Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Dzień, który zmienił wszystko - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 listopada 2025
20,19
2019 pkt
punktów Virtualo

Dzień, który zmienił wszystko - ebook

To nie jest opowieść o chorobie. To historia o życiu, które nagle zmienia bieg. O kobiecie, która z dnia na dzień traci kontrolę nad własnym ciałem — i uczy się żyć od nowa.To zapis drogi od rozpaczy do akceptacji, od bezsilności do wewnętrznej siły.Pełna emocji, prawdy i odwagi opowieść o tym, jak nawet w najciemniejszych chwilach można odnaleźć światło — i siebie.„Dzień, który zmienił wszystko” to książka o ludzkiej kruchości, ale i niezwykłej sile, jaka drzemie w każdym z nas.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-885-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykuję tą książkę,

Moim kochanym Rodzicom

za wasze nieocenione wsparcie, miłość i wiarę,

którą dawaliście mi w każdej trudnej chwili.

Rafałowi, Nadii i Leonowi

jesteście moją największą motywacją.

Wszystkim Bliskim, Przyjaciołom,

Terapeutom i Nieznajomym,

każda dłoń wyciągnięta w moją stronę

ma dla mnie znaczenie większe,

niż słowa mogą wyrazić.

Dedykuję ją również wszystkim,

którzy znaleźli się w miejscu ciemności i strachu,

a mimo to postanowili szukać światła.

Nie jesteście sami…*

To nie jest opowieść o chorobie. To historia o życiu w momencie, gdy ono nagle zmienia bieg. O kobiecie, która miała wszystko poukładane, aż jednego dnia ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Nogi, które niosły ją przez świat z lekkością, zniknęły spod niej jak osuwający się grunt. To, co oczywiste, ruch, niezależność, codzienna aktywność — zniknęło. Pozostały pytania, strach, bezradność. Ale także: potrzeba przetrwania, bunt i determinacja.

Ta opowieść powstała z potrzeby serca. Jest próbą zebrania myśli, które przez wiele miesięcy kłębiły się w mojej głowie. To forma autoterapii, pisania, które daje ukojenie i porządkuje ból. Ale też próba podzielenia się trudnym doświadczeniem, bez filtrów, bez upiększeń. Bo choć to historia indywidualna, dotyka emocji, które zna wielu: utraty, wstydu, żalu, niezgody i powolnego odnajdywania siebie na nowo.

Jest tu wszystko, medyczne procedury, fizyczne cierpienie, walka z systemem, z własnym ciałem, z bezsilnością. Ale jest też miłość, wsparcie bliskich, upór, śmiech wbrew wszystkiemu i kolejne, małe sukcesy.

To historia bez kropki na końcu, wciąż się pisze, wciąż się zmienia. I właśnie dlatego jest tak prawdziwa. Nie znajdziesz tu wzniosłych haseł ani lukrowanych pocieszeń. Znajdziesz prawdę. Codzienność osoby, która pewnego dnia musiała nauczyć się żyć od nowa.

I robi to, krok po kroku. Dosłownie.*

Kiedyś wierzyłam, że mam pełną kontrolę nad swoim światem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to złudzenie. Działałam szybko, intensywnie, z planem lub bez. Byłam matką, żoną, pracownicą, przyjaciółką. W każdej z tych ról dawałam z siebie maksimum. Każdy dzień był wypełniony po brzegi, praca, zakupy, obowiązki domowe, treningi. Ale nie narzekałam wręcz przeciwnie, ten rytm był mi bliski. Lubiłam mieć wpływ na rzeczywistość. Lubiłam zarządzać, czasem, domem, sobą. Byłam niezależna do szpiku kości.

Odkąd zaczęłam pracę bliżej domu, codziennie mknęłam przez miasto na swoim rowerze. Uwielbiałam chodzić pieszo, potrafiłam przejść kilka kilometrów tylko po to, by się przewietrzyć. Słuchałam muzyki albo toczyłam ze sobą wewnętrzne dialogi na przeróżne tematy. Byłam organizatorką, tą która ogarnia, spina. Z wielką przyjemnością planowałam wyjazdy na wakacje lub organizowałam wypad na narty dla 20 osób. Czułam się wtedy jak ryba w wodzie. Lubiłam tę odpowiedzialność, to zaufanie. Byłam osobą, która „ogarnia”. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś nie ogarnę… nawet własnych nóg.

