Dziennik kasztelana - ebook
Dziennik kasztelana - ebook
Ta powieść chwyta za gardło i trzyma do ostatniej strony!
Zmęczony metropolią Wiktor wyjeżdża z Pragi, by zostać kasztelanem morawskiego zamku. Pragnie odnaleźć wewnętrzną równowagę i zażegnać kryzys małżeński. Jednak wizja spokojnego życia wśród zabytkowych mebli i dzieł sztuki szybko odchodzi w zapomnienie. Na zamku czeka dość zagadkowy personel oraz… demony przeszłości.
Tajemnicze odgłosy i niewyjaśnione zdarzenia przejmują władzę nad Wiktorem i jego rodziną. Czy mają swoje wytłumaczenie? Czy racjonalny umysł Wiktora rozwikła tajemnicę zamku?
Pamiętajcie: niczemu się tutaj nie dziwcie!
Evžen Boček - kasztelan, autor bestsellerowej Ostatniej arystokratki i Arystokratki w ukropie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-944783-7-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1 listopada
Zegar na odległym wiejskim kościele przed chwilą wybił jedenastą. Jest cicho. Jak w grobie.
Siedzę przy barokowym stole w biurze zamku, w którym od dziś jestem kasztelanem, i w którym niecały miesiąc temu zmarł mój poprzednik – Konrad Wilczke. Zawał. Jeszcze nie miał nawet pięćdziesiątki.
Zostałem zupełnie sam w trzystuletnim budynku. Jest tu z pewnością ponad pięćdziesiąt pomieszczeń, a ja mam spać w łóżku, w którym niedawno leżał nieboszczyk. Niezły początek.
Ale skąd właściwie mam pewność, że tam leżał?
Bez przerwy gapię się na zniszczoną wersalkę, coś zmusza mnie, by nieustannie na nią patrzeć. Czuję się, jakby ktoś mi rozrywał wnętrzności. A na dodatek od rana nie ma prądu.
W jednej z szuflad znalazłem dwie niedopalone świeczki. W ich świetle całe biuro wygląda jeszcze upiorniej.
Ten facet musiał być totalnie szurnięty!
Oprócz stołu, kilku krzeseł i tej nieszczęsnej wersalki, są tu tylko lustra. Wszędzie. Kilka razy próbowałem je policzyć, ale zawsze wychodził mi inny wynik. W każdym razie jest ich około czterdziestu, wraz z olbrzymim lustrem w pozłacanej ramie, wiszącym na suficie. Wprawdzie słyszałem, że każdy kasztelan jest tak trochę świrem, ale mój poprzednik z pewnością nie miał sobie równych. Widzieć siebie ciągle pod wszystkimi możliwymi kątami, nawet od tyłu…
Od kilku dobrych godzin zachodzę w głowę, do czego było mu to potrzebne. Czy to pozostałość po jakimś dziwacznym happeningu, czy może chciał sprawdzić, jak długo trwa wywoływanie schizofrenii?
To bezpośredni ekspres do najbliższego psychiatryka.
Już zaczyna mi przez to odwalać.
Czuję się, jakby ktoś mnie sklonował.
Kilka razy przyłapałem się nawet na tym, że podnoszę wzrok, żeby spojrzeć w lustro weneckie na przedniej ścianie, czy ktoś za mną nie stoi.
Pod oknem przeszedł stróż nocny. Nazywa się chyba Swoboda (imienia nie zapamiętałem), kuleje na prawą nogę i jest obdarzony tikiem, przy którym najpierw nierealnie wybałusza oczy, a zaraz potem gwałtownie odrzuca głowę, jakby dostał niewidzialny cios. Wygląda wtedy upiornie. Stożek światła z jego latarki zatrzymał się na moment dokładnie pośrodku lustra sufitowego i oświetlił całe biuro. Słyszę jeszcze, jak skrzekliwym głosem krzyczy wściekle na służbowego owczarka niemieckiego o dziwacznym imieniu Rago, ale słów nie da się zrozumieć.
Wieczorem dzwoniłem do Iwonki. Wygląda to kiepsko. Wciąż nie może się z tym pogodzić. Podobnie jak pozostali, ona również traktuje to jak jakąś chorobę, na przykład żółtaczkę albo zapalenie płuc, z której z czasem się wyleczę. Wszyscy są przekonani, że to tylko takie chwilowe dziwactwo, coś w stylu piętnastoletniej kochanki Waldka albo rocznego pobytu Mikiego w prawosławnym klasztorze gdzieś w Rosji.
