jest umowa – Dexter musi spełniać warunki, by móc robić to, co robi. W Paryżu, jak w domu, Dexter musi _maintenez le dèguisement_. Nawet jakże światowi Francuzi mogliby nieco się stropić na myśl, że jest wśród nich potwór, nieludzki demon, który żyje tylko po to, by zrzucać podobnych sobie w otchłań zasłużonej śmierci. A Rita, w swoim nowym wcieleniu rumieniącej się panny młodej, jest idealnym _dèguisement_ dla tego, czym naprawdę jestem. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że zimny, bezduszny morderca mógłby potulnie wlec się za tak doskonałym symbolem amerykańskiej turystyki. Z pewnością, _mon frère. C’est impossible_.
W tej chwili, niestety, _très impossible_. Nie ma szans wymknąć się na kilka godzin zasłużonej rozrywki. Nie tutaj, gdzie nie znają Dextera, a on nie zna obyczajów policji. Nigdy na obcym, niezbadanym terenie, na którym nie obowiązuje surowy Kodeks Harry’ego. Harry był gliną z Miami i w Miami każde jego słowo stawało się ciałem. Tyle że wśród tych słów nie było ani jednego francuskiego; ryzyko jest więc tu za duże, bez względu na to, jak mocno bije puls ciemności na zaciemnionym tylnym siedzeniu.
Wielka szkoda, bo ulice Paryża są stworzone, by czaić się na nich ze złymi zamiarami. Wąskie, ciemne, nie podlegają żadnym logicznym regułom zrozumiałym dla rozsądnego człowieka. Aż za łatwo wyobrazić sobie Dextera owiniętego peleryną, z połyskującym ostrzem w dłoni, przemykającego tymi ocienionymi zaułkami, spieszącego na pilne spotkanie w jednym z tych starych gmachów, które zdają się nad nim pochylać i żądać, by był niegrzeczny.
Nawet ulice to wymarzone miejsce na burdę; wyłożone są dużymi kamieniami, które w Miami ludzie już dawno by powyciągali, żeby wybijać nimi szyby przejeżdżających samochodów albo sprzedać je firmom budującym nowe drogi.
Ale to niestety nie jest Miami. To Paryż. Dlatego czekam cierpliwie, aż ten nowy, kluczowy element przebrania Dextera okrzepnie, i liczę, że jakoś wytrzymam jeszcze jeden tydzień wymarzonego miesiąca miodowego Rity. Piję francuską kawę – w porównaniu z tą w Miami to lura – oraz _vin de table_, którego krwista czerwień przywołuje niepokojące wspomnienia, i nie mogę się nadziwić łatwości, z jaką moja nowa żona chłonie wszystko, co francuskie. Nauczyła się ślicznie rumienić, kiedy mówi _table pour deux, s’il vous plaît_, dzięki czemu francuscy kelnerzy od razu wiedzą, że mają przed sobą młodą parę i, niemal jakby się zmówili, żeby podsycać romantyczne fantazje Rity, wśród serdecznych uśmiechów oraz ukłonów zapraszają nas do stolika i wydaje się, że za chwilę chóralnie odśpiewają refren _La Vie En Rose_.
Ach, Paryż. Ach, _l’amour_.
Całymi dniami włóczymy się po ulicach i przystajemy w niezwykle ważnych miejscach zaznaczonych na planie miasta. Wieczory spędzamy w małych, urokliwych knajpkach, często z dodatkową atrakcją w postaci francuskiej muzyki na żywo. Raz wybieramy się nawet do Comédie Française na przedstawienie _Chorego z urojenia_. Z bliżej nieznanego powodu sztuka w całości grana jest po francusku, ale Rita i tak dobrze się bawi.
Dwa wieczory później równie dobrze bawi się na rewii w Moulin Rouge. Prawdę mówiąc, w Paryżu podoba jej się prawie wszystko, nawet rejs po rzece. Nie zwracam jej uwagi, że przejażdżki łodzią w Miami są dużo ciekawsze, a mimo to jakoś nigdy się nimi nie zainteresowała, ale zaczynam się zastanawiać, co też sobie myśli, jeśli w ogóle cokolwiek.
Przypuszcza atak na wszystkie znane zabytki, a Dexter występuje w roli oddziału szturmowego mimo woli, i nic nie może jej powstrzymać. Wieża Eiffla, Łuk Triumfalny, Wersal, Katedra Notre Dame; wszystkie kapitulują przed tą wściekle skoncentrowaną blondynką uzbrojoną w śmiercionośny przewodnik turystyczny.
Zaczyna się to wydawać cokolwiek wysoką ceną za _dèguisement_, ale Dexter to żołnierz wzorowy. Brnie naprzód, obarczony ciężarem obowiązku i butelek wody. Nie uskarża się na upał, bolące nogi ani na ogromne, nieładne tłumy ludzi w zbyt obcisłych szortach, pamiątkowych T-shirtach i klapkach.
Podejmuje za to jedną nieśmiałą próbę znalezienia czegoś ciekawego dla siebie. W czasie wycieczki autobusem po Paryżu, gdy głos z taśmy cedzi w ośmiu językach nazwy rozmaitych fascynujących miejsc o wielkim znaczeniu historycznym, do duszącego się powoli mózgu Dextera dociera nieproszona myśl. Umęczonemu potworowi też należy się tu, w Mieście Niemilknących Akordeonów, jakiś skromny obiekt kultu i już wiem, co to jest. Na następnym przystanku staję przy drzwiach autobusu i zadaję kierowcy proste, niewinne pytanie.
– Przepraszam – mówię. – Czy będziemy przejeżdżać koło Rue Morgue?
Kierowca słucha iPoda. Poirytowanym, zamaszystym gestem wyciąga jedną słuchawkę z ucha, mierzy mnie od stóp do głów i unosi brew.
– Rue Morgue – powtarzam. – Czy będziemy jechać koło Rue Morgue?
Łapię się na tym, że mówię za głośno, jak typowy jankeski antylingwista zaczynam się jąkać, w końcu milknę. Kierowca patrzy na mnie. Z dyndającej słuchawki dochodzi rzężenie hip-hopu. Wreszcie wzrusza ramionami. Zarzuca mnie szybką serią francuskich słów krótko, ale wyraziście tłumaczących moją kompletną ignorancję; wkłada słuchawkę z powrotem do ucha i otwiera drzwi autobusu.