Czasem wspominam te dni z rozrzewnieniem, czasem z bólem. Bo choć były one pełne stresu, bieganiny, braku czasu — były też moje. I to właśnie ta intensywność życia, która czasem mnie męczyła, dziś wydaje mi się luksusem. Ale nie idealizuję. Byłam też zmęczona, sfrustrowana, czasem zbyt wymagająca wobec siebie i innych. Często zapominałam o odpoczynku, potrafiłam jednego dnia zrobić szesnaście tysięcy kroków bez wychodzenia z domu, ignorowałam sygnały ciała. „Jeszcze chwilę wytrzymam”, „Jeszcze tylko ten tydzień”. Nie wiedziałam wtedy, że ciało pamięta. Że kiedyś się upomni. Z perspektywy czasu widzę, jak wiele dawało mi to życie, ale też jak wiele mi umykało. Dziś, choć w zupełnie innej rzeczywistości, potrafię częściej się zatrzymać, spojrzeć głębiej, docenić ciszę i obecność.

I choć nie wrócę do tamtej wersji siebie, jestem gotowa budować nową.*

Są w życiu takie dni, o których chciałoby się zapomnieć, wymazać z pamięci na zawsze. Dni, po których, gdyby tylko było to możliwe, cofnęlibyśmy czas, aby nigdy się nie wydarzyły i nie odcisnęły na nas tak bolesnego piętna. Dla mnie takim punktem zwrotnym, który na zawsze zmienił bieg mojego życia, była sobota, 5 marca 2022 roku. To właśnie tego dnia czas nagle się zatrzymał, a moje życie, dotychczas pełne dynamiki i aktywności, stanęło w miejscu. Moje ciało w najbardziej brutalny sposób odmówiło posłuszeństwa. Straciłam całkowitą kontrolę nad nogami i stało się jasne, że nie jestem już w stanie samodzielnie chodzić, co było dla mnie szokiem i początkiem nowej, nieznanej rzeczywistości.

Kilka dni wcześniej zgłosiłam się do szpitala, zaniepokojona częściową utratą władzy w lewej stopie. Było to uczucie potwornego drętwienia, mrowienia, które rozprzestrzeniało się w całej nodze, stopa zaczęła opadać, co znacznie utrudniało mi funkcjonowanie i chodzenie. Każdy krok był wyzwaniem, a proste czynności, jak wstanie z łóżka czy przejście do kuchni, nagle stały się niemożliwe bez asekuracji.

Rozpoczęła się intensywna diagnostyka, która trwała kilka dni; wykonano mi szereg badań, w tym bolesną punkcję lędźwiową. Pamiętam ten paraliżujący strach i przeszywający ból, gdy igła wbijała się w kręgosłup i niepewność, co jeszcze mnie czeka. Rezonans magnetyczny wykazał stan zapalny rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym i piersiowym, a także liczne zmiany demielinizacyjne, między innymi w głowie. Te wyniki doprowadziły do postawienia wstępnej i przerażającej diagnozy: STWARDNIENIE ROZSIANE (SM). Samo brzmienie tych słów wywoływało panikę. Dostałam leki sterydowe, których celem było szybkie zatrzymanie postępującego stanu zapalnego, jednak pomimo terapii, samodzielne poruszanie sprawiało mi coraz większe trudności. Szpital opuściłam po tygodniu bez ostatecznej diagnozy, podpierając się balkonikiem, a dodatkowo, niczym nieszczęsny bonus, zdiagnozowano u mnie COVID-19.

Trudno jest mi opisać ten wszechogarniający strach, który mi wtedy towarzyszył, była to mieszanka lęku przed nieznanym i poczucia bezradności, ale cały czas kurczowo trzymałam się nadziei, że to tylko przejściowe kłopoty i że wszystko za chwilę wróci do normy. Przecież byłam osobą niezwykle aktywną, wysportowaną; codziennie dojeżdżałam do pracy rowerem, uwielbiałam jeździć na nartach i lubiłam aktywnie spędzać czas, niezależnie od pory roku.

W mojej głowie kłębiły się pytania: „Co mogło mi się przydarzyć? Byłam przecież zdrowa, dbałam o siebie…". To było dla mnie całkowicie niezrozumiałe i niesprawiedliwe.

