Dzień popiołów - ebook
Dzień popiołów - ebook
Komendant Pierre Niémans i porucznik Ivana Bogdanović z Centralnego Biura do Walki ze Zbrodniami zostali wysłani do Alzacji, żeby poprowadzić śledztwo w sprawie śmieci przywódcy religijnego. Mężczyzna zginął przygnieciony sklepieniem starej kaplicy. Pełnił funkcję biskupa Diecezji we wspólnocie anabaptystów żyjących z rolnictwa i prestiżowej winnicy. Policjantka Ivana infiltruje społeczność, udając wolontariuszkę podczas żniw.
Jak szokujące okażą się wyniki śledztwa prowadzonego w tej oazie niewinności i spokoju?
Intrygująca i sprawnie poprowadzona fabuła, ostry suspens i niezapomniane przeżycia. „Le Point”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-423-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znała podstawowe zasady.
Zawsze nosić tradycyjny strój i modlitewny czepek. Nigdy nie dotykać syntetycznych tkanin. Zrezygnować z telefonu komórkowego, komputera, a może nawet ze wszystkich urządzeń elektrycznych. Nie nosić ani zegarka, ani biżuterii. Nie jeść potraw, które nie pochodzą z Posiadłości. Nigdy nie przechodzić przez cudzy cień.
Pracując tu tylko sezonowo, nie musiała przestrzegać tych reguł. Jej obowiązkiem było jedynie nosić wymagany strój w dni winobrania. O osiemnastej odwożono ją i pozostałych do obozowiska na północnym krańcu Posiadłości, gdzie mogli prowadzić normalne życie, uznawani przez Emisariuszy za „światowych”. Później ciemne terenówki z przydymionymi szybami dostarczały im żywność i wodę, zupełnie jak zadżumionym.
– Ivana, idziesz czy nie?
Poszła za Marcelem do furgonu. O wpół do ósmej rano grupy wyruszały. Było zimno, ciemno, a pojazdy do przewozu pracowników, używane przez Emisariuszy, wyglądały ponuro – zupełnie jak te ciężarówki wywożące deportowanych.
Ivana poprawiła czepek i usiadła obok Marcela na odkrytym tyle. Pojawiła się tu dwa dni temu i jak dotąd udało jej się porozmawiać tylko z kilkoma pracownikami sezonowymi. Marcel był najsympatyczniejszy z nich, chociaż wyglądał jak zbir.
– Chcesz sobie zrobić skręta?
Podsunął jej paczkę tytoniu i maleńkie pudełeczko bibułek. Ivana bez słowa zabrała się do skręcania idealnego papierosa, chociaż samochodem trzęsło na wyboistej drodze.
Tak naprawdę trochę oszukiwała – pod czarną sukienką miała komplet Uniqlo wykonany z tkaniny Heattech – takie sztuczki tolerowano, a Emisariusze nosili pod „mundurami” bieliznę i rajstopy, które sami robili. W listopadzie temperatura w Alzacji nie przekraczała dziesięciu stopni.
Zapaliła papierosa i zapatrzyła się w krajobraz. Jak okiem sięgnąć rozpościerały się tu winnice, przypominające dready. Zanim wzięła na siebie tę katorgę, zapoznała się z topografią miejsca. Większą część Posiadłości zajmowały winnice. Centrum, czyli „Diecezję”, przeznaczono na fermy i infrastrukturę Emisariuszy. Cały teren był prywatny i nikt obcy nie miał prawa przekraczać jego granic.
Jedyny wyjątek stanowił czas winobrania, bo anabaptyści nie mieli wyboru – żeby zdążyć z ręcznym zbiorem winogron, zmuszeni byli zatrudniać przez dwa tygodnie pracowników sezonowych.
„Witamy, Ivano…”
Przymknęła oczy, poddając się kołysaniu samochodu. W tej chwili czuła się całkiem nieźle. We Wspólnocie podawano doskonałe śniadania z prostych ekologicznych produktów, tak jak lubiła, a lodowate wiejskie powietrze Alzacji owiewało jej policzki wesoło i czule.
„Otrząśnij się, mała. Nie przyjechałaś tu, żeby bujać w obłokach”. Uniosła powieki i trąciła łokciem Marcela, który też się zdrzemnął.
– Słyszałeś o tym zmarłym?
– O jakim zmarłym? – zapytał Marcel, jakby nagle przypomniał sobie, że trzyma w ręce zapalonego papierosa.
Wyglądał jej na takiego, który ma za sobą odsiadkę. Około trzydziestki, blady, o paskudnych zębach, twarz miał podłużną, zapadniętą, niewzbudzającą zaufania, a jego spojrzenie nicponia zdradzało, że lubi łatwe życie i sporo czasu spędza za kratami.
– Słyszałam, że w jednej z kaplic znaleziono zwłoki…
– Tak, w Saint-Ambroise.
Palił, ledwie się zaciągając, jakby oszczędzał oddech. Połowę twarzy zasłaniał mu regulaminowy kapelusz. Coś w rodzaju słomkowej panamy, pasującej do niego jak czapka Inków do Pabla Escobara.