Wysiadam za Ritą, potulny, pokorny i trochę zawiedziony. Wydawało się to takie proste – zatrzymać się na chwilę zadumy na Rue Morgue i złożyć hołd ważnemu miejscu w dziejach Potworów, a jednak nie. Później to samo pytanie zadaję taksówkarzowi i dostaję tę samą odpowiedź, którą Rita tłumaczy z uśmiechem lekkiego zakłopotania.
– Dexter – mówi. – Masz fatalną wymowę.
– Po hiszpańsku wyszłoby lepiej – odpowiadam.
– Nic by to nie zmieniło – stwierdza. – Rue Morgue nie istnieje.
– Co takiego?
– Jest wymyślona – mówi. – Przez Edgara Allana Poe. Tak naprawdę nie ma żadnej Rue Morgue.
Czuję się tak, jakby powiedziała mi, że nie ma Świętego Mikołaja. Nie ma Rue Morgue? Ani radosnego zabytkowego stosiku trupów paryżan? Jak to możliwe? Jednak to z pewnością prawda. Do wiedzy Rity o Paryżu nie sposób się przyczepić. Przez zbyt wiele lat studiowała zbyt wiele przewodników turystycznych, by mogło jej się coś pomylić.
Chowam się więc z powrotem do skorupy tępej uległości, jedyna iskierka zainteresowania gaśnie na amen jak sumienie Dextera.
Kiedy już tylko trzy dni dzielą nas od powrotu do błogosławionej złości i zamętu Miami, nadchodzi Dzień Zwiedzania Luwru. Nawet ja jestem odrobinę zaciekawiony; w końcu to, że nie mam duszy, wcale nie znaczy, że nie doceniam sztuki. Wręcz przeciwnie. Ostatecznie w sztuce chodzi o to, by tworzyć kompozycje, które będą w znaczący sposób oddziaływać na zmysły. A czy nie tym właśnie zajmuje się Dexter? Oczywiście, w moim przypadku „oddziaływanie” należy rozumieć nieco bardziej dosłownie, ale mimo wszystko potrafię docenić inne rodzaje twórczości.
Dlatego co najmniej umiarkowanie zainteresowany poszedłem za Ritą przez wielki dziedziniec Luwru, a potem schodami w dół do wnętrza szklanej piramidy. Postanowiła zwiedzać na własną rękę, nie w grupie – nie powodował nią wstręt do stad gapiących się, zaślinionych, rozpaczliwie niedouczonych baranów lgnących praktycznie do wszystkich przewodników, lecz determinacja, by pokazać, że niestraszne jej żadne muzeum, nawet francuskie.
Pomaszerowała prosto do kolejki po bilety, w której staliśmy kilka minut, zanim wreszcie kupiła je i cuda Luwru stanęły przed nami otworem.
Pierwszy cud objawił się, gdy tylko przeszliśmy schodami z holu do sali muzealnej. W jednej z pierwszych galerii, w części ogrodzonej czerwonym aksamitnym sznurem, zgromadził się ogromny tłum złożony chyba z pięciu dużych grup zwiedzających. Rita wydała dźwięk, który zabrzmiał jak „mrmf”, i pociągnęła mnie dalej. Kiedy szybko mijaliśmy tłum, odwróciłem się – to była _Mona Lisa_.
– Jaka mała – wykrztusiłem.
– I strasznie przereklamowana – oschle powiedziała Rita.
Wiem, że miesiąc miodowy ma być czasem, kiedy można lepiej poznać swojego nowego partnera życiowego, ale takiej Rity jeszcze nie widziałem. Ta, którą myślałem, że znam, według mojej wiedzy nie miała zdecydowanych poglądów na żaden temat, a już na pewno nie takich, które byłyby sprzeczne z opinią ogółu. A tu proszę, twierdzi, że najsłynniejszy obraz świata jest przereklamowany. To się nie mieściło w głowie; przynajmniej w mojej.
– To _Mona Lisa_ – powiedziałem. – Jak może być przereklamowana?
Wydała kolejny dźwięk złożony z samych spółgłosek i trochę mocniej pociągnęła mnie za rękę.
– Chodź obejrzeć tycjany – zaproponowała. – Są dużo ładniejsze.
Tycjany były bardzo ładne. Podobnie jak rubensy, choć na widok tych wszystkich rubensowskich kształtów trochę zgłodniałem. Zręcznie poprowadziłem więc Ritę przez trzy następne długie sale z bardzo ładnymi obrazami do kawiarni na wyższym piętrze.
Po przekąsce droższej niż na lotnisku i tylko trochę smaczniejszej przez resztę dnia chodziliśmy po muzeum i zwiedzaliśmy salę za salą, wszystkie pełne obrazów i rzeźb. Naprawdę było ich strasznie dużo i kiedy o zmierzchu wreszcie wyszliśmy na dziedziniec, mój do niedawna wspaniały umysł był rozłożony na obie łopatki.
– Cóż – powiedziałem, kiedy szliśmy niespiesznie po kamiennych płytach – to się nazywa dzień pełen wrażeń.
– Oooch – westchnęła. Jej oczy wciąż były wielkie i błyszczące, jak niemal przez cały dzień. – To było po prostu niesamowite! – Po czym objęła mnie ramieniem i przytuliła się do mnie, jakbym to ja osobiście stworzył całe muzeum. Trochę to utrudniało chodzenie, ale cóż, w końcu właśnie takie rzeczy robi się podczas miesiąca miodowego w Paryżu, więc pozwoliłem jej się do mnie przylepić. Chwiejnym krokiem przemierzyliśmy dziedziniec i wyszliśmy przez bramę na ulicę.
Kiedy skręciliśmy za róg, stanęła przed nami młoda kobieta o twarzy ozdobionej tyloma kolczykami, że z trudem starczało na nie miejsca. Wcisnęła Ricie w ręce jakąś kartkę.
– Teraz pora na prawdziwą sztukę – oznajmiła. – Jutro wieczorem, hę?
– _Merci_ – bąknęła Rita w osłupieniu, a kobieta poszła rozdawać ulotki następnym wychodzącym.
– Może zmieściłaby jeszcze kilka kolczyków w lewym policzku – zauważyłem, gdy Rita, marszcząc brwi, wpatrywała się w kartkę. – I zostało jej jedno wolne miejsce na czole.
– Och – mruknęła. – To performance.
Teraz przyszła moja kolej, by osłupieć i tak uczyniłem.
– Czyli co?
– Och, fantastyczna sprawa – powiedziała. – A na jutrzejszy wieczór nie mamy żadnych planów. Pójdziemy tam!