Wydawało mi się, że COVID-19 obchodzi się ze mną dość łagodnie, co dawało mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Nadal mogłam poruszać się z pomocą balkonika, jednak z dnia na dzień byłam coraz słabsza, a moje ciało zdawało się tracić resztki sił. Po zaledwie pięciu dniach zmagań z koronawirusem, mój stan gwałtownie się pogorszył, w sposób nagły i druzgocący, straciłam kontrolę nad nogami, a następnego dnia czucie zaczęło zanikać w kolejnych partiach ciała. Byłam przerażona, czułam, jak lód wlewa mi się do żył. Patrzyłam na moje nogi, które jeszcze niedawno niosły mnie przez życie z taką lekkością, a teraz były bezwładne, jakby obce.

Nie mogłam pogodzić się z faktem, że jeszcze miesiąc wcześniej zjeżdżałam beztrosko na nartach, czując wiatr we włosach i radość z każdego skrętu, a teraz nie byłam w stanie samodzielnie zrobić kroku ani nawet usiąść bez pomocy. Mój świat gwałtownie zahamował i stanął w miejscu, pozostawiając mnie w pustce i rozpaczy.*

Natychmiast po zakończeniu izolacji związanej z COVID-19, trafiłam do Szpitala Bielańskiego w Warszawie, na oddział neurologii. Tam wykonano mi kolejną serię badań diagnostycznych, w tym powtórzono rezonans magnetyczny i pobrano bardzo dużą ilość krwi do analiz. Ponownie zrobiono również punkcję lędźwiową, tym razem przynajmniej nie czułam już tego potwornego bólu, ponieważ działało już moje „osobiste znieczulenie”, czyli całkowity zanik czucia w tym obszarze. Kolejne dni to dalsze, wyczerpujące badania i traumatyzujące zabiegi, jak na przykład wkłucie centralne do tętnicy szyjnej, niezbędne do planowanych zabiegów plazmaferezy. Pamiętam ten moment, gdy lekarz tłumaczył mi, na czym polega zabieg, a ja czułam, jak cała krew odpływa mi z twarzy.

Plazmafereza to specjalistyczny zabieg medyczny, który polega na oczyszczaniu krwi. W dużym uproszczeniu, z krwi pacjenta oddziela się osocze, czyli jej płynną część, a następnie usuwa to osocze i zastępuje je odpowiednim płynem. Celem zabiegu jest usunięcie z krwi substancji, które mogą szkodzić organizmowi, na przykład szkodliwych przeciwciał, toksyn, kompleksów immunologicznych czy innych chorobotwórczych składników. Zabieg rozpoczyna się od pobrania krwi od pacjenta, w moim przypadku był to cewnik centralny założony przez żyłę szyjną. Trafia ona do specjalnej maszyny zwanej separatorem, która oddziela osocze od pozostałych elementów krwi, takich jak czerwone i białe krwinki oraz płytki krwi. Te składniki są zachowywane i po zakończeniu procesu wracają do organizmu. Usunięte osocze zostaje zastąpione innym płynem, może to być roztwór albumin, roztwór elektrolitów lub oczyszczone osocze od dawców.

Plazmafereza jest stosowana głównie w leczeniu chorób auto-immunologicznych, neurologicznych, hematologicznych, a także w niektórych zatruciach. Sam zabieg trwa zwykle od półtorej do trzech godzin. Jest przeprowadzany w warunkach szpitalnych i pod opieką personelu medycznego. Choć zazwyczaj jest bezbolesny, niektórzy pacjenci odczuwają lekkie dolegliwości, takie jak uczucie zimna, zawroty głowy, osłabienie czy skurcze mięśni, zwykle wynikają one ze zmian w poziomie płynów i elektrolitów w organizmie. Ja zwykle czułam chłód i senność. Większość zabiegów przesypiałam. Plazmafereza to bezpieczna, choć zaawansowana metoda leczenia, która w wielu przypadkach może przynieść znaczną poprawę stanu zdrowia pacjenta.

W sumie, w trakcie prawie miesięcznego pobytu w szpitalu, przeszłam aż siedem zabiegów, które wykonywane były w dwu — trzy dniowych odstępach, co było ogromnym obciążeniem dla mojego organizmu. Po każdym zabiegu czułam się wyczerpana, jakbym przebiegła maraton, ale jednocześnie tliła się we mnie nadzieja. Każdy dzień w szpitalu był niczym kolejna kartka w kalendarzu, na której zapisywała się historia mojego ciała i umysłu. Codziennie rano budził mnie ten sam szpitalny zgiełk, ten sam chłód i szum odległych rozmów pielęgniarek. Moje ciało, choć osłabione, coraz częściej przypominało mi o tym, że żyję. Raz poprzez ból, innym razem przez skurcz, a czasem poprzez ciche drżenie mięśni, które interpretowałam jako sygnał nadziei. Ale równie intensywne, co doznania fizyczne, były emocje: strach, zmęczenie psychiczne, tęsknota. Z pierwszych dni spędzonych w szpitalu pamiętam przede wszystkim strach, ból i łzy. Płynęły z moich oczu całkowicie bez kontroli, byłam totalnie rozbita emocjonalnie, nie umiałam powstrzymać wszechogarniającego płaczu.