Mam trzydzieści pięć lat i moje wkurzenie na cały wszechświat osiągnęło szczyt. Siedzę w małej morawskiej wiosce, trzysta kilometrów od Pragi, z której nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem, i nie mam najmniejszego pojęcia, czym taki kasztelan się zajmuje. Ale prędzej zdechnę, niż wrócę do stolicy.
Potem rozmawiałem przez chwilę z Ewunią. Nie może się doczekać zamieszkania na zamku, ale przede wszystkim dlatego, że obiecałem jej psa. Kiedy się żegnaliśmy, miała smutny głos.
Z wnętrzności zamku zaczynają dochodzić dźwięki. Jakby ten stary budynek przebudzał się właśnie do życia.
Cholera, nie jest to zbyt przyjemne.
Co jakiś czas rozbrzmiewa trzaśnięcie albo skrzypienie. W nieregularnych odstępach słychać coś jakby pukanie do którychś z dalekich drzwi. Ale jeszcze większe wrażenie robią kroki. To regularne skrzypienie parkietu. Przed chwilą rozległo się w pomieszczeniu nade mną.
Zaczynają mi się kleić oczy, ale nie wiem, czy dam radę usnąć. Dochodzi północ. Tak czy inaczej, to wszystko jest dość niewiarygodne. Kończy się dzień, w którym zostałem kasztelanem.
2 listopada
Jest wpół do szóstej. Obudziłem się z zimna. Piec akumulacyjny jest lodowaty jak psi nos. Jeden z olbrzymich reflektorów oświetlających w nocy zamek świeci prosto w okno mojego biura, a te wszystkie lustra dodatkowo ten efekt nasilają. Najwyraźniej w nocy włączyli prąd, a Swoboda włączył światła.
Czuję się jak w mikrofalówce.
Szok przy przebudzeniu. Otwieram oczy i pierwsze, co widzę, to facet przybity do sufitu. Zanim zrozumiałem, że patrzę na siebie, zdążyłem wyskoczyć z łóżka. Z prędkością błyskawicy. Tak szybki nie byłem nawet w wojsku. Nie śniło mi się nic, a przynajmniej nic nie pamiętam. Jestem niezwykle wypoczęty i, o dziwo, nie mam swojej codziennej porannej migreny. A to nie zdarza się często.
W sąsiednim pomieszczeniu, w którym obecnie znajduje się archiwum dokumentów, zrobiłem sobie kawę. À propos – panuje tam piramidalny burdel. Boże, jaki tam jest burdel. Myślę, że powinienem zacząć właśnie tam. W miarę możliwości postaram się wprowadzić jakiś system, a przy okazji może dowiem się, na czym tak właściwie polega praca kasztelana.
Chociaż – czy oblanie tego benzyną i podpalenie nie byłoby lepszym rozwiązaniem?
Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że na Morawach Południowych zawsze jest ciepło. To nieprawda. Jest tu strasznie zimno. Jest tu kurewsko zimno. A zamek to jedna wielka lodówka, w której jest jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Od dobrej godziny siedzę przy przedpotopowej farelce, popijam gorącą herbatę i jestem tak zmęczony, że nie przeszkadzają mi nawet lustra.
Jeszcze trochę i chyba się do nich przyzwyczaję!
Niebo jest cudownie czyste. Do świtu na pewno będzie mróz.
Już o ósmej rano przyjechał Furman, żeby przeprowadzić inwentaryzację przekazywanych ruchomych dóbr kultury. Furman jest kierownikiem wydziału kulturalnego w powiatowym wydziale kultury.
Zadufany, małostkowy prostak.
Mój szef.
Od pierwszej chwili było jasne, że my dwaj się nie dogadamy. Bo czy można się dogadać z człowiekiem, który ma na szyi trzy złote łańcuszki, a włosy związane w warkoczyk? Wygląda jak personel jarmarcznej karuzeli. Kiedy pomyślę, że będzie mnie dręczyć niedokształcony debil, robi mi się gęsia skórka. Zatem aż taka idylla to chyba nie będzie. Ciekaw jestem, jakim cudem on dostał tę pracę.
W komisji inwentaryzacyjnej oprócz nas dwóch jest jeszcze sprzątaczka Waleria Ott.
To dziwna kobieta. Nie wiem, co o niej myśleć. Jak na sprzątaczkę ma zaskakującą wiedzę o historii sztuki. Bez niej nie skończylibyśmy inwentaryzacji nawet do sylwestra. W papierach panuje niewyobrażalny chaos (Furman mówi pierdolnik, mówi też shit, żeby pokazać, że jest in, biedak). Normalny śmiertelnik nie ma szansy się w tym zorientować. Waleria się orientuje.
Dokładniej mówiąc – doskonale się w tym orientuje. Podejrzewam wręcz, że zna to na pamięć. Ja w trzecim pomieszczeniu byłem już totalnie ogłupiały, Furman najwyraźniej też, więc obaj ograniczyliśmy się do mechanicznego odhaczania kolejnych pozycji w księdze ewidencyjnej (nazywa się ją „czarną", ponieważ ma czarną oprawę – coś genialnego), a identyfikację poszczególnych przedmiotów zostawiliśmy Walerii. Po dwóch godzinach byłem tak przemarznięty, że prawie nie mogłem mówić, a całą tę miśnieńską i wiedeńską porcelanę zamieniłbym na talerz gorącej zupy i porządną setkę.
Może nie jest to najlepsze podejście, ale przecież nie będę sobie wmawiać, że rozczulają mnie te stare graty. Kiedy starosta powiatu przekazywał mi funkcję i mówił o „wielkiej misji i odpowiedzialności za powierzone dobra", sporo wysiłku kosztowało mnie, żeby od tych bzdur się nie porzygać.
Gdyby mogło być całkiem po mojemu, najchętniej pasłbym owce, ale na to Iwonka raczej by się nie zgodziła. A przecież to ona ciągle powtarza mi, że jestem egoistą. Gdyby nie jej sprzeciw, moglibyśmy przeprowadzić się gdzieś do szałasu.
Na obiad poszedłem z Furmanem do tutejszego baru. Nazywa się Nowy Świat. Ohydna, brudna spelunka.
Z pięciu dań w menu nie mieli trzech. Wzięliśmy gulasz. Był przypalony. Obsługiwał nas pijany kelner, a kiedy poprosiłem o herbatę, zrobił minę, jakby to słowo słyszał pierwszy raz w życiu.
Nowy świat.
Wracając przez park, wstąpiliśmy do ogrodnictwa zamkowego. Ogrodnik nazywa się Fiala. Akurat naprawiał piłę motorową. Jest albo alkoholikiem, albo narkomanem. Albo i tym, i tym. Szklany wzrok wbity gdzieś w dal, roztrzęsione ręce i fascynująco nieskoordynowane ruchy… Furman powiedział mi potem, że za te pieniądze nikogo lepszego nie znajdę. Próbowałem wyobrazić sobie tego gościa z włączoną piłą motorową w rękach.
Ale park zamkowy jest utrzymany całkiem nieźle, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Waleria już na nas czekała.
Nie wiem dlaczego, ale czuję się przy niej nieswojo. Zawsze, kiedy nasze oczy się spotykają, szybko odwraca wzrok, jakby bała się, że rzucę na nią urok lub coś jeszcze gorszego. A mimo to zauważyłem, że ciągle przygląda mi się tym swoim podejrzliwym spojrzeniem. Jeszcze nie słyszałem, żeby odezwała się pełnym zdaniem. Mieszka w małym domku na końcu dziedzińca gospodarczego. Jej mąż Aleksander pracuje tu jako stróż nocny (dziś ma służbę), i wygląda zupełnie jak Béla Lugosi w Księciu Draculi. Waleria i Aleksander są już po siedemdziesiątce, ale dałbym im tak o dziesięć lat mniej. Podobno pracowali w zamku jeszcze w czasach ostatniego hrabiego.
Dziś inwentaryzowaliśmy do czwartej po południu. W zamku panował już półmrok. Jeśli dobrze pójdzie, jutro skończymy trasę zwiedzania, a od poniedziałku zaczniemy zbiory na drugim piętrze. Chciałbym mieć to już za sobą.
Próbowałem zadzwonić do Iwonki, ale telefon nie działa. Nawet mnie to nie dziwi. To naprawdę jest nowy świat.
3 listopada
Inwentaryzację pierwszego piętra zakończyliśmy w „moim" biurze. Luster jest trzydzieści siedem. Kiedy zapytałem Walerię, po co Wilczke powiesił je w takiej ilości, wzruszyła ramionami i odparła:
– Nie wiem.
Prawdę mówiąc, nawet nie spodziewałem się innej odpowiedzi. Baba małomówna.
Komiczne zdarzenie. Pan Furman znów udawał Pana Ważnego, ale nie wpadł na to, że lustra optycznie powiększają biuro. Kiedy więc podbiegł do ściany, żeby podyktować nam numery, mocno uderzył głową w jedno z nich i zaczął głośno przeklinać. Wilczkego. Kretyn, paranoik, zboczeniec…
Chyba za nim nie przepadał.
Całe wystąpienie zakończył tym, że bardzo stanowczo nakazał mi w trybie natychmiastowym doprowadzić tu wszystko do porządku. Brzmiało to jak pogróżka.
Wprawdzie nie jestem pewien, co miał na myśli mówiąc „wszystko", ale powiedziałem mu, że się postaram.
Trochę mi go żal. Urzędniczek.
Po południu przyniósł z „archiwum" półmetrowy stos dyrektyw i rozporządzeń. Czy jeśli to wszystko przeczytam, wciąż będę normalny?
Chryste Panie, co za lektura. Można się od tego nabawić zapalenia opon mózgowych. Ta gmatwanina chwilami przypomina wszystkie powieści postmodernistyczne razem wzięte, a chwilami audycję Radia Erewań. Kto to napisał? Szaleńcy? A może po prostu ci ludzie robią sobie jaja? Chyba od tego wyłysieję. Wychodzi na to, że bez odpowiedniego szkolenia człowiek nie może tu iść nawet do toalety.
Czy Kafka nie był przypadkiem na stażu w urzędzie powiatowym?
Dyrektywa o ochronie obiektu zawiera załącznik, którego w ogóle nie rozumiem:
Od dnia 01.07.1995 stróżom nocnym zakazuje się wykonywania patrolów wewnątrz obiektu. Od tego dnia stróżowie nocni mogą pilnować obiektu wyłącznie na zewnątrz. Podpisano: Konrad Wilczke. Przecież to nie ma sensu. On im właściwie zakazał pilnować.
Jutro muszę zapytać Otta, jak Wilczke uzasadnił im ten bzdurny wymysł. Na Boga, chyba nie chciał, żeby ktoś okradł zamek? A może chciał?
To chyba naprawdę był wariat.
4 listopada
Napisałem list do Mity, ale nie wiem, gdzie go wysłać. Od trzech miesięcy nie mam od niego żadnych wiadomości. Tak długo nie milczał nigdy. Ostatnia widokówka przyszła z Laosu.
Nie widziałem go od prawie dwóch lat.
Tęsknię za nim.
Zaraz po przebudzeniu poszedłem do parku, który jest dużo większy, niż sądziłem. Wszędzie pełno wron. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na to, że ich pióra mają taki połysk.
Skąd tak właściwie tu przylatują?
I co te bestie jedzą tu w zimie?
Wszedłem na łagodne wzgórze, z którego widać prawie cały zamek. Patrzyłem na ten stary budynek z odpadającym tynkiem i łuszczącymi się okiennicami, i pytałem sam siebie, co tak właściwie będę tu kurwa robić. Podpierać tę starą ruderę widłami, żeby się nie zawaliła?
Przynajmniej mam tu spokój i czyste powietrze.
Przełaziłem tak bez celu całe przedpołudnie. W tym czasie ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na zegarek, a gdyby nie dzwony kościelne oznajmiające godzinę dwunastą, kto wie, jak długo bym tam jeszcze chodził.
Moje rozproszone myśli zaczęły się stopniowo uspokajać, a ja po prostu chłonąłem dźwięki i obrazy, które mnie otaczały. Liście szeleszczące pod nogami, krakanie wron, popękana kora drzew, sczerniałe drewno mostków na kanałach wodnych…
Kiedy wracałem główną aleją do zamku, ktoś stał na tarasie wschodnim. Nagle, nie wiem dlaczego, miałem wrażenie, że mnie obserwuje, mimo iż z tej odległości nie można było nawet rozpoznać, czy stoi przodem do mnie, czy plecami. To taka nieistotna bzdurka, ale w tamtym momencie poczułem się dziwnie nieswojo i przyśpieszyłem kroku. Spokój sprzed chwili zniknął. Nie rozumiem, dlaczego tak ważnym wydało mi się sprawdzenie, kto to jest i czy naprawdę patrzy na mnie. Szedłem coraz szybciej. Rzeczywiście – patrzył w stronę parku, co tylko potwierdzało, że mnie obserwuje. Potem obrócił się i zniknął. Obszedłem cały zamek. Oczywiście – nie spotkałem nikogo.
Czułem się jak skończony idiota. Ale kiedy potem chciałem otworzyć bramę na dziedziniec wewnętrzny, okazało się, że wcale nie jest zamknięta. Zaczynały mnie już ponosić nerwy, ponieważ byłem całkowicie pewien, że ją zamykałem. Stałem tam i bałem się przez nią przejść. Naprawdę się bałem! Ale czego, do cholery, czego? (Może zaczyna mi już odbijać od tego mojego „bajkowego" biura).
Po prostu kretyński, irracjonalny strach. Jedyna rzecz, jaka przyszła mi do głowy, to zajrzeć do Ottów i zapytać, czy nie wchodzili przypadkiem na dziedziniec wewnętrzny. Akurat jedli obiad.
Spojrzeli na mnie, jakby widzieli mnie po raz pierwszy w życiu. Mimo to Aleksander włożył buty i nie bacząc na moje protesty poszedł ze mną sprawdzić, co się tam dzieje. Nacisnął klamkę, otworzył tę zasraną bramę i pokazał mi palcem lekko wysunięty rygiel zamka. Po czym bramę znów zamknął i przekręcił klucz. Zatrząsnąłem nią. Była zamknięta.
– To stary mechanizm. Musi pan przekręcić klucz dwa razy – rzucił obojętnie, a ja ze wstydu najchętniej spłukałbym sam siebie w toalecie. Kasztelan, co nie potrafi zamknąć bramy.
Na szczęście Ott tego nie komentował i poszedł dokończyć obiad.
Wszystko było w porządku.
Tylko dlaczego wciąż się pocę?
Po południu grzebałem trochę w „archiwum" i w jednej z szafek odkryłem kompletny zestaw komputerowy wraz z dyskami instalacyjnymi. Wszystko zapakowane. Na liście przewozowym widnieje data 05.10.1995. Wilczke umarł szóstego. Zbytnio się nowym komputerem nie nacieszył.
Przytaszczyłem wszystko do biura i nie pójdę spać, dopóki tego nie uruchomię.
Muszę przyznać, że takiej drukarki laserowej nie mieliśmy nawet na uniwersytecie.
5 listopada
Jest czwarta rano. Przed chwilą obudził mnie mój własny krzyk. Mimo iż jest tu dość chłodno, byłem cały zlany potem i musiałem się przebrać. Palę już piątego papierosa i czuję się jak po zderzeniu z pociągiem. Pośpiesznym.
Zasnąłem przy biurku, na którym wciąż świeci ekran monitora. Czyli udało mi się uruchomić komputer, ale instalację Windows musiałem kończyć już tylko machinalnie, bo w ogóle tego nie pamiętam. Najwyraźniej utworzyłem nawet plik pod nazwą Dziennik kasztelana. Ciekawe.
Na dworze wieje silny wiatr, a zamek wydaje dźwięki jak stara młocarnia parowa, która lada chwila może się rozpaść. Czuję się beznadziejnie. Nawet bez tego byłem dość przerażony, a teraz jeszcze te efekty dźwiękowe.
Myślę, że…
Chyba z tego wszystkiego zwariuję. Przed chwilą przyszedł Ott. Zobaczył, że mam włączone światło, i chciał spytać, czy czegoś nie potrzebuję. Ten gość jest niesamowity. Za dnia jest nieźle, jeśli chociaż odpowie na dzień dobry, a o czwartej rano się o mnie martwi. Kiedy zabrzmiało pukanie do drzwi, byłem tak otępiony, że powiedziałem: proszę! I chyba nawet nie wydało mi się dziwne, że ktoś zamierza złożyć mi wizytę o tak niedorzecznej porze.
Ale jak to możliwe, że nie słyszałem jego kroków na schodach?
Otworzył drzwi i spojrzał na mnie zatroskanym wzrokiem.
Właściwie wcale nie jestem pewien, czy to nie był tylko sen.
Na ponowne zaśnięcie nie było szans. Oby już było rano.
Wciąż mam tę scenę przed oczami – widzę to jak film zapamiętany w najdrobniejszych szczegółach i to mnie dziwi najbardziej. Kiedy coś mi się śni, po obudzeniu zostają tylko chaotyczne urywki, zazwyczaj całkowicie bzdurne… Ale ten sen był tak piekielnie realistyczny, tak sugestywny…
Siedzę przy biurku i piszę na komputerze list do Mity. Gdzieś w zamku rozlegają się straszne uderzenia. Poza tym panuje absolutna cisza. Uderzenia w tej ciszy brzmią jak wystrzały. Staram się nie zwracać na to uwagi, ale w końcu wstaję i idę to sprawdzić. Drzwi do holu są zamknięte, więc muszę wrócić do biura po klucze. Przez chwilę szukam tego właściwego i otwieram drzwi. W mosiężnym świeczniku na stole płoną świeczki. Biorę go do ręki, ale jest strasznie gorący. Uderzenia dochodzą z sąsiedniej sali. Jedna okiennica otworzyła się i wali w ścianę, mimo iż na zewnątrz nie ma wiatru. (Co za bzdura.) Otwieram okno i wychylam się, żeby ją złapać.