– To znaczy gdzie?
– Ale nam się świetnie trafiło – stwierdziła.
I może Paryż rzeczywiście jest magicznym miejscem. Bo Rita miała rację.2
Fantastyczna sprawa odbywała się na ocienionej uliczce nieopodal Sekwany – Rita poinformowała mnie z zapartym tchem, że to na Rive Gauche – w małej galerii o nazwie Realite, gdzie wcześniej był sklep. Pospiesznie zjedliśmy kolację – zrezygnowaliśmy nawet z deseru! – żeby być na miejscu o wpół do ósmej, jak nakazywała ulotka. Kiedy tam dotarliśmy, zastaliśmy ponad dwadzieścia osób skupionych w małych grupkach przed rzędem płaskich ekranów zawieszonych na ścianie. Wydawało się, że to zwykła galeria, dopóki nie wziąłem do ręki jednej z broszur. Była napisana po francusku, angielsku i niemiecku. Przeszedłem do tekstu angielskiego i zacząłem czytać.
Ledwie przeczytałem kilka zdań, a moje brwi powędrowały w górę. Był to swego rodzaju manifest napisany w topornym, żarliwym stylu, niezbyt nadający się do tłumaczenia, no, może na niemiecki. Mówił o ekspansji sztuki na nowe obszary percepcji i zniesieniu arbitralnego podziału między sztuką a życiem, narzuconego przez archaicznych i patriarchalnych akademików. I choć pierwsze kroki w tym kierunku uczynili już tacy twórcy, jak Chris Burden, Rudolf Schwarzkogler, David Nebreda i inni, nadszedł czas, by zburzyć mur i wkroczyć w XXI wiek. I to właśnie miało stać się dziś, za sprawą dzieła pod tytułem _Noga Jennifer_.
Było w tym mnóstwo pasji i idealizmu, co zawsze wydawało mi się mieszanką wybuchową, i może nawet uznałbym to za dość śmieszne, gdyby podobnej opinii, i to bardzo dobitnie, nie wyraził Ktoś Inny; gdzieś w najgłębszym lochu Zamku Dexter usłyszałem cichy, syczący chichot Mrocznego Pasażera, a jego rozbawienie, jak zawsze, wyostrzyło moje zmysły i wzmogło czujność. To znaczy, bez żartów – Pasażer koneserem sztuki?
Rozejrzałem się po galerii z większą uwagą. Stłumione szepty ludzi przy monitorach nie wydawały się już pełne nabożnego szacunku dla sztuki. Teraz w niemal całkowitym milczeniu wyczuwałem niedowierzanie, a nawet szok.
Spojrzałem na Ritę. Czytała ze zmarszczonym czołem i kręciła głową.
– O Chrisie Burdenie słyszałam, to Amerykanin – powiedziała. – Ale ten drugi, Schwarzkogler? – Zacięła się na tym nazwisku i nic dziwnego, skoro przez cały ten czas uczyła się francuskiego, nie niemieckiego. – Och – powiedziała i się zarumieniła. – Tu piszą, że… że obciął sobie… – Podniosła wzrok na ludzi, którzy w milczeniu patrzyli na monitory. – O mój Boże – jęknęła.
– Może lepiej chodźmy – zasugerowałem, a rozbawienie mojego wewnętrznego przyjaciela stale rosło.
Ale Rita już stała przed pierwszym ekranem i kiedy zobaczyła, co na nim było, otworzyła usta, które drżały, jakby daremnie próbowały wymówić jakieś bardzo długie i trudne słowo.
– To, to, to… – zacięła się.
I rzut oka na monitor potwierdził, że znów miała rację: tak, to było to.
Na ekranie była młoda kobieta w staromodnym kostiumie striptizerki z bransolet i piór. Jednak zamiast przybrać prowokacyjną pozę odpowiednią dla takiej kreacji, stała z nogą na stole, opuszczając na nią wirującą piłę tarczową i odrzucała głowę do tyłu, z szeroko otwartymi z bólu ustami. Po kilkunastu sekundach nagranie wracało do początku i robiła to wszystko od nowa.
– Dobry Boże – jęknęła Rita. Pokręciła głową. – To… to jakiś trik. To musi być trik.
Nie byłem tego taki pewien. Po pierwsze, dostałem już cynk od Pasażera, że dzieje się tu coś bardzo ciekawego. A po drugie, mina kobiety była mi dobrze znana z moich własnych przedsięwzięć artystycznych. Wyrażała autentyczny ból, nie miałem co do tego wątpliwości, prawdziwe, wielkie cierpienie – a mimo to w toku moich szeroko zakrojonych badań nie spotkałem jeszcze nikogo, kto tak ochoczo by je sobie zadawał. Nic dziwnego, że Pasażer dostał ataku śmiechu. Mnie nie było wesoło: jeśli takie rozrywki się upowszechnią, będę musiał znaleźć sobie nowe hobby.
Z drugiej strony, był to interesujący zwrot akcji i w normalnych okolicznościach pewnie chętnie rzuciłbym okiem na pozostałe filmiki. Czułem się jednak w jakimś sensie odpowiedzialny za Ritę, a te obrazki zdecydowanie nie były dla niej wskazane, jeśli nadal chciała widzieć świat w różowych barwach.
– Chodź – powiedziałem. – Pójdziemy na deser.
Ona jednak tylko pokręciła głową i powtórzyła:
– To musi być trik. – I przesunęła się do następnego ekranu.
Poszedłem za nią i w nagrodę obejrzałem następny piętnastosekundowy fragment filmu z młodą kobietą w tym samym kostiumie. W tym zdawała się wykrawać sobie z nogi kawał mięsa. Jej twarz wykrzywiał grymas niemego, niekończącego się cierpienia, jakby ból trwał tak długo, że zdążyła do niego przywyknąć, a mimo to wciąż go odczuwała. Nasunęło mi się dziwne skojarzenie: podobną minę miała aktorka pod koniec filmu, który Vince Masuoka puścił podczas mojego wieczoru kawalerskiego – tytuł brzmiał, zdaje się, _Grupowe dymanko w akademiku_. W oczach obu spod zmęczenia i bólu wyzierał ten sam błysk satysfakcji, jakby chciały powiedzieć „Pokazałam wam, co?”; tyle że ta tutaj patrzyła na kilkunastocentymetrowy odcinek pomiędzy kolanem a golenią, gdzie wyrwane ciało obnażało nagą kość.