– Co tam się stało? – spytała Ivana.
– A co cię to obchodzi? Jesteś z policji?
Zaśmiała się nienaturalnie.
– Nie rób sobie jaj… – nie ustępowała.
– Tydzień temu – zaczął wreszcie Marcel – zawaliło się sklepienie starej kaplicy w pobliżu Posiadłości. Ktoś był w środku. Ważny gość ze Wspólnoty.
– Ich szef?
– Oni tu nie mają żadnego szefa, ale Samuel był biskupem. Tym, który odprawia mszę.
– I niczym innym się nie zajmował?
– Coś ci powiem, dziewczyno. Zadajesz za dużo pytań.
Ciężarówka wjechała na polną drogę, wzbijając obłoki pyłu. Ciągnące się po obu stronach równe rzędy winorośli przypominały Ivanie krzyże na cmentarzu amerykańskim w Suresnes. Przerzucana z miejsca na miejsce przez opiekę społeczną, spędziła w tamtym regionie kilka lat.
– W kaplicy trwają prace remontowe – odezwał się nagle Marcel. Mówił teraz głośniej, żeby przekrzyczeć hałas, z jakim ciężarówka toczyła się po wybojach. – Pewnie rusztowania się rozwaliły i wszystko runęło. Samuela przygniotły kamienie.
– To był wypadek?
Marcel nie zdążył odpowiedzieć – samochody już się zatrzymywały. Robotnicy wysiadali w milczeniu i szli gęsiego, pojedynczo. Ivana dokładnie ich nie policzyła, ale szacowała, że jest ich około sześćdziesięciu. Łącznie z anabaptystami ponad setka ludzi była więc gotowa całymi dniami zginać się wpół nad winoroślą.
Marcel z pewnością nie był ważnym źródłem informacji, ale raczej skrzynią rezonansową. Od niego mogła się przynajmniej dowiedzieć, co o tej tragedii mówili robotnicy sezonowi. Od czegoś musiała przecież zacząć.
Ivana oczywiście zapoznała się z aktami. Żandarmi z Colmar niewiele wiedzieli. Na razie skłaniali się ku hipotezie wypadku, czekali jednak na wyniki ekspertyz budowlanych. Przesłuchali członków Wspólnoty. To była czysta strata czasu. W dodatku Emisariusze posługiwali się tajemniczym żargonem, pompatycznym, a zarazem uspokajającym obawy.
Toteż prokurator Philippe Schnitzler z Colmar zwrócił się do nich: do Pierre’a Niémansa i Ivany Bogdanović z jedynego w swoim rodzaju OCCS – Centralnego Biura do Walki ze Zbrodniami. Ich specjalnością były zdumiewające przypadki morderstw i niesłychane motywy zbrodni. Pracowali jako konsultanci. Tym razem postanowili podzielić się zadaniami – ona miała przeniknąć do środowiska, on działać na zewnątrz.
Emisariusze i pracownicy sezonowi zajmowali miejsca, czyli ustawiali się w szeregu przed rzędami winorośli, by wysłuchać porannej modlitwy. Mężczyźni nosili czarne garnitury, białe koszule, słomkowe kapelusze i gumiaki. Kobiety miały sukienki z grubego materiału, szare fartuchy i czepki z organdyny. Z daleka Emisariusze wyglądali jak amerykańscy amisze. Z bliska też.
Ivana podrapała się po głowie – irytował ją ten czepek – i jeszcze raz przyjrzała się krajobrazowi, coraz wyraźniej widocznemu w świetle wschodzącego słońca: za winnicami rozpościerały się alzackie równiny i lasy, co było dość miłą niespodzianką. Dwa miesiące wcześniej obowiązki zawodowe (dość ponure) rzuciły ich kilka kilometrów stąd, za Ren, do Schwarzwaldu. Dlatego Ivana spodziewała się także tu mrocznych lasów iglastych i stalowych jezior, których widok mrozi krew w żyłach.
Ale nic z tych rzeczy – ujrzała typowo francuskie, pogodne, przyjazne wsie. Jesienią drzewa mieniły się czerwienią, miedzią albo były już całkowicie bezlistne, ale łąki (Emisariusze zajmowali się także hodowlą) trzymały się dzielnie, nadal zielone, bujne, jedwabiste.
Przede wszystkim jednak pięknem zachwycały winnice. Liście przybrały jaskrawożółtą barwę i zdawały się wyrysowane przez światło, a jasne kiście winogron błyszczały jak złote plamy. Można by pomyśleć, że skórki owoców, choć pomarszczone, z trudem utrzymują sok, który już zaczyna fermentować.
Nagle stanął przed nimi brodacz i zabrał głos, zwracając się jednocześnie do Boga, do ziemi i do ich pokornych sług – obecnych tu robotników sezonowych.2
Podziękujmy Bogu za ziemię i za niebo,
Za słońce i za deszcz,
Za pory roku, które następują po sobie…”
Ivana mówiła po niemiecku, ale Emisariusz posługiwał się dialektem z XVI wieku, który nie miał już nic wspólnego z językiem używanym w berlińskich klubach.