Noce były najgorsze. Ciche, długie, pełne myśli, których nie dało się zatrzymać. Leżałam w szpitalnym łóżku i czułam, jak ciemność wypełnia nie tylko salę, ale i moją głowę. Czasem miałam wrażenie, że choroba siedzi obok mnie i szepcze, że już nie będzie lepiej. Że to koniec, a nie żaden nowy początek. I wierzyłam jej. Bo kiedy boli ciało, można zaciąć zęby. Ale kiedy boli głowa, nie da się od tego uciec. Nie spałam. Serce biło jak szalone, choć leżałam bez ruchu. Czułam ciężar na klatce piersiowej, jakby ktoś położył na mnie betonową płytę, nie mogłam oddychać. Najgorsze były ataki paniki, paraliżujące, nagłe, duszące. Słowa lekarzy nie docierały do mnie, nie rozumiałam nic z tego, co do mnie mówiono, umysł był zablokowany przez chaos emocjonalny.

Pewnej nocy, w przypływie rzadkiej jasności, dotarło do mnie, że aby móc dźwignąć to, co mnie spotkało, muszę przede wszystkim uspokoić głowę, wyciszyć natrętne, paraliżujące myśli. Z pomocą psychiatry, odpowiednio dobranych leków, a także dzięki rozmowom z psychologiem, udało mi się stopniowo zebrać siły do działania i podjąć walkę o powrót do zdrowia. Terapia farmakologiczna pomogła, ale nie od razu. Na początku czułam się jak zombie. Pusta. Nie chcę udawać, że depresja znika po lekach i rozmowach. Nie znika. Ale można się z nią nauczyć żyć. Można się z nią targować. Można ją nazwać i powiedzieć jej: „Nie dziś”. Dziś ćwiczę, dziś oddycham, dziś próbuję. Depresja ma na imię Noc. Ale po każdej nocy w końcu przychodzi ranek. A ja nauczyłam się go wyglądać.

Na szczęście, zabiegi plazmaferezy przynosiły widoczne efekty, a z każdym kolejnym pojawiała się wyraźna poprawa mojego stanu. Najpierw były to silne mrowienia i niekontrolowane skurcze mięśni, które zwiastowały powrót aktywności nerwowej. Czułam wtedy, jakby moje ciało budziło się z letargu, a każdy impuls nerwowy był jak iskra nadziei. Potem powoli zaczęło powracać czucie. Równocześnie z intensywną terapią farmakologiczną, prowadzona była rehabilitacja. Codziennie, z niezłomnym zacięciem, z grupą wspaniałych i oddanych fizjoterapeutów intensywnie ćwiczyliśmy, aby jak najszybciej poprawić moją sprawność fizyczną i stabilizację. Pamiętam, jak fizjoterapeuci cierpliwie powtarzali ćwiczenia, a ja, mimo zmęczenia, starałam się z całych sił. Ku mojej ogromnej radości, wkrótce pojawiły się też delikatne ruchy palców w prawej stopie, co było niezwykle budującym znakiem. Był to mały ruch, ledwie zauważalny, ale dla mnie oznaczał światło w tunelu.

W szpitalu poznałam kolejną wstępną diagnozę, która rzucała nowe światło na moją sytuację. Specjaliści ze Szpitala Bielańskiego skłaniali się bardziej ku Zespołowi Devica (NMOSD — neuromyelitis optica spectrum disorder), rzadkiej chorobie autoimmunologicznej, która atakuje nerwy wzrokowe i rdzeń kręgowy. To trochę tak jakby organizm „mylił się” i zamiast bronić się przed wirusami czy bakteriami, atakował zdrowe części własnego ciała, szczególnie te odpowiedzialne za wzrok i czucie. W głowie miałam mętlik — kolejna obca nazwa, kolejna niepewność. Niestety, nie wszystkie wyniki moich badań jednoznacznie wskazywały na tę chorobę, podobnie jak nie wszystkie jednoznacznie wskazywały na stwardnienie rozsiane. Okazało się, że przede mną wciąż dalsza, skomplikowana diagnostyka, aby móc postawić jednoznaczną diagnozę i ostatecznie zdecydować o odpowiednim i skutecznym programie leczenia. Byłam zmęczona nieustannym czekaniem na werdykt, ale jednocześnie wiedziałam, że to kluczowe dla mojej przyszłości.