– O mój Boże – szepnęła Rita. I z jakiegoś powodu przesunęła się do następnego monitora.
Nie twierdzę, że rozumiem ludzi. W życiu staram się kierować logiką, a z niej niewiele jest pożytku, gdy próbuję pojąć ich sposób myślenia. To znaczy, o ile było mi wiadomo, Rita naprawdę była słodka, urocza i pełna optymizmu jak Ania z Zielonego Wzgórza. Potrafiła się rozpłakać na widok rozjechanego kota. Tymczasem teraz metodycznie zwiedzała wystawę, o jakiej nie śniła w najgorszych koszmarach. Wiedziała, że każdy kolejny urywek filmu będzie równie drastyczny i niewiarygodnie obrzydliwy. A mimo to, zamiast rzucić się do wyjścia, spokojnie przechodziła od ekranu do ekranu.
Napływało coraz więcej ludzi i u wszystkich po kolei widziałem tę samą reakcję: najpierw zrozumienie, potem szok. Pasażer najwyraźniej doskonale się bawił, ja za to, jeśli mam być całkowicie szczery, zaczynałem się trochę nudzić. Nie czułem klimatu, nie bawiły mnie męki publiczności. Bo właściwie o co tu chodzi? No dobrze, Jennifer kawałek po kawałku obcina sobie nogę. I co z tego? Po co zadawać sobie potworny ból, skoro Życie prędzej czy później zrobi to za ciebie? Czego to dowodzi? Co wydarzyło się potem?
Mimo to Rita widać uparła się, by uprzykrzyć sobie ten wieczór jak tylko się da i twardo przesuwała się od jednego ekranu do drugiego. A ja z braku lepszego pomysłu szedłem za nią i szlachetnie znosiłem westchnienia: „O Boże. O mój Boże”, które wydawała na widok kolejnych okropności.
Na drugim końcu sali największa grupa stała wpatrzona w coś, co wisiało na ścianie pod takim kątem, że widzieliśmy tylko metalową krawędź ramy. Po ich minach znać było, że to prawdziwa bomba, główna atrakcja wystawy, i już nie mogłem się doczekać, by ją zobaczyć i mieć to z głowy, ale Rita postanowiła obejrzeć po drodze wszystkie fragmenty filmu. W każdym kolejnym kobieta robiła coraz to ohydniejsze rzeczy ze swoją nogą, a ostatni, nieco dłuższy, pokazywał ją siedzącą nieruchomo i wpatrzoną w nogę, z której nie zostało nic oprócz gładkiej białej kości łączącej kolano z kostką. Skóra stopy była nietknięta i wyglądała bardzo dziwnie na końcu długiej bladej piszczeli.
Jeszcze dziwniejsza była mina Jennifer, wyrażająca wyczerpanie i triumfujący ból, który oznaczał, że coś udowodniła. Ponownie zajrzałem do programu wystawy, ale nie napisali, co to było.
Rita też nie miała na ten temat nic ciekawego do powiedzenia. Stała tylko, odrętwiała i milcząca, i wpatrywała się w monitor. Trzy razy obejrzała ostatni urywek, wreszcie pokręciła głową i jak w transie podeszła do grupy zgromadzonej na drugim końcu sali, wokół tego Czegoś w metalowej ramie.
Okazało się to najciekawszym do tej pory eksponatem, jak dla mnie najjaśniejszym punktem wystawy, i usłyszałem jak Pasażer chichocze na znak zgody. Rita po raz pierwszy nie mogła wydusić z siebie nawet „O mój Boże”.
Na płycie ze sklejki, osadzonej w stalowej ramie, zamocowana była kość nogi Jennifer, od kolana w dół.
– Cóż – stwierdziłem – przynajmniej wiemy na pewno, że to nie był trik.
– Jest sztuczna – powiedziała Rita, ale chyba sama w to nie wierzyła.
Gdzieś na zewnątrz, w blasku świateł najbardziej magicznego miasta na świecie, biły dzwony kościelne. Ale tu, w tej małej galerii, było w tej chwili niewiele magii, a bicie dzwonów wydawało się niezwykle głośne. Prawie zagłuszało inny dźwięk – cichy znajomy syk dający mi znać, że zaraz zrobi się jeszcze ciekawiej, a ponieważ z doświadczenia wiedziałem, że głos ten prawie nigdy się nie myli, obejrzałem się za siebie.
I rzeczywiście, atmosfera zgęstniała, ledwie zerknąłem na frontową część sali. Bowiem na moich oczach drzwi się otworzyły, zaszeleściły cekiny i weszła Jennifer we własnej osobie.
Myślałem, że wcześniej było cicho, ale był to karnawał w Rio w porównaniu z ciszą, jaka podążała w ślad za kobietą idącą o kulach przez salę. Blada i wychudzona, w luźno wiszącym na niej kostiumie striptizerki, szła powoli i ostrożnie, jakby jeszcze nie przywykła do kul. Kikut od niedawna brakującej nogi obwiązany był czystym białym bandażem.
Kiedy Jennifer podeszła do nas, stojących przed oprawioną kością nogi, wyczułem, że Rita się cofa, żeby uniknąć kontaktu z jednonogą kobietą. Zerknąłem na nią; była prawie tak blada jak Jennifer i najwyraźniej zrezygnowała z oddychania.
Ponownie podniosłem wzrok. Reszta towarzystwa wzorem Rity chyłkiem schodziła Jennifer z drogi, wytrzeszczając na nią oczy. Ona sama wreszcie zatrzymała się pół metra od swojej nogi. Długo jej się przyglądała, chyba nieświadoma tego, że pozbawia tlenu całą salę ludzi. Potem uniosła dłoń z kuli, wychyliła się do przodu i dotknęła kości.
– Seksowna – powiedziała.
Odwróciłem się do Rity z zamiarem, żeby szepnąć _ars longa_ czy coś w tym stylu. Ale to na nic.
Rita zemdlała.3
Wróciliśmy do Miami w piątek wieczorem, dwa dni później, i na widok wzburzonego morza ludzi, którzy klęli i przepychali się wokół taśmociągu bagażowego, prawie łezka mi się w oku zakręciła. Ktoś próbował odejść z walizką Rity i warknął na mnie, kiedy mu ją wyrwałem; takiego właśnie powitania było mi trzeba. Dobrze być znów w domu.
A gdyby nie dość było tych czułości, dodatkową porcję dostałem w poniedziałek z samego rana, pewnego dnia w pracy. Ledwie wyszedłem z windy, wpadłem na Vince’a Masuokę.