Jak zawsze usłużni, gospodarze tego miejsca dostarczyli im przekład modlitw odmawianych w ciągu dnia pracy. W książeczce zaznaczono też, kiedy i które zdania należy powtarzać chórem – i po francusku.
Nie była to żadna forma indoktrynacji. Naprawdę nie. Emisariusze pragnęli tylko, by każdy poznał tę prawdę: owoce ich pracy były nade wszystko darem Bożym. Zbiory winogron tworzyły rodzaj więzi między niebem a ziemią.
Wszyscy powtórzyli chórem:
„W Tobie, Panie, nasza nadzieja!”.
Co rano modły odmawiał kto inny. We Wspólnocie nie istniała żadna hierarchia. Emisariusze godzili się nawet, by w razie potrzeby uczynił to robotnik sezonowy.
„Chwalmy Boga i dziękujmy Mu za nadzieję, którą nas wypełnia,
Gdy siejemy i sadzimy,
I gdy czekamy na zbiory”.
A zgromadzeni odpowiedzieli znowu:
„W Tobie, Panie, nasza nadzieja!”.
Ivana grała swoją rolę z pokorą, kątem oka obserwując wiernych trzymających się na uboczu, na prawo od grupy.
Bardziej niż stroje o przynależności do Wspólnoty zdawał się świadczyć ich wygląd. Właściwie wszyscy byli do siebie uderzająco podobni. Blada cera i delikatnie nakreślone rysy u kobiet, okrągłe oblicza okolone brodą u większości rudych mężczyzn.
Wydawało się, że przybyli z innego stulecia, epoki pionierów Dzikiego Zachodu, pielgrzymów ze Wschodu, tych, którzy przemierzyli ocean, pustynie, góry z Biblią w jednej, a motyką w drugiej ręce.
„Prosimy Boga, aby pobłogosławił naszą pracę
W polu, w winnicy, w warzywniku, w ogrodzie,
Aby ich płody dały nowe siły
Nam, jego sługom”.
Ivana szepnęła:
„W Tobie, Panie, nasza nadzieja!”.
Nad nimi dzień budził się na dobre. Jeszcze chwila, a niebo rozjaśni się promiennym błękitem, a światło zaleje ziemię pomiędzy szpalerami winorośli. Ivana, która miała skórę delikatną jak welin, musiała przez cały dzień smarować się kremem z wysokim filtrem.
Może nie było to zbyt tradycyjne, ale na pewno skuteczne.
Uświadomiła sobie, że przegapiła kilka wersetów. Nic wielkiego. U boku Emisariuszy czuła swoiste upojenie, które nie potrzebowało słów. Fascynowała ją ich wiara. To głębokie, niezłomne przekonanie łączące ich we wspólnym losie… Wyobrażała sobie, że na dłoni każdego z nich wyryta jest identyczna linia życia.
Przyjeżdżając tu, spodziewała się dziwacznej sekty, nad którą unosi się woń prania mózgu i religijnego oszustwa. Tymczasem poznała ludzi pełnych cichego zapału, silnych, z obojętnością odnoszących się do obcych.
Ivana nie wierzyła w Boga, chociaż po tym, jak przeżyła napady wściekłości ojca, serbskie bombardowania, uniknęła przedawkowania w piwnicy i wyroku za morderstwo („dzięki, Niémans”), miała wszelkie podstawy, żeby uwierzyć w siłę wyższą, która mimo tych wszystkich cierpień czuwała nad nią.
Dotąd wystarczało jej jednak, że przetrwała, i nie miała ochoty rozmyślać nad tym, jak i dlaczego.
„Prośmy Boga, by błogosławił trudowi
Wszystkich, którzy pragną podzielić
Dobra tej ziemi…”
Tak, patrzyła na nich z zazdrością. Na ich pogodne twarze, na oczy wpatrzone we własne dusze, na ich pokorną wiarę. Chciałaby tak żyć – wolna od wątpliwości, nie zbaczając z drogi… Chciałaby czuć w głębi to szczęście, jakie daje wspólna sprawa i bycie zarazem jej przykładem i sumieniem…
„W Tobie, Boże, nasza nadzieja!”
„Morderstwo”, powiedziała sobie nagle. „Samuel Wending został zamordowany w kaplicy, a ja to udowodnię”. Tak sobie postanowiła, nie mając żadnych dowodów ani nawet poszlak, ale powtarzała to z gniewem i goryczą.
– Co z tobą, śpisz? – usłyszała głos Marcela. – Idziemy, stara.
Poprawiła czepek, starannie wygładziła sukienkę i podniosła wiklinowy kosz.
Oto kim naprawdę była – zagubioną policjantką, która nie potrafi bronić się przed rozczuleniem inaczej, niż udowadniając sobie, że na Ziemi dominuje Zło.
– Morderstwo – szepnęła jeszcze bezgłośnie, nie poruszając ustami. – Bez cienia wątpliwości.3
Na rozmowę kwalifikacyjną zaproszono ją do stodoły. Powiedziała im prosto z mostu – nie ma doświadczenia i ani trochę nie zna się na winorośli.
Emisariusze, słusznie słynący z cierpliwości i szlachetności, zatrudnili ją bez wahania. Przecież i tak zostało już tylko kilka dni winobrania, a po tej nowicjuszce widać było determinację i dobre chęci…
Wyjaśnili jej, na czym polega praca. Powiedzieli, że tu prowadzi się różne winobrania, czeka się, by winogrona były przejrzałe czy też, jak się to inaczej mówi, „szlachetnie nadpsute”. Świetnie. Te konające owoce, zebrane w odpowiednim momencie, dawały prawdziwy nektar, mocny i słodki gewürztraminer.
Ivana nie piła wina, ale uwierzyła im na słowo. Pokazali jej, jak zbierać grona, odcinając szypułkę, pęd winorośli. Ciach-ciach, nic prostszego, tyle że trzeba było starannie wybierać kiście do ścięcia. Tajemnica tkwiła w kolorze… Winogrona, które zbierała od dwóch dni, przypominały rodzynki, małe i pomarszczone, a najlepsze były najciemniejsze.
Szybko wczuła się w tę rolę w grupie mężczyzn i kobiet ubranych na czarno, raz pracujących w kłębach pary, którą wydychali, raz prażonych przez lodowate słońce. Na kolanach albo zgięci wpół, nieustannie powtarzali te same gesty, odurzeni wonią winogron, równie intensywną jak zapach farby olejnej.
Pierwszego wieczoru kładła się spać przekonana, że nazajutrz nie zdoła wstać z łóżka. Najgorsza była pozycja, w której musiała pracować: pochylona nad liśćmi, zgięta, w spadającym czepku, z obolałymi kolanami.
Ale drugiego dnia już przywykła. Świeże, przejrzyste powietrze pomogło jej uporać się z bólem, a każda żyłka na liściach szeptała, że musi być cierpliwa. Przyjechała tu, żeby zbierać informacje. Na razie mogła zbierać winogrona…
Od czasu do czasu unosiła głowę i zerkała na Posłańców (to była inna ich nazwa) zrywających winogrona nieco dalej. Unikali zbliżania się do robotników sezonowych, a gdy do nich mówili, to z nienaturalną łagodnością, w wyniosłym roztargnieniu. Mogli sobie udawać pokornych. Ivana wyczuwała ich skrywane przekonanie o własnej wyższości. Inni, wszyscy inni, „światowi”, byli zwykłą duchową pomyłką, obrazą Bożą.
– Kto zajmie miejsce tego zmarłego? – zagadnęła Marcela.
– O czym ty mówisz?
– Powiedziałeś, że był tu szefem, ktoś przecież musi stanąć na czele grupy, nie?
Marcel zastygł w pół gestu – klęczał na jednym kolanie, drugą nogę miał zgiętą i na niej oparł rękę, spuściwszy sekator jak broń – do pozycji bezpiecznej.
– Przede wszystkim wcale nie mówiłem, że Samuel był ich szefem. Wręcz przeciwnie, powiedziałem ci, że w tej wspólnocie nie ma przywódcy.
Ivana wybrała spomiędzy liści kiść, ścięła ją i rzuciła do kosza.
– W takim razie coś poplątałam.
– Właśnie. Poza tym już ci mówiłem, że zadajesz za dużo pytań.
Uznała, że to okazja do kontrataku:
– A może ty nie zadajesz sobie żadnych pytań? Uważasz, że panująca tu atmosfera jest normalna? Te kostiumy? Zasady? Modlitwy? To, że trzymają nas jak zadżumionych, w najdalszej części Posiadłości?
Marcel wzruszył ramionami i zabrał się za ścinanie kiści. Teraz to on przeszedł do obrony:
– Pracuję tu już piąty rok. Późne winobranie to świetna okazja. Dobry sposób, żeby zarobić jeszcze trochę grosza przed zimą.
– I nie dziwi cię, jak oni tu żyją?
Delikatnie włożył kiść do kosza.
– Zbieram winogrona i biorę pieniądze. Tyle.
Popatrzyła na swoją sukienkę.
– Ale te ciuchy…
– Dbają o skromność. Nie mogę mieć im tego za złe. W winnicach ludzie często pracują z prawie gołym tyłkiem.
– Chyba nie w listopadzie?
– Zawsze jesteś taka upierdliwa?
Rzucił to pytanie bez mrugnięcia okiem, tonem faceta, który wie, że na świecie są takie dziewczyny, ale mało go to obchodzi, bo nie zadaje się z nimi.
– Czyli nie ma tu szefa?
– Nie ma.
– A kto kieruje produkcją?
– Nazywa się Jakob.
– To ten, który pojawił się wczoraj rano?
Niski, pulchny mężczyzna przyszedł sprawdzić, jak pracują. Wszystko szło zgodnie z planem, ale nie mogli teraz marnować ani chwili – zostały już tylko trzy dni do zakończenia Wielkiego Dzieła!
– Tak. To on nadzoruje proces produkcji wina, od zbiorów po napełnienie beczek przed leżakowaniem.
Ivana już go nie wypytywała. Zamyśliła się: ten niski grubas o słodkim głosie i przylepionym do ust uśmiechu doskonale pasował do profilu wyrachowanego dyktatora.
Rywal Samuela?
Podejrzany?
Przy obozowisku pracowników sezonowych zauważyła dziurę w ogrodzeniu. Postanowiła, że najbliższej nocy pójdzie rozejrzeć się w kościele.4
Po wyjeździe Ivany Pierre Niémans w samotności ślęczał nad papierami i analizował akta przy swoim paryskim biurku. Nie cierpiał tego: czuł się jak dekownik, kiedy inni ruszali na front.
Teraz, w środowe popołudnie czternastego listopada, podróżował samotnie TGV. Istna katorga. Fotele cuchnące jak wykładzina dywanowa, pasażerowie o twarzach bez wyrazu, nonszalanccy kontrolerzy, którzy opierali się o fotele jak podrywacze w klubie…
Jeden z nich poprosił go właśnie o okazanie biletu. Niémans podał mu go, nie racząc nawet zerknąć, a potem wtulił się w fotel – na szczęście dobrze odizolowany od innych miejsc.
W posępny nastrój wprawił go przede wszystkim cel podróży – Alzacja. Po prostu nie mógł pojąć, dlaczego ich nowa brygada, która mogła wysłać ich w każdy zakątek Francji, na dwie sprawy, dwa razy z rzędu, kierowała ich w niemal to samo miejsce. Po Czarnym Lesie i świerkach przyszła kolej na dolinę Florival i winnice. Boże! To tylko kilka kilometrów od chałupy jego dziadków! Trudniej było uznać to za pech niż za klątwę.
Teraz pech miał imię i nazwisko: Philippe Schnitzler, prokurator z Colmar, a przy okazji przyjaciel z dzieciństwa. Powiedzmy sobie szczerze: raczej kolega, z którym Pierre przez ileś lat cierpiał w jednej ławce. Nie utrzymywali ze sobą bliższych kontaktów. Każdy podążał własną drogą.
Aż tu nagle Schnitzler przypomniał sobie o kumplu przy okazji tej podejrzanej śmierci w kaplicy. Wypadek? Sabotaż? Morderstwo? Zapytajmy poczciwego, starego Niémansa, co o tym sądzi…
Zerknął na krajobraz przesuwający się za szybą, myśląc o Ivanie, która na ochotnika zatrudniła się do pracy przy winobraniu. Nie liczył za bardzo na tę błyskawiczną infiltrację. Pracowników sezonowych na pewno trzymano z dala od Wspólnoty, więc jego partnerka miała niewielkie szanse na pociągnięcie za język któregoś z Emisariuszy, choć teoretycznie była tak blisko nich. A gorączkowa atmosfera ostatnich trzech dni winobrania dodatkowo utrudniała jej zadanie.
Nie mając nic lepszego do roboty, znów skupił się na dokumentach. Między wierszami wyczytał, że Wspólnota zyskała w dolinie wyjątkowy status. Jej wino słynęło w całym regionie i pośrednio stanowiło źródło dochodu wielu miejscowych.
Toteż przesłuchujący Emisariuszy starali się robić to w białych rękawiczkach. A Emisariusze odpłacili im, nie godząc się na autopsję. Nie pozwolili też nikomu wejść na swój teren. Kaplica znajdowała się poza Posiadłością, więc żandarmi nie mieli żadnych uprawnień do myszkowania w ich królestwie. Schnitzler zdołał jednak doprowadzić do sekcji, ale… na tym koniec.
Już pięć dni minęło od śmierci Samuela, a akta żandarmerii były cienkie jak karta dań w wagonie restauracyjnym. Dlatego z urzędu przedłużono dochodzenie, licząc na to, że jeśli Niémans będzie miał swobodę działania, potrząśnie całym tym światkiem, zanim do akcji wkroczy krępujący każdy jego ruch sędzia śledczy.
Policjant wyczuwał także inną prawdę, można powiedzieć – podprogową. Skoro Schnitzler go wezwał, to sam musiał wywęszyć w Posiadłości coś nieczystego. Śmierć Samuela była okazją, żeby poznać prawdę o tym anachronicznym świecie – dzięki Niémansowi i jego legendarnej delikatności.
Trudny do zrozumienia komunikat uprzedzał pasażerów, że pociąg zbliża się do stacji w Colmar. Niémans zdrętwiał, słysząc głos kolejarza. Welcome back home.
Wziął walizkę i zmobilizował wewnętrzną dobrą wolę. Było to swoiste przegrupowanie sił. Musiał wziąć się w garść, żeby wytrzymać ten drugi pobyt na zbyt dobrze znanej ziemi…
– Cholera.
Przekleństwo wyrwało mu się z ust, gdy stanąwszy na stopniu wagonu, ujrzał oficera żandarmerii, który czekał na niego na peronie. Kapitan Stéphane Desnos był, na co nie wskazywało imię, kobietą.
Co więcej: całkiem atrakcyjną kobietą.5
Plotki o jego relacjach z kobietami krążyły od dawna. Albo o tym, że ich nie tolerował, albo o tym, że miał do nich nadmierną słabość. Ponoć był mizoginem. Albo wręcz przeciwnie – był kochliwy i niestały. Wszystko było prawdą i nieprawdą zarazem. Po prostu czasami bywało tak, czasami inaczej.