Kiedy już byłam prawie gotowa do wyjścia ze szpitala, ze skierowaniem na oddział rehabilitacji i z dokładnie rozplanowanym planem dalszego leczenia i diagnostyki, spotkał mnie kolejny, druzgocący cios, przeszłam zawał serca. Była to kolejna trauma, którą bardzo chciałabym wymazać z pamięci na zawsze. Poczułam potworny ból w klatce piersiowej, miałam ogromne trudności ze złapaniem oddechu, ogarnęła mnie panika, a w głowie kłębiły się najgorsze myśli. Byłam pewna, że umieram i przeszywała mnie rozpacz, że nie mogę zobaczyć się z najbliższymi, że nie mogę przytulić moich dzieci, powiedzieć im, jak bardzo ich kocham. Na szczęście, w tym krytycznym momencie była ze mną Magda, moja kochana młodsza siostra, która codziennie odwiedzała mnie w szpitalu, przynosiła pyszną kawę i dodawała mi otuchy.

Miałam ogromne szczęście, że w tamtym momencie byłam w szpitalu, bo dzięki szybkim reakcjom lekarzy i ich profesjonalizmowi, wszystko skończyło się dobrze. To wydarzenie pokazało mi, jak kruche jest życie i jak wiele zawdzięczam zbiegowi okoliczności i kompetencji personelu medycznego.*

Gdy mój stan zdrowia się ustabilizował, wróciłam na chwilę do domu. Była to ogromna ulga po długim pobycie w szpitalu. Ściany szpitalne, choć zapewniały bezpieczeństwo, były duszne i przytłaczające. Powrót do domu po tak długim i intensywnym pobycie w szpitalu był doświadczeniem wielowymiarowym. Z jednej strony cieszyłam się, że znów jestem w swoim świecie, z Rafałem, Nadią i Leonem, wśród bliskich zapachów, znajomych dźwięków.

Z drugiej strony, ten dom już nie był taki sam. A może to ja byłam inna? Codzienność, która kiedyś wydawała się oczywista, teraz była pełna przeszkód… Miałam wreszcie czas, by nacieszyć się bliskością rodziny i przyjaciół, a także by zadbać o siebie po tych wszystkich wyczerpujących doświadczeniach. Niestety te kilka dni uświadomiło mi dobitnie, jak wiele rzeczy w domu będziemy musieli zmienić. Począwszy od przeniesienia sypialni na parter oraz zbudowania podjazdu dla wózka inwalidzkiego, bym swobodnie mogła wychodzić i wracać do domu.

Po tych kilku dniach zgłosiłam się na oddział rehabilitacji i rozpoczęłam intensywną rehabilitację, choć początki były niezwykle trudne ponieważ po zawale serca musiałam unikać zbyt dużego wysiłku fizycznego, co było frustrujące dla kogoś tak aktywnego jak ja. Czułam, że moje ciało, które zawsze było moim sprzymierzeńcem, teraz stało się moim ograniczeniem.

Ja jednak nie odpuszczałam, z każdym dniem ćwiczyłam coraz mocniej i więcej z niezwykłą determinacją. Moim nadrzędnym celem było osiągnięcie jak największej samodzielności. Szczególnie zależało mi na opanowaniu sztuki samodzielnego przesiadania się na wózek inwalidzki. Aby to osiągnąć, musiałam wzmocnić ręce i ramiona, bo okazało się, że nie są tak silne, jak mi się wydawało. Godzinami stałam przypięta pasami do stołu pionizacyjnego, wzmacniając mięśnie nóg. Było to bardzo monotonne, ale każda minuta przybliżała mnie do celu. Nogi wzmacniałam również podczas jazdy na rotorze elektrycznym, starając się przywrócić im utracone funkcje. Ćwiczyłam intensywnie, z uporem maniaka, a moja ciężka praca z czasem została nagrodzona pierwszymi, budującymi efektami. Zaczęłam ruszać nogami, zrozumiałam, że ta walka ma sens i że nie wszystko jest stracone.