– Dexter – odezwał się tonem, który, nie wątpię, wyrażał głębokie wzruszenie – przyniosłeś pączki? – Każdemu zmiękłoby serce na tak przekonujący dowód tęsknoty; mnie też, gdybym tylko miał serce.
– Nie jadam już pączków – powiedziałem mu. – Tylko _croissants_.
Vince zamrugał.
– Jak to? – spytał.
– _Je suis Parisien_ – wyjaśniłem.
Pokręcił głową.
– Powinieneś był przynieść pączki – stwierdził. – Mamy naprawdę dziwną sprawę w South Beach, a tam nigdzie ich nie kupimy.
– _Quel tragique_ – rzuciłem.
– Cały dzień będziesz taki? – mruknął. – Bo zanosi się na ciężki dzień.
I rzeczywiście, było ciężko, tym bardziej że na miejscu zebrał się już dziki tłum dziennikarzy i innych gapiów, którzy ustawili się w trzech szeregach przy żółtej taśmie ogradzającej kawałek plaży blisko najdalej na południe wysuniętego krańca South Beach. Zanim przecisnąłem się przez tłum na plażę, gdzie Angel Batista-Bez-Skojarzeń nieopodal ciał oglądał na czworakach coś, czego nie dostrzegał nikt inny, zdążyłem się spocić.
– Jest tam coś niezwykłego? – zagadnąłem go.
Nawet nie podniósł wzroku.
– Żaba z cyckami – powiedział.
– Z pewnością, ale Vince mówił, że coś jest nie tak z ciałami.
Przyjrzał się czemuś ze zmarszczonym czołem i opuścił głowę niżej.
– Nie boisz się roztoczy piaskowych? – spytałem.
Angel tylko skinął głową.
– Zginęli gdzie indziej – oznajmił. – Ale z jednego trochę ciekło. – Zmarszczył brwi. – Tyle że nie krew.
– Szczęściarz ze mnie.
– Poza tym – dodał i pincetą włożył do plastikowej torebki coś niewidocznego – ktoś ich… – Tu urwał, nie w związku z niewidzialnymi znaleziskami, lecz jakby po to, żeby poszukać słowa, które mnie nie wystraszy, a ja w ciszy usłyszałem narastający furkot skrzydeł rozpościerających się na mrocznym tylnym siedzeniu Dexter-mobilu.
– Co? – rzuciłem, bo już nie mogłem dłużej wytrzymać.
Angel lekko pokręcił głową.
– Ktoś ich… upozował – powiedział i, jakby paraliżujący go czar prysł, drgnął, zakleił torebkę, ostrożnie odłożył ją na bok i ukląkł znów na jednym kolanie.
Jeśli to było wszystko, co miał do powiedzenia na ten temat, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko samemu zobaczyć, cóż oznaczało to syczące milczenie. Przeszedłem więc sześć metrów dzielących mnie od ciał.
Było ich dwoje, mężczyzna i kobieta, pewnie po trzydziestce, i raczej nie uroda przyciągnęła uwagę zabójcy. Oboje bladzi, otyli i włochaci, spoczywali starannie ułożeni na pstrych ręcznikach kąpielowych w stylu tych, które są tak popularne wśród turystów ze Środkowego Zachodu. Kobieta miała na kolanach niedbale otwartą jasnoróżową książkę w miękkiej okładce, z krzykliwą okładką – nieodłączny atrybut turystów z Michigan – pod tytułem _Sezon turystyczny_. Najzwyklejsze małżeństwo wylegujące się na plaży.
Dla podkreślenia szczęścia, którego powinni doświadczać, każde z nich miało na twarzy półprzezroczystą plastikową maskę, chyba naklejoną, z szerokim, sztucznym uśmiechem nakładającym się na prześwitujące rysy twarzy. Miami, Stolica Przyklejonego Uśmiechu.
Tylko że ci dwoje mieli dość kuriozalne powody do tego, by się uśmiechać; powody, które sprawiły, że mój Mroczny Pasażer krztusił się ze śmiechu. Ktoś rozciął oba ciała od klatki piersiowej po pas, a następnie rozchylił płaty skóry, by pokazać, co jest w środku. I nie potrzebowałem nagłego wybuchu wesołości mojego księżycowego kompana, by zauważyć, że to, co było w środku, wyglądało cokolwiek niezwykle.
Po pierwsze, wszystkie zwyczajne obrzydliwości zniknęły bez śladu. Nie było ani ohydnej oślizłej kupy jelit, ani reszty wstrętnych lśniących bebechów. Opróżniona z tej strasznej krwistej brei jama brzuszna kobiety została starannie, gustownie zamieniona w kosz owoców cytrusowych, jakim dobre hotele witają szczególnych gości. Dostrzegłem dwa owoce mango, papaje, pomarańcze i grejpfruty, ananasa i, oczywiście, kilka bananów. Klatkę piersiową zdobiła jasnoczerwona wstążka, a spomiędzy owoców wystawała butelka taniego szampana.
Wewnętrzny wystrój mężczyzny był bardziej swobodny i urozmaicony. Zamiast barwnej, miłej dla oka kompozycji z owoców jego wypatroszony brzuch wypełniały wielkie, pstre okulary przeciwsłoneczne, maska i fajka do nurkowania, miękka butelka kremu z filtrem przeciwsłonecznym, środek odstraszający owady i – co na tym piaszczystym pustkowiu pozbawionym pączków wydawało się karygodnym marnotrawstwem – talerzyk _pasteles_, kubańskich ciastek. Oparta o boczną ścianę jamy brzusznej stała jakaś książeczka, jakby broszura. Nie mogłem dojrzeć okładki, więc pochyliłem się, żeby zobaczyć ją z bliska; to był _Bikini kalendarz South Beach_. Zza kalendarza wyglądała głowa granika, którego rozdziawiony rybi pyszczek zastygł w uśmiechu niesamowicie podobnym do tego na plastikowej masce przyklejonej do twarzy mężczyzny.
Z tyłu zaszurały nogi brnące przez piach i się obejrzałem.
– Znajomy? – rzuciła moja siostra Debora i ruchem głowy wskazała trupy. Może powinienem powiedzieć „sierżant Debora”, bo w pracy wymaga się ode mnie uprzejmości wobec tych, którzy w policyjnej hierarchii zaszli tak wysoko jak ona. I zazwyczaj jestem uprzejmy do tego stopnia, że zignorowałem jej kąśliwą uwagę. Ale widok tego, co miała w ręku, z miejsca przekreślił wszelkie polityczne zobowiązania. Jakimś cudem zdobyła pączka, i to z moim ulubionym kremem bawarskim. Ugryzła duży kęs. Rażąca niesprawiedliwość. – Co sądzisz, braciszku? – powiedziała z pełnymi ustami.
– Że powinnaś była przynieść jednego dla mnie – odparłem.
Obnażyła zęby w szerokim uśmiechu, co nie poprawiło sytuacji, bo na dziąsłach miała czekoladową polewę z pączka.
– Przyniosłam – mlasnęła – ale zgłodniałam i go zjadłam.
Miło było zobaczyć, jak moja siostra się uśmiecha, bo w ostatnich paru latach zdarzało jej się to dość rzadko; uśmiech po prostu nie pasował do wizerunku policjanta, za jakiego się uważała. We mnie jednak jej widok nie wzbudził serdecznych braterskich uczuć – wzbudziłby, gdyby dała mi pączka. Mimo to moje badania dowodziły, że szczęście bliskich jest prawie tak ważne jak własne, więc zrobiłem dobrą minę do złej gry.
– Ogromnie się cieszę – powiedziałem.
– Wcale nie. Dąsasz się – odparowała. – I jak, co sądzisz? – Wcisnęła do ust ostatni kawałek pączka z kremem bawarskim i znów ruchem głowy wskazała na trupy.
Oczywiście, Debora jak nikt inny miała prawo odwoływać się do mojej dogłębnej wiedzy na temat chorych, pokręconych zwierząt, które zabijały w taki sposób, bo po pierwsze, była moją jedyną krewną, a po drugie, ja sam byłem chory i pokręcony. Tyle że pomijając powoli słabnące rozbawienie Mrocznego Pasażera, nie miałem żadnych błyskotliwych spostrzeżeń na temat powodów, dla których przerobiono dwa trupy na prezent powitalny od mocno niezrównoważonego lokalnego patrioty. Długo nasłuchiwałem w skupieniu i udawałem, że oglądam zwłoki, ale nie zobaczyłem ani nie usłyszałem nic oprócz słabego, zniecierpliwionego chrząknięcia dobiegającego z ciemnego zakamarka Château Dexter. Ale Debora oczekiwała oficjalnego komunikatu.
– Strasznie to przekombinowane – wykrztusiłem.
– Ładne określenie – skwitowała. – Co, do cholery, masz na myśli?
Zawahałem się. Jako specjalista od niezwykłych zabójstw, zwykle nie mam kłopotu z odgadnięciem, jakiego rodzaju chaos psychologiczny mógł doprowadzić do powstania badanej sterty ludzkich ochłapów. Jednak w tym przypadku nic nie przychodziło mi do głowy. Nawet taki ekspert jak ja nie może wiedzieć wszystkiego i uraz psychiczny, jakiego trzeba było doznać, by zrobić z pulchnej kobiety kosz owoców, był zagadką i dla mnie, i dla mojego wewnętrznego pomocnika.
Debora patrzyła na mnie wyczekująco. Nie chciałem powiedzieć jej na odczepnego nic, co mogłaby wziąć za doniosłe odkrycie, które naprowadziłoby ją na fałszywy trop. Z drugiej strony, moja reputacja wymagała wygłoszenia fachowej opinii.
– To nic pewnego – zaznaczyłem. – Rzecz w tym, że… – Tu na chwilę zamilkłem, bo zrozumiałem, że moje spostrzeżenie rzeczywiście jest istotne, i potwierdził to cichy, zachęcający chichot Pasażera.
– Co, do cholery? – warknęła Debora i trochę mi ulżyło, że wraca właściwa jej zrzędliwość.
– Widać w tym zimne wyrachowanie, jakiego zazwyczaj się nie spotyka – powiedziałem.
– Normalnie – prychnęła. – To znaczy u ciebie?
Byłem zaskoczony, że zebrało się jej na wycieczki osobiste, ale to przemilczałem.
– Normalnie to znaczy u kogoś, kto mógłby zrobić coś takiego – powiedziałem. – W tym musi być trochę pasji, jakiś znak, że sprawca naprawdę, hm… że czuł potrzebę, by to zrobić. Nie tak jak tutaj, na zasadzie, co by tu zrobić potem, żeby było fajnie.
– Dla ciebie to jest fajne? – spytała.
Pokręciłem głową poirytowany tym, że celowo nie chce mnie zrozumieć.
– Nie, nie jest, o tym właśnie mówię. To akt zabijania ma być fajny i ciała powinny tego dowodzić. Tymczasem tu wcale nie chodziło o to, żeby zabić, to był tylko środek do celu. Nie cel sam w sobie… Co tak patrzysz?
– Ty tak masz? – wycedziła.
Poczułem się zaskoczony – niezwykła sytuacja dla Dziarskiego Dextera, mistrza dowcipnej riposty. Debora wciąż nie bardzo mogła pogodzić się z myślą o tym, kim jestem i kim uczynił mnie jej ojciec, a ja potrafiłem zrozumieć, że ciężko było jej radzić sobie z tą świadomością na co dzień, zwłaszcza w pracy, która w końcu polegała na tropieniu takich jak ja i posyłaniu ich na krzesło elektryczne.
Z drugiej strony, naprawdę nie było to coś, o czym mógłbym mówić bez dużego skrępowania, nawet z Deborą. To tak, jakby rozmawiać z matką o seksie oralnym. Postanowiłem więc dyskretnie zboczyć z tematu.
– Chodzi mi o to – zacząłem – że tu najważniejsze nie było to, żeby zabić, tylko to, co zrobiono potem z ciałami.
Chwilę mi się przyglądała, aż w końcu pokręciła głową.
– Bardzo jestem ciekawa, co to według ciebie znaczy – powiedziała. – Ale chyba jeszcze bardziej chciałabym wiedzieć, co dzieje się w tym twoim łbie.
Odetchnąłem głęboko i powoli wypuściłem powietrze. Zabrzmiało to kojąco, jak dźwięk, który mógłby wydać Pasażer.
– Słuchaj, Deb – podjąłem. – Mówię tylko, że nie mamy do czynienia z mordercą, tylko z kimś, kto lubi się zabawiać martwymi ciałami, nie żywymi.
– A to coś zmienia?
– Tak.
– Ale jednak zabija? – upewniła się.
– Jak widać.
– I prawdopodobnie zrobi to znowu?