Natomiast jedno nie ulegało zmianie – Niémans unikał współpracy z osobami płci żeńskiej. Taka obecność kobiet przeszkadzała mu, ponieważ był na nie zbyt uwrażliwiony. Podczas śledztwa trzeba mieć wolną głowę. I chłodną. Mózg gliniarza jest jak biblioteka. Należy kontrolować jego temperaturę i wilgotność.
– Komendant Pierre Niémans?
Lekko przytaknął. Pani żandarm stanowczym gestem przechwyciła jego walizkę na kółkach, jakby chciała jasno pokazać, że jako współpracownicy będą równoprawni.
Kilka razy powtórzyła swoje nazwisko i ruszyła. Niémans szedł za nią, trzymając się nieco z tyłu i przypatrując się jej sylwetce. Trzydziestolatka, o bujnych kształtach, bardzo zmysłowa. Skupił się na biodrach obwieszonych żelastwem – mundurowy pas, kabura z cordury, spluwa, pałka teleskopowa, rękawiczki, kajdanki, zapasowe magazynki.
A pod tą galerią brutalnej siły krągłe pośladki przemawiały zupełnie innym językiem. Niémans znowu zaklął pod nosem. Mógł zapomnieć o chłodnej refleksji i bibliotecznej atmosferze…
Desnos od czasu do czasu zerkała na niego przez ramię. Chyba trochę zbił ją z tropu ten wysoki facet w czarnym płaszczu, przydających mu surowości okularach i z fryzurą na jeża. Wcale nie starał się być miły.
Dotarli na parking, gdzie czekał na nich nowiuteńki samochód, renault mégane. Napis na drzwiach głosił: „ŻANDARMERIA. NASZE ODDANIE, WASZE BEZPIECZEŃSTWO”. Uznał to hasło za kiepskie. Lepiej nie głosić takich, kiedy przyjeżdża się na miejsce zbrodni, gdzie w roli klienta czekają już zimne zwłoki.
Stéphane Desnos włożyła walizkę Niémansa do bagażnika. „Gorzej, niż myślałem”. Miała doskonale umięśnione ciało, bardzo proporcjonalne, a do tego odrobinę rozczulającej delikatności, która była niezwykle pociągająca. Piersi miała pełne, ciężkie, magnetyczne. A twarz, choć banalna, ale o regularnych rysach i niewinna, była jak zawleczka granatu.
Niémans miał swoją teorię na temat pociągu seksualnego – może prostą, ale sprawdzoną na własnym podwórku. Pożądanie, jak każda naturalna energia, nabiera mocy, jeśli się je hamuje. Nauczycielka podnieca, bo uosabia autorytet i moralność. Mundur ekscytuje, bo staje na drodze pożądliwości. Czasem wystarczą nawet okulary, żeby podnieść atrakcyjność… Toteż uzbrojona pani żandarm, której piersi wychylają się z częściowo rozpiętej bluzy, jest – by tak to ująć – podręcznikowym przykładem.
– Słucha pan czy nie?
Jej głos wyrwał Niémansa z zadumy.
– Tak, oczywiście, mówiła pani o…
– Wyjaśniałam panu, gdzie leży Brason.
– Znam tę okolicę.
Desnos obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. Oparła ręce na pasie i zdawała się śledzić jego sprośne myśli.
– Chce pan poprowadzić? – spytała, wiedząc już zapewne, z jakiego typu macho ma do czynienia.
– Nie. To pani wóz.
– Dokąd chce pan jechać? Na posterunek?
– Nie. Do kaplicy.
– Natychmiast?
Skinął głową i usiadł na miejscu pasażera.
– Powiedziano mi, że przyjadą dwie osoby – odezwała się, wsiadając.
– Jak widać, jestem sam.
Zanim Stéphane uruchomiła silnik, ściągnęła jeszcze bluzę, wyginając się już na fotelu. Przy tej okazji zobaczył pod rozchyloną bluzką ramiączko białego biustonosza, a potem pół miseczki, która właśnie ocierała się o jej brzuch niczym sierp.
Żeby odwrócić od niej uwagę, także stoczył krótką batalię z pasem bezpieczeństwa.
Kiedy Desnos ruszała – a temperatura w kabinie zaczynała spadać – uświadomił sobie, że jako zaciekły mizogin nigdy nie trafił na partnera lepszego od pewnej kobiety: Ivany Bogdanović, swojej aktualnej zastępczyni, małej Słowianki, jego wiewióreczki…
Ta myśl rozgrzała mu serce, toteż podjął już neutralnym tonem:
– Proszę powiedzieć mi więcej o tym śledztwie. Na jakim etapie jesteście?6
Niestety, nie mamy nic nowego. Emisariusze milczą. Analizy przeprowadzone na miejscu nic nie dały i wciąż czekamy na ekspertów.
A ponieważ to było wszystko, Desnos zaczęła długą opowieść o Wspólnocie.