Pod koniec trzeciego tygodnia pobytu na oddziale rehabilitacji Radomskiego Szpitala Specjalistycznego, do akcji wkroczył niezwykły sprzymierzeniec w mojej walce o powrót do sprawności czyli egzoszkielet. To zewnętrzne, zazwyczaj mechaniczne lub elektromechaniczne urządzenie, które jest mocowane do ciała użytkownika i ma na celu wzmocnienie siły mięśni, zwiększenie wytrzymałości lub wspomaganie ruchu, zwłaszcza u osób z niedowładami lub uszkodzeniami układu ruchu. Egzoszkielety są kluczowym narzędziem w rehabilitacji osób po urazach rdzenia kręgowego, udarach, zmagających się ze stwardnieniem rozsianym czy porażeniem mózgowym, pomagając w reedukacji chodu i przywracaniu utraconych funkcji motorycznych.

Egzoszkielet to najwspanialsze urządzenie, z jakim przyszło mi ćwiczyć. Nie do opisania jest uczucie, gdy po dwóch miesiącach leżenia w łóżku, możesz znów chodzić, choć nogami porusza maszyna. To, co w tamtym momencie przeżywałam, jest najpiękniejszym wspomnieniem z tamtego turnusu. Czułam się jak dziecko, które uczy się chodzić od nowa, ale z nieporównywalnie większą świadomością i wdzięcznością. Każdego dnia ćwiczyłam intensywniej, przesiadki wychodziły coraz lepiej, a ja codziennie czekałam z niecierpliwością na chwilę, gdy ubrana w egzoszkielet będę mogła zrobić spacer korytarzami oddziału.

Po sześciu tygodniach intensywnego pobytu i ciężkiej pracy nadszedł czas powrotu do domu. Pamiętam, że jednocześnie odczuwałam wielką radość z powrotu do domu. Nie mogłam się doczekać chwili, gdy przekroczę próg własnego domu a z drugiej strony paraliżował mnie strach o to jak sobie poradzimy w tej nowej rzeczywistości. Miałam świadomość swoich ogromnych ograniczeń i ciężaru jaki spadnie na moich najbliższych. Jasne było, że będą musieli mi pomagać w każdej najprostszej czynności. Przytłaczała mnie myśl, że będę dla nich ciężarem. Mimo wszystko wyszłam ze szpitala wzmocniona, pełna nadziei na przyszłość i z poczuciem dobrze zrealizowanego planu. Dodatkową nagrodą, która dawała mi ogromną motywację, był ledwo zauważalny ruch mięśni prawej nogi. Mały krok, ale wielki symbol postępu. To był dowód na to, że mój wysiłek nie idzie na marne.

Oddział Rehabilitacji Radomskiego Szpitala Specjalistycznego na zawsze zajmie wyjątkowe miejsce w moim sercu. To tam, w bezpiecznej i ciepłej atmosferze, powoli, lecz mozolnie wracałam do siebie, odbudowując siły i sprawność. Proces ten był długi i wymagał cierpliwości, ale dzięki stałemu wsparciu zespołu, czułam, że postępy, począwszy od drobnych ruchów mięśni, aż po odzyskanie kontroli nad całym ciałem, były w zasięgu ręki.

Pracują tam fantastyczni ludzie, pełni głębokiego zaangażowania i pozytywnej energii. Ich profesjonalizm idzie w parze z prawdziwą empatią. Każda terapia była idealnie dopasowana do moich aktualnych możliwości, a fizjoterapeuci sprawiali, że stawałam się silniejsza, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wiedzieli, kiedy zmotywować do intensywniejszego wysiłku, a kiedy po prostu podtrzymać na duchu. Z łatwością udzielała mi się ich energia, radość i uśmiech. Mimo iż na początku rehabilitacji czułam się totalnie załamana i przytłoczona bólem, potrafili rozbawić mnie do łez i sprawić, że przez chwilę zapominałam o chorobie. Ich ciepło, życzliwość i gotowość do wysłuchania zamieniły godziny żmudnych ćwiczeń w czas spędzony niemalże w gronie przyjaciół. Właśnie dlatego stali się moimi przyjaciółmi, moją drugą rodziną, do której zawsze chętnie wracam. To, co osiągnęłam na tym Oddziale, wykracza poza czystą fizyczność. Każdy pobyt na Oddziale wzmacnia mnie nie tylko w aspekcie fizycznym i sprawnościowym, ale przede wszystkim psychicznym. Za każdym razem opuszczam mury Szpitala z poczuciem, że otrzymałam nie tylko większą sprawność, ale też cenną lekcję nadziei i siły wewnętrznej. Wdzięczność, którą czuję do całego personelu, jest ogromna i będzie trwać wiecznie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij