Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Dziennik końca świata - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 czerwca 2019
29,99
2999 pkt
punktów Virtualo

Dziennik końca świata - ebook

Co robi obserwator końca świata? Chodzi i podsłuchuje. Najchętniej w tramwaju, ale może być też w osiedlowym sklepie i pobliskiej przychodni. Ze spojrzeniem jak u krowy smutnym gapi się przez okno. No cóż, taki zawód. A świat zrobił się pod swój koniec niebezpieczny. Trzeba brać kwas foliowy, witaminę B, popijać nalewką. Między wizytami w Krysieńce i Pięknym Psie posłuchać pieśni patriotycznych, obejrzeć plakaty przedwyborcze, zadumać się nad tym, czy ludzie są jeszcze w stanie rozumieć siebie nawzajem. No i przede wszystkim: trzeba mieć rację. Własne sądy zawsze się potwierdzają.

Na klatce stoją dwie atrakcyjne kobiety, ubrane tak, żeby ich atrakcyjność była zakryta, ale nie zupełnie.

– Chciałyśmy porozmawiać – odzywa się blondynka. Twarz ma szeroką i przyjazną. Nie bardzo wiem, jak zareagować. Myślami jestem gdzie indziej, wszystko we mnie kipi i byłbym raczej nieprzyjemnym rozmówcą. Mimowolnie robię ruch, jakbym chciał zamknąć drzwi bez słowa.

Wtedy druga, brunetka, pyta: – Nie obawia się pan końca świata?

– Obawiam się? Nie – odpowiadam niespodziewanie ożywiony. – Raczej czekam. Niech by raz wreszcie przyszedł.

[fragment]

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5941-6
Rozmiar pliku: 601 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ta książka jest o tym, o czym są wszystkie współczesne książki: że sprawy tego świata idą w złym kierunku, nawet kiedy nie muszą. Koniec świata jest bliski. I nie chodzi o żadne przepowiednie. Chodzi o to, co czuję, wchodząc po schodach na trzecie piętro.

Jest też inny temat tej książki. To zdanie, którego autorem jest ponoć Bohumil Hrabal. Nigdy go w jego dziele nie odnalazłem, więc pozwalam sobie uznać, że mi się przyśniło. Wyraża ono moją głęboką, wielokrotnie zachwianą wiarę, że człowiek ma moc przemiany tego, na co patrzy. Zdanie to brzmi: „Świat jest straszny, ale ja postanowiłem, że jest piękny”.

To wszystko. Poza tym będzie w tej książce mnóstwo przygód, przemocy i seksu. Różni ludzie różne rzeczy dziś obiecują, więc i ja mogę coś obiecać.ENERGETYK

Dzieją się rzeczy ostateczne. A ostatecznie to, co się dzieje, jest jakoś przewidywalne. Biorę tabletki dla kobiet w ciąży, bo potrzebny mi kwas foliowy. Biorę witaminę B, bo często płaczę. Na coraz mniej sprawne stawy przyjmuję kapsułki, które mi zalecił Wiesław Myśliwski, na nadciśnienie tolurę, którą mi przepisał doktor Zaczek, a na poprawę nastroju nalewki, które przygotowuje prezydent Pomianek. Poza tym jestem czysty.

Doktor Zaczek kazał mi ponadto zrzucić kilka kilogramów i spacerować nawet do godziny dziennie. To ostatnie prawie udało mi się wprowadzić w życie. Prawie, to znaczy poza dniami, kiedy nie wychodzę z domu. Świat zrobił się niebezpieczny. Wczoraj w autobusie linii siedemset cztery osiemdziesięciolatek wyszarpał za włosy kobietę, która nie chciała ustąpić mu miejsca. Nerwy ludziom puszczają.