W XVI wieku prześladowani w Szwajcarii i Niemczech anabaptyści schronili się w Alzacji. Spośród różnych odłamów – menonitów, huterytów, amiszów – tylko Emisariusze pozostali na miejscu, uważając, że Bóg powierzył im swój cudowny dar, tę ziemię, która rodziła niezwykłe winogrona.
W rzeczywistości to miejscowy pan, wzruszony ich wiarą, oficjalnie podarował im w XVII wieku ponad trzysta hektarów pól. Od tego czasu wciąż tam byli. Zwykła wspólnota ubranych w biel i czerń ludzi, którzy przed nikim nie musieli się tłumaczyć i wytwarzali swoje wino – gewürztraminer – regularnie jak w zegarku.
Jechali teraz w stronę doliny Florival, którą płynie Lauch. Sprawdzili na mapie, że ziemie Emisariuszy leżą dziesięć kilometrów na wschód od Brason, u stóp Grand Ballon, najwyższego szczytu w masywie Wogezów.
Dzień był piękny, Niémans nie mógł temu zaprzeczyć, ale skąpane w słońcu późne popołudnie jakoś go nie cieszyło.
– Proszę opowiedzieć mi nieco dokładniej o tym morderstwie – przerwał jej nagle.
– Hola! Nic nie świadczy o tym, że to było morderstwo!
– Czytałem, że stemple podtrzymujące sklepienie nie wytrzymały. W raporcie mówi się o sabotażu.
– Na razie nie ma co do tego pewności.
– A kiedy będzie?
– Trudno powiedzieć. Eksperci wyznaczeni przez…
Śledztwo w stylu francuskim! Prawie tydzień po zdarzeniu wciąż siedzieli z założonymi rękami, jak człowiek, który czeka w domu na hydraulika, brodząc po kostki w wodzie.
Teraz Niémans rozpoznawał okolice – minęli wzgórza otaczające Guebwiller, gdzie powstaje wiele najszlachetniejszych win alzackich. Tak często przemierzał te drogi na rowerze… W tamtych czasach o Emisariuszach mówiło się tylko szeptem. Uważało się ich za tajemniczy lud o dziwacznych obyczajach.
Nagle zobaczył ogrodzenie i wiszące na nim tablice z napisem „Teren prywatny”.
– Dojeżdżamy do Posiadłości – poinformowała go Desnos.
– Nie wygląda na gościnną.
– Emisariusze nikogo nie niepokoją, a sami też nie chcą być niepokojeni.
Policjant wyczuł w glosie Desnos lekką agresję. Domyślił się, po czyjej stoi stronie.
– Dlaczego początkowo nie godzili się na sekcję zwłok?
– Bo jest sprzeczna z ich zasadami. Chronią nienaruszalność ludzkiego ciała. Nie godzą się również na transfuzję krwi.
– W aktach jest niewiele protokołów przesłuchań. Nie rozmawialiście z sąsiadami?
– Z jakimi sąsiadami? Kaplica przylega do posiadłości Emisariuszy, a wszyscy, których chcieliśmy przesłuchać, odmówili rozmowy albo odpowiadali wymijająco. Zresztą i tak nie mogli podpisać protokołu.
– Dlaczego?
– „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”, powiedział Chrystus w Ewangelii według Świętego Mateusza¹. Te słowa zakazują im składania przysięgi.
Albo Desnos naprawdę zgłębiła temat, albo dobrze znała Emisariuszy.
– A co pani wie o Samuelu? Czytałem, że był biskupem Wspólnoty.
– Odprawiał msze, to wszystko.
– Nie był ich guru?
– Jedynym guru uznawanym przez anabaptystów jest Chrystus.
Desnos naprawdę doskonale grała rolę ambasadora. Tymczasem za oknem przesuwały się winnice ogrodzone drutem kolczastym i oznakowane kolejnymi tablicami „Teren prywatny”.
– Jak pani zdaniem przeżywają śmierć Samuela?
– Z pokorą. To nie są ludzie, którzy jawnie rozpaczają. W tej chwili ich jedyną troską jest zakończenie winobrania na czas.
Niémans, ulegając policyjnemu stereotypowi, jednoznacznie skojarzył winobranie z najszlachetniejszymi szczepami winorośli i z pieniędzmi – tym majątkiem, który Posłańcy zgromadzili przez stulecia.
– Przypuszczam, że gardzą dobrami materialnymi?
– Oczywiście. Nic nie jest niczyją własnością. Funkcjonowaniem winnicy zarządza kooperatywa, a dochodami zajmuje się fundacja.
– Seks?
Funkcjonariuszka spojrzała na niego z oburzeniem.
– Co to za pytania?
– Darujmy sobie tę dziecinadę. W Posiadłości nigdy nie zdarzają się tego rodzaju problemy? Wykorzystywanie małoletnich? Oskarżenia o gwałt?
– Nie.
Odpowiedziała mu, zniżając głos, tonem zdradzającym rozczarowanie, jakby chciała szepnąć: „Jeśli to ma być ten sławny gliniarz z Paryża…”.