Na tarasie pod schodami siedzi Rago i patrzy na mnie. Nie rusza się i wygląda, jakby nawet nie oddychał. Nagle słyszę kroki od strony parku. Ktoś idzie w kierunku zamku. Nie widzę go, ponieważ reflektor świeci mi prosto w oczy. Rago wciąż mnie obserwuje. Oprócz skrzypienia piasku słychać co jakiś czas ciężki oddech. Zamykam okiennicę, ale przez uchylone żaluzje obserwuję park. Nie wiem, czy bardziej niepokoją mnie te kroki, czy Rago. Pojawia się postać i idzie ku schodom prowadzącym do sali. Ma pochyloną głowę, więc nie widać twarzy. Przechodzi obok Raga, ale on nawet nie drgnie. Sapanie zdradza coraz większy wysiłek każdego oddechu. Pod schodami postać na chwilę się zatrzymuje. Czuję, jak zaciska mi się tyłek. Stoję jak zaklęty i nie mogę się ruszyć. Ciężkie kroki na schodach. Stoi przed drzwiami do sali. Wstrzymuję oddech. Ta chwila trwa bez końca. A potem słyszę zgrzyt kluczy. Nogi mam jak z ołowiu, ale mimo to, oszalały z przerażenia, zaczynam biec do biblioteki, i jeszcze dalej, uciekam…
Jestem totalnie zdezorientowany, ale kroki rozlegają się już wewnątrz zamku i wiem, że muszę biec przed siebie. W grobowej ciemności zderzam się z meblami, padam na podłogę, ale wstaję. Co dziwne – zawsze znajduję drzwi do kolejnego pomieszczenia, ale dystans między mną a tym człowiekiem zmniejsza się.
Nie mam szans. Lecz właśnie w tej chwili dostrzegam światło. Pasek światła pod drzwiami. Rzucam się w tamtą stronę. Jestem na korytarzu. Przebiegam po ciemku całą trasę zwiedzania aż do przedpokoju hrabiego, skąd jest drugie wyjście. Na końcu korytarza znajduje się biuro.
Kiedy biegnę obok oratorium, zauważam, że drzwi są otwarte. Ktoś tam stoi. Przypomina mi Aleksandra Otta, ale ma chłopięcą sylwetkę i czarne, krucze włosy. Twarzy w tym mroku prawie nie widać.
Zatrzymuję się i krzyczę do niego.
Nie reaguje, jakby mnie nie słyszał. Ale czuję bardzo dobrze, że mnie obserwuje.
Nagle znika. Po prostu się rozpływa. Nie ma go.
Jak dostałem się do biura – nie wiem. (No chyba drzwiami, idioto.) Opadłem na krzesło. Na ekranie lśnił niebieskawym światłem niedokończony list do Mity. Chciałem zapalić papierosa, ale strasznie trzęsły mi się ręce. Złamałem kilka zapałek. Wreszcie mi się udało, ale dokładnie w tej samej chwili znów usłyszałem to sapanie.
Stał nade mną. Podniosłem głowę i ujrzałem w lustrze przerażająco bladą twarz.
W tej chwili krzyczałem już jak szalony i ten ryk mnie obudził.
Na dworze szaleje wichura. Co chwilę słychać, jak na dziedzińcu rozbijają się dachówki, zerwane z dachu przez wiatr. Oby teraz nie zaczęło padać.
Po nocnym koszmarze usnąłem jak zabity i obudziłem się dopiero po południu. Chciałem się stąd na chwilę wyrwać. Wsiadłem do auta i pojechałem do miasta powiatowego na bardzo późny obiad. W drodze powrotnej usłyszałem w radiu, że wczoraj w nocy jakiś żydowski szaleniec zamordował izraelskiego premiera Rabina. Kiedy dojeżdżałem do zamku, było już ciemno, ale reflektory jeszcze nie były włączone. Przed bramą zatrąbiłem na stróża, ponieważ moja znajomość z Ragiem nie osiągnęła jeszcze takiego stopnia zażyłości, bym mógł mieć pewność, że uzna mnie za kogoś, kto do tego miejsca należy. Zresztą obojętne, za kogo by mnie uznał, po prostu by mnie pogryzł. Lecz nie pojawił się ani Swoboda, ani pies. Wszędzie ciemno jak w dupie. Wjechałem na dziedziniec, zgasiłem światła i czekałem. Cisza, jakby wszyscy pomarli. Na portierni też nie było żywego ducha. Wziąłem latarkę i poszedłem sprawdzić, co dzieje się ze Swobodą. Mieszka w północnym skrzydle.