– Prawdopodobnie – odpowiedziałem przy wtórze zimnego chichotu wewnętrznej pewności, który słyszeć mogłem tylko ja.
– To jaka jest różnica? – spytała.
– Różnica jest taka, że nie będzie się trzymał schematu. Nie możesz przewidzieć, kiedy to zrobi ani komu to zrobi, żadnej z tych rzeczy, które normalnie pomogłyby ci go złapać. Możesz tylko czekać i liczyć na łut szczęścia.
– Cholera – mruknęła. – Nigdy nie umiałam czekać.
Przy zaparkowanych samochodach zrobiło się małe zamieszanie i otyły detektyw nazwiskiem Coulter podszedł do nas, brnąc w piachu.
– Morgan – sapnął.
– Tak? – spytaliśmy oboje.
– Nie ty – powiedział do mnie. – Ty. Debbie.
Debora skrzywiła się; nie znosiła, kiedy mówiono na nią Debbie.
– Co? – burknęła.
– Mamy razem prowadzić dochodzenie – wyjaśnił. – Tak powiedział kapitan.
– Już się tym zajęłam – oznajmiła. – Obędę się bez partnera.
– Nie obędziesz się – odparował Coulter. Pociągnął łyk wody sodowej z dużej butelki. – Mamy następne do kolekcji – wysapał. – W Fairchild Gardens.
– Szczęściara – zwróciłem się do Debory. Przeszyła mnie wzrokiem, a ja wzruszyłem ramionami. – No co? Nie chciałaś czekać – stwierdziłem.4
Jedną z największych zalet Miami zawsze była pełna gotowość jego mieszkańców do wybetonowania wszystkiego po kolei. Nasze Piękne Miasto zaczynało jako subtropikalny ogród obfitujący w faunę i florę, ale wystarczyło kilka lat ciężkiej pracy, by wszystkie rośliny zniknęły, a zwierzęta wymarły. Oczywiście, pamięć o nich żyje w osiedlach apartamentowców, które je zastępują. Jest niepisaną zasadą, że każde nowe osiedle dziedziczy nazwę po tym, co zniszczono podczas budowy. Wytrzebiono orły? No to mamy Strzeżone Osiedle Orle Gniazdo. Wyrżnięto pumy? Proszę bardzo: Ośrodek Opieki Sus Pumy. Proste, zgrabne i na ogół bardzo lukratywne.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Fairchild Gardens to betonowy parking, gdzie dokonano masakry rodziny Fairchildów i ich tulipanów. Co to, to nie. Przeciwnie, jest to miejsce, w którym rośliny biorą odwet. Oczywiście, żeby się tam dostać, trzeba minąć sporo Zatok Orchidei i Cyprysowych Dolin, ale u kresu drogi czeka rozległy, naturalnie wyglądający gąszcz drzew i orchidei, niemal wolny od strzygącej żywopłoty ludzkości. Nie licząc autokarów z turystami, rzecz jasna. Mimo to da się tam znaleźć jedno czy dwa miejsca, gdzie można zobaczyć prawdziwą palmę bez neonów w tle, a ja tak naprawdę zwykle odczuwałem ulgę, spacerując wśród drzew i wegetując z dala od zgiełku.
Jednak tego ranka, kiedy przyjechaliśmy, parking był przepełniony, Gardens bowiem zamknięto z powodu Makabrycznego Odkrycia i u wejścia kłębił się tłum niedoszłych spacerowiczów, którzy liczyli, że mimo wszystko dostaną się do środka, by odhaczyć ten punkt programu, a może nawet zobaczyć coś strasznego i mieć okazję udawać zaszokowanych. Wymarzony urlop w Miami – orchidee i trupy.
Byli nawet dwaj filigranowi młodzieńcy z kamerami wideo, którzy krążyli w tłumie i filmowali – cóż za atrakcja – czekających ludzi. Co parę kroków wykrzykiwali „Morderstwo w Gardens!” i inne słowa zachęty. Może mieli dobre miejsce parkingowe i chcieli je zachować, bo na parkingu nie zmieściłoby się już nic większego od motocykla.
Debora, oczywiście, jako rodowita mieszkanka Miami i policjantka z Miami, bez ceregieli przebiła się służbowym fordem przez tłum, zaparkowała przed samym wejściem do parku, gdzie stało już kilka innych aut, i wyskoczyła z samochodu. Kiedy wysiadłem, rozmawiała z pełniącym wartę mundurowym, niskim, krępym gościem nazwiskiem Meltzer, którego znałem z widzenia. Pokazał jej coś w głębi jednej ze ścieżek za bramą i tam się skierowała.
Ruszyłem za nią najszybciej, jak mogłem. Jak zwykle zostałem z tyłu i musiałem ją gonić, ale do tego zdążyłem już przywyknąć, bo moja siostra gnała jak chart na każde miejsce zbrodni, a ja jakoś nigdy nie uznałem za słuszne zwrócić jej uwagi, że nie ma się co spieszyć. W końcu nieboszczyk nigdzie się nie wybierał. Debora mimo to spieszyła się i oczekiwała, że będę przy niej i powiem jej, co ma myśleć. Dlatego też, zanim zdążyła zabłądzić w starannie wypielęgnowanej dżungli, popędziłem za nią.
Dogoniłem ją wreszcie, kiedy wyhamowała na polance przy ścieżce, w części parku zwanej Lasem Tropikalnym. Była tam ławka, na której strudzony miłośnik natury mógł odpocząć pośród kwiecia i zregenerować siły. Nieszczęśliwie dla biednego Dextera, ledwo dyszącego po szaleńczej gonitwie za Deb, ławkę zajął już ktoś, komu było to dużo bardziej potrzebne niż mnie.
Siedział nad ruczajem w cieniu palmy, ubrany w lekkie, obszerne bawełniane szorty, w których od niedawna, nie wiedzieć czemu, można pokazywać się publicznie, i gumowe japonki, które niezmiennie idą w parze z szortami. Miał też T-shirt z napisem „Jestem z głąbem” i zawieszony na szyi aparat fotograficzny, a w rękach ściskał bukiet, nad którym jakby się zadumał. Mówię „zadumał”, choć to jego zadumanie wyglądało dość osobliwie, bo ktoś starannie uciął mu głowę i zastąpił ją pstrą wiązanką tropikalnych kwiatów. W trzymanym bukiecie zaś, zamiast kwiatów, był radośnie lśniący zwój jelit, zwieńczony, jak się wydawało, sercem i otoczony chmurą zadowolonych much.
– Sukinsyn – powiedziała Debora i trudno było nie zgodzić się z jej tokiem rozumowania. – Cholerny sukinsyn. Troje w jeden dzień.
– Nie mamy pewności, że jest związek – zauważyłem ostrożnie i spiorunowała mnie wzrokiem.
– To jak, mamy dwóch takich grasujących obsrańców? – rzuciła.
– To raczej mało prawdopodobne – przyznałem.
– A żebyś, cholera, wiedział. Kapitan Matthews i cała prasa ze Wschodniego Wybrzeża zaraz dobiorą mi się do dupy.
– To będzie niezła zabawa – zauważyłem.
– Więc co mam im powiedzieć?
– Badamy różne tropy i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli podać bliższe informacje – wyrecytowałem.
Debora spojrzała na mnie z miną ogromnej, bardzo rozeźlonej ryby z wielkimi zębami i wyłupiastymi ślepiami.
– Te pierdoły mogę wyklepać bez twojej pomocy – powiedziała. – Nawet dziennikarze już znają je na pamięć. To kapitan Matthews wymyślił.
– A jakie pierdoły wolałabyś usłyszeć? – spytałem.
– Takie, które wyjaśnią mi, o co tu chodzi, zasrańcu.
Puściłem obelgę mimo uszu i ponownie spojrzałem na naszego nowego znajomego – miłośnika przyrody. Pozycja ciała miała w sobie pewien wystudiowany spokój, mocno kontrastujący z faktem, że był to definitywnie nieżywy i bezgłowy eks-człowiek. Ktoś upozował go z niezwykłą starannością i znów odniosłem nieodparte wrażenie, że tworzenie tej martwej natury było ważniejsze od samego zabójstwa. Mimo drwiącego chichotu Mrocznego Pasażera trochę mnie to niepokoiło. To tak, jakby ktoś przyznał, że choć uważa seks za obrzydliwy i męczący, to uprawia go po to tylko, żeby móc potem zapalić papierosa.
Równie niepokojący był fakt, że podobnie jak na poprzednim miejscu zbrodni, nie dostawałem od Pasażera żadnych wskazówek, jeśli nie liczyć swoistego, nieokreślonego rozbawienia, w którym wyczuwało się nutę uznania.
– Wydaje się, że chodzi tu – zacząłem z wahaniem – o jakiś przekaz.
– Przekaz – mruknęła Debora. – Jaki przekaz?
– Nie wiem.
Debora popatrzyła na mnie jeszcze chwilę, aż w końcu pokręciła głową.
– Dzięki Bogu, że mam ciebie do pomocy – powiedziała i zanim zdążyłem wymyślić stosowną ripostę, którą mógłbym się obronić i jednocześnie trochę jej dogryźć, do naszego małego zacisza wtargnęła ekipa kryminologiczna i zaczęła fotografować, mierzyć, szukać odcisków palców i zaglądać do wszystkich zakamarków, w których mogły się kryć odpowiedzi. Debora natychmiast odwróciła się, żeby porozmawiać z Camillą Figg, jedną z laboratoryjnych dziwaków, i zostawiła mnie, bym cierpiał w samotności świadomy, że zawiodłem siostrę.
Nie wątpię, że cierpiałbym katusze, gdybym był zdolny odczuwać wyrzuty sumienia czy inne paraliżujące ludzkie emocje, ale do tego nie zostałem stworzony, więc nie czułem nic prócz głodu. Wróciłem na parking i rozmawiałem z funkcjonariuszem Meltzerem, dopóki nie zjawił się ktoś, kto mógł zabrać mnie z powrotem do South Beach. Zostały tam moje przybory, poza tym nawet nie zacząłem jeszcze szukać śladów krwi.
Przez resztę poranka kursowałem między dwoma miejscami zbrodni. Śladów właściwie nie było, nie licząc kilku małych, prawie zaschniętych kropel na piasku, które wskazywały, że para z plaży zginęła gdzie indziej i dopiero później trafiła tam, gdzie ją znaleźliśmy. Byłem przekonany, że wszyscy od początku przyjęliśmy taką hipotezę – istniało znikome prawdopodobieństwo, że ktoś zajął się siekaniem i twórczym aranżowaniem ciał w miejscu publicznym – więc nie wspomniałem o tym Deborze, która i bez tego miotała się w bezrozumnym szale, a ja nie chciałem znów paść jego ofiarą.
Tego dnia tylko raz dopisało mi szczęście: tuż przed pierwszą, kiedy Angel-Bez-Skojarzeń zaproponował, że podrzuci mnie na komendę, a po drodze wpadniemy na lunch do jego ulubionej kubańskiej restauracji Habanita na Calle Ocho. Zjadłem bardzo porządny kubański stek z mnóstwem dodatków oraz tartę z dwiema _cafecitas_ na deser i podniesiony na duchu wróciłem do pracy, machnąłem legitymacją i wszedłem do windy.
Kiedy drzwi się zasunęły, Pasażer drgnął niepewnie i wytężyłem słuch, ciekaw, czy to reakcja na poranne panoptikum zbrodni, czy może skutek nadmiernej ilości cebuli na steku. Nie wychwyciłem jednak nic oprócz pewnego napięcia w czarnych, niewidzialnych skrzydłach, które bardzo często wskazywało, że coś jest nie w porządku. Nie wiedziałem, dlaczego doszło do tego w windzie, i przeszło mi przez myśl, że Pasażer może być nadal lekko wytrącony z równowagi swoim niedawnym urlopem wymuszonym przez Molocha. Oczywiście, nie zadowalało mnie towarzystwo nie w pełni sprawnego Pasażera i właśnie zastanawiałem się, co począć, kiedy drzwi windy otworzyły się i wszystko stało się jasne.
Jakby wiedział, że zastanie nas w środku, sierżant Doakes wpatrywał się gniewnym, nieruchomym spojrzeniem dokładnie w miejsce, w którym staliśmy, i wrażenie było dość wstrząsające. Nigdy mnie nie lubił; zawsze żywił niedorzeczne podejrzenie, że jestem potworem, którym oczywiście jestem, i uwziął się, by w jakiś sposób to udowodnić. Cóż, kiedy wpadł w ręce chirurga amatora, który amputował mu dłonie, stopy i język, a ja niemało się natrudziłem, żeby go ocalić – i przecież w dużym stopniu mi się udało – uznał, że jego nowa, opływowa sylwetka to moja wina, i znielubił mnie jeszcze bardziej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.