Niémans zignorował jej reakcję. Jeśli w grę nie wchodziła walka o władzę ani sprawy finansowe, a w dodatku trzeba było wykluczyć sprawę obyczajową, to ustalenie motywu zbrodni zaczynało wyglądać jak szukanie wiatru w polu.
– Po co Samuel poszedł tego wieczoru do kaplicy?
– Nadzorował renowację. Bywał tam codziennie.
– Kto znalazł zwłoki?
– Emisariusze, nocą. Zaniepokoili się, bo długo nie wracał do piwnic. Podczas winobrania pracują dniem i nocą.
– Czy w kaplicy było coś wartego kradzieży?
– Nie.
– Kościół znajduje się poza terenem Posiadłości, to świątynia katolicka. Dlaczego finansują renowację?
– Kupili ten kościół na początku dwudziestego wieku. Dla nich to miejsce jest symbolem. Od stuleci, gdy dochodziło do prześladowań, znajdowali tam schronienie.
Niémans zamierzał to wszystko sprawdzić.
– Nie otrzymałem protokołu sekcji.
– Dopiero go nam przesłano.
Mówiąc to, wsunęła rękę pomiędzy fotele i przez chwilę szperała w stojącej z tyłu teczce. Niémansowi znów mignął przed oczyma półksiężyc stanika bielutkiego jak pieluszka niemowlaka.
Natychmiast skupił się na tekście. Kolejne rozczarowanie: nigdy w życiu nie widział tak lakonicznego protokołu sekcji. A przecież obrażenia były liczne. Samuel doznał złamania podstawy czaszki i wytrzewienia narządów jamy brzusznej. Żebra przebiły mu płuca, mostek wbił się w mięsień sercowy, jelito cienkie i okrężnica wysunęły się przez mięśnie brzucha, a trzustka i śledziona pękły.
Dokument nie zawierał żadnych innych informacji. Nie wspomniano o badaniach toksykologicznych, nie przeanalizowano charakteru obrażeń.
– Kto napisał to gówno? – spytał, podnosząc oczy.
– Patrick Zimmermann.
– Chyba nieczęsto pisuje takie raporty.
– Na pewno nie, jest pediatrą. Ma dyplom medycyny sądowej, ale nigdy nie praktykował.
– Co to za cyrk?
– Emisariusze zgodzili się na autopsję pod warunkiem, że ciało Samuela pozostanie w okolicy.
– W okolicy?
– Doktor Zimmermann pracuje w przychodni w Brason. To tam przeprowadził oględziny zwłok. Emisariusze go znają. Czasami zasięgają jego porady, kiedy chorują ich dzieci. Mają do niego zaufanie.
To wszystko brzmiało jak jakiś absurd, ale Niémans domyślał się, że Schnitzler przystał na takie warunki, żeby nie hamować dochodzenia i uciąć wszelkie dyskusje.
Postanowił się nie patyczkować.
– Czy nazwałaby ich pani sektą?
– Wiedziałam, że pan zapyta.
Stéphane wyszeptała to zdanie z sarkastycznym uśmieszkiem.
– Niech pani odpowie.
– Absolutnie nie. Ta wspólnota istnieje od ponad pięciuset lat.
– Czas nie ma z tym nic wspólnego.
– Chciałam przez to powiedzieć, że można ich uznać po prostu za marginalny odłam chrześcijaństwa. Taka jest przynajmniej opinia Miviludes.
Międzyministerialna Grupa Zapobiegania i Zwalczania Sekt miała na oku wszystkie grupki, jakie skupiały się wokół wierzeń lub przesądów powstające we Francji. Należeli do niej ludzie, którzy znali się na swojej robocie.
– Gdyby oceniać Emisariuszy wedle kryteriów stosowanych wobec sekt – podjęła Desnos – to nie spełniają żadnego z nich.
– Na przykład którego?
– Każda sekta ma swojego przywódcę. Emisariusze go nie mają. W ich wspólnocie nie liczą się ani pieniądze, ani władza. Żyją skupieni na sobie, w zgodzie, oddając się pracy.
– Żadnego prozelityzmu?
– Nigdy. Mnożą się między sobą, produkują swoje wino, przestrzegają własnych zasad, z dala od życia „światowych”.
To było bardzo wymowne określenie: Emisariusze poznawali głębię i prawdę, tamci żyli powierzchownie i błądzili.
– Nie można tak żyć we Francji w dwa tysiące dwudziestym roku – odparł Niémans. – To kraj równości wobec prawa, jednakowego dla wszystkich.
Desnos się uśmiechnęła – znowu spodziewała się takiej repliki.
– Ma pan rację. Udają, że stosują się do obowiązujących zasad. Oficjalnie mają nazwiska, pensje, płacą podatki. W rzeczywistości wszystko dzieje się w biurach kooperatywy. Nic nie wychodzi poza granice Diecezji. Mają skarbnika, który się tym zajmuje.
– Wie pani, jak się nazywa?
– Jakob.
Niémans zamierzał zadać kolejne pytanie, ale zauważył wśród winorośli coś, co go wzburzyło.
– Proszę zwolnić.
– Słucham?
– Powiedziałem, żeby pani zwolniła!