W jednym z okien paliło się światło. Wszedłem do środka i żołądek podskoczył mi do gardła – tak tam śmierdziało. Nie rozumiem, jak człowiek może mieszkać w czymś takim. Zawołałem go po nazwisku. Cisza.
Sądząc po rozświetlonym oknie, jego pokój znajdował się na końcu korytarza. Zrobiłem parę kroków i zawołałem go ponownie. Nie odpowiadał. Wkurzyło mnie to. Wyobraziłem sobie, jak tam chrapie, pijany do nieprzytomności. Z każdym krokiem narastała we mnie wściekłość. Byłem jeszcze podrażniony po poprzedniej nocy, a Swoboda mógł za to zgarnąć, bo był akurat pod ręką. Skądś wybiegł rudy kot, tłusty jak prosię, otarł mi się o nogi, wyprzedził mnie i zaczął drapać drzwi.
Zastukałem w te drzwi pięścią i nie czekając na odpowiedź, wszedłem do środka. Właściwie tam wtargnąłem.
Widziałem już powieszonego kolegę z klasy, kilka strasznych wypadków samochodowych, nie mówiąc o tym facecie, co skoczył pod metro, a ja przyszedłem akurat w chwili, kiedy zbierali go do worków. Jakoś szczególnie mnie to nie poruszyło.
Ale teraz byłem przerażony. Swoboda leżał na podłodze. Z twarzą wykrzywioną w skurczu wyglądał jak swoja własna karykatura. Co kilka sekund miał dziwne drgawki. Przez zaciśnięte zęby wypływała krew. Oddech nieregularny. Musiałem oprzeć się o ścianę, żeby opanować nerwy. Przez cały ten czas rudy kot ocierał się o jego nogi i mruczał z zadowoleniem. To, że jego pan wibruje, jakby siedział na krześle elektrycznym, nie robiło na nim żadnego wrażenia. Po chwili udało mi się opanować.
Z portierni zadzwoniłem po karetkę. Przyjechali w miarę szybko.
– Atak epileptyczny, podamy Diazepam – powiedział lekarz, kiedy tylko zobaczył Swobodę. Podnieśliśmy go na łóżko i dostał zastrzyk.
– Co na to bierze? – zapytał mnie lekarz. Nie rozumiałem, czego ode mnie chce. Na szczęście w pokoju pojawił się Ott. Ten facet pojawia się jak duch.
– Sanepil – powiedział, a lekarz tylko skinął głową.
Potem wypełnił jakieś formularze, a jeden z nich dostał Ott ze słowami, że Swoboda ma jutro przyjechać do szpitala na badania.
Tymczasem nasz nieszczęśnik doszedł do siebie. Lekarz nachylił się nad nim i zapytał, jak się nazywa. Swoboda niewyraźnie, z zesztywniałym językiem, odpowiedział.
– No, myślę, że wszystko będzie dobrze, ale na wszelki wypadek niech pan go co jakiś czas w nocy kontroluje. I zróbcie coś z tym odorem, śmierdzi tu gorzej niż w oborze.
Odprowadziłem lekarza do bramy. Po drodze powiedział mi, że to on wystawiał Wilczkemu akt zgonu.
– To było niezłe przedstawienie. Rano znalazła go dziewczyna pracująca tu jako przewodniczka. Poszła otworzyć okiennice i potknęła się o niego. Była w takim szoku, że musiała parę dni spędzić w szpitalu.
Pożegnaliśmy się i wsiadł do karetki.
Zatem Wilczke nie umarł w biurze, tylko w zamkowej bibliotece. Według lekarza umarł między drugą a trzecią w nocy. Ciekawe, co tam robił?
Naprawdę niczego tutaj nie rozumiem. Kiedy chwilę później zagadnąłem na ten temat Otta, siedzącego wciąż przy łóżku Swobody, powiedział, że tamten człowiek (jakby nie chciał wypowiedzieć jego nazwiska) był nieprzewidywalnym dziwakiem. Mówiąc to, patrzył na Swobodę, który tymczasem zasnął, a ja wyczułem, że Ott nie ma ochoty na pogaduszki. Wstałem i wyszedłem, pomimo że chciałem zapytać go jeszcze o mnóstwo rzeczy.
6 listopada
Przez cały dzień strasznie boli mnie głowa. To chyba od tych wczorajszych przeżyć.
Od rana znów z Walerią i Furmanem w depozytoriach. Masakra.
Obrazy, meble, porcelana, broń. Wszystko rzucone na kupę bez ładu i składu. Stęchlizna i stuletni kurz.
Furman ze wściekłości wychodził z siebie. Za wszystko oberwało się Walerii. Tłumaczyła się tym, że Wilczke nikogo tam nie wpuszczał.
Swoboda przyszedł mi podziękować. Był wyraźnie zakłopotany.
Z jego słowotoku zrozumiałem, że boi się, żebym go nie zwolnił. Zrobiło mi się go żal. Otta nie widziałem. Stróżował przez dwie noce z rzędu i najwyraźniej ma wszystkiego dosyć. Ja też.
7 listopada
Rano przyszedł człowiek, który nazywa się Jan Walter. To nasz konserwator. W zeszłym tygodniu był chory i dziś wrócił do pracy. Mieszka we wsi.
Kiedy tylko się sobie przedstawiliśmy, powiedział, że trzeba zaszczepić Raga przeciw wściekliźnie i zamówić węgiel. I że nie muszę sobie tym zawracać głowy – on to załatwi. Delikatnie zagadnąłem, czy nie zna jakiegoś malarza pokojowego.
Odparł, że zna. Siebie. Prawdziwa złota rączka. Tego człowieka zesłały mi niebiosa.
– Pewnie chce pan pomalować to mieszkanie na drugim piętrze, prawda?
Nasze nowe mieszkanie. Na drugim piętrze. Trzy olbrzymie pomieszczenia ze stiukowymi sufitami i piecami kaflowymi. Kuchnia wielkości całego naszego praskiego mieszkania. Okna z widokiem na park. Kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy, prawie zemdlałem.
Już nigdy żadnych Łukaszowskich, którzy co noc rżnęli się tak, że wiedziała o tym połowa osiedla, żadnego charczenia starego Wachy, od którego robiło się niedobrze nawet naszemu chomikowi, nigdy żadnej nauki gry na skrzypcach i zarzyganej windy.
Kiedy Iwonka to zobaczy, oszaleje z radości. Specjalnie opisałem jej to przez telefon bardzo zdawkowo. Ten apartament ma tylko jeden minus: łazienka (wielkości salonu w naszym praskim bloku) i toaleta są oddzielone od reszty pomieszczeń bardzo zimnym korytarzem, co będzie uciążliwe, szczególnie ze względu na Ewcię.
Od uroczej kadrowej z urzędu powiatowego dowiedziałem się, że Wilczke mieszkał tu tylko dwa lata. Potem żona z synkiem odeszli, a on przeprowadził się do małej klitki na parterze, którą po jego śmierci zapieczętowała policja. Z uwagi na to, że syn – najbliższy krewny – podobno mieszka w Australii, załatwienie formalności spadkowych może ciągnąć się nawet przez kilka lat. Zawsze, kiedy przechodzę obok tych drzwi, mam chęć zerwać pieczęcie (już raz próbowałem) i zajrzeć do środka. Trzynasta komnata. Czyż to nie jest absurdalne?
Ten facet notorycznie wymyślał jakieś problemy. Walter stwierdził, że był to świr najwyższej próby.
Potem obiecał, że do piątku nasze mieszkanie będzie pomalowane. Poradzi sobie z tym sam.
Iwonce powiedziałem, żeby powoli zaczynała nas pakować.
Dalsza część dostępna w pełnej wersjiChcesz podejrzeć osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię? Chcesz spędzić miło czas, śmiejąc się i śmiejąc? Doskonale, czekamy właśnie na Ciebie, by zacząć przedstawienie. Witamy w Czechach i u Czechów, którym niezmiennie dopisuje dobry humor. Dowód? Ostatnia arystokratka Evžena Bočka.
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCA SIĘ CZESKA KSIĄŻKA 2015 ROKU!
Pamiętnik surrealistyczny.
Gwarancja czeskiego humoru.
Rodzina Kostków przybyła z USA do Czech do dawnej siedziby rodu - zamku Kostka. Lecz zamiast kultywować szlacheckie tradycje, Kostkowie muszą zmierzyć się z morawską rzeczywistością, która bardzo odbiega od ich wyobrażeń o życiu arystokracji. Kilogramy antydepresantów i hektolitry orzechówki nie rozwiązują pojawiających się problemów. Tymczasem na zamku nieuchronnie rozpoczyna się dochodowy sezon turystyczny, a nikt, łącznie ze służbą, nie przywykł do ciężkiej pracy...
UWAGA: CZYTANIE W MIEJSCACH PUBLICZNYCH NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!