Niemniej na ogół chętnie chodzę, śledzę, podsłuchuję. Taki zawód. Interesuje mnie, o czym i jak ludzie rozmawiają. Pamiętam, miałem dziesięć, może jedenaście lat. Była wigilia, stałem w oknie naszego mieszkania na piątym piętrze i wpatrywałem się w oświetlone okna bloku naprzeciwko. Każde światło oznaczało rodzinę zbierającą się wokół stołu. Przyszło mi na myśl, że byłoby wspaniale, gdybym mógł się przenieść na chwilę do każdego z tych mieszkań i, niewidzialny dla domowników, towarzyszyć przez chwilę ich rozmowom. Tak jest – zapragnąłem być wszechobecnym „uchem”, uchem Wszechmogącego. Chciałem wiedzieć, jak tam jest, w tych mieszkaniach tak bardzo podobnych do naszego. Czy mówi się tam o tym samym co u nas? Czy mówi się tak, jak my mówimy, czy jakoś inaczej? Czy tak samo i o tym samym się milczy? Ciekawe (myślę o tym teraz, po latach), że nie interesowały mnie inne szczegóły – czy dzieci dostaną prezenty, jakie potrawy znajdą się na stole, i tak dalej. Odkrycie, że wigilia w każdym domu wygląda trochę inaczej, przyszło dopiero później. Interesował mnie język, mowa. Gdy dla innych święta istniały w rzeczach, dla mnie przede wszystkim w słowach. W mówieniu wszystko się krystalizowało.

Kręcę się, podsłuchuję, ciekawość swoją podniecam i zaspokajam. Nie żebym rwał się i od razu to, co podsłuchane, przekazywał dalej. Niemniej to, co tu zapisuję, ten dziennik niby, jest jakoś głosem wspólnym, głosem głosów, nie tylko pojedynczym.

Ostatnio podsłuchiwanie stało się odrobinę trudniejsze. Zauważyłem, że po akcjach promujących nierozmawianie na głos przez komórki w autobusach, tramwajach i pociągach jest jakby ciszej. Ludzie zaopatrzyli się w słuchawki pozwalające porozumiewać się prawie szeptem. A jak zdarzy się ktoś, kto drze się do swojego aparatu: „Słabo cię słyszę! Słyszysz mnie?!”, to inni pokażą mu na migi, że może lepiej się rozłączyć. Owszem, szalonej zmiany nie ma, ale drobna jest. Człowiek niekoniecznie musi wiedzieć ze szczegółami, czym kto wymiotował ostatniej nocy, obok kogo się obudził albo jak na prześwietleniu wygląda jego jelito grube (wszystko autentyczne przykłady). Równocześnie są jednak pewne straty. Jak ludzie milczą, to nie mówią. A jak nie mówią, to nie wiadomo, co myślą.

Rysunek na Demotywatorach.pl: przy biurku siedzi mężczyzna, otoczył się książkami, notuje coś na kartkach. „Co robisz?”, pyta stojąca obok żona. „Przygotowuję się do świątecznej kłótni na tematy polityczne. Tym razem będzie pozamiatane”.

Od polityki uciec trudno. Ale czy rzeczywiście w naszych domach jest jej tak dużo? Nerwy puszczają, ale zauważyłem, że na kłótnie ochotę ma raczej mniejszość niż większość. Najchętniej o polityce rozmawiamy ze „swoimi”, tymi, którzy myślą tak samo jako my. Przy okazji pada wiele słów, ale te słowa nie wychodzą poza granice zakreślone przez „swojość”. Mamy „swój” świat, „swoją” prawdę, „swoje” wartości. Jeśli już musimy stanąć naprzeciwko „nie-swojego”, to na ogół milczymy, czekamy, może nie trzeba będzie rozpoczynać dyskusji, a tym bardziej bitwy.

Bohater opisanego rysunku przygotowuje się do bitwy, choć trzeba mu zaliczyć na plus, że ma to być – przynajmniej w założeniu – bitwa na argumenty. Tyle że słowo, które jest tylko „swoje”, mowa tylko dla „swoich” nigdy nie stanie się prawdziwym argumentem. Trzeba znaleźć inne słowo, takie słowo, które to, co rozdzierane konfliktami, na chwilę połączy. Jakie to słowo? Zawsze takie samo? Nie wiem, ale wiem, że gdzieś takie słowo jest. Kiedy tak chodzę i podsłuchuję, wierzę, że je znajdę.

Ludzie to przedziwne mieszaniny i nigdy nie przestanie mnie fascynować, że potrafią pomieścić w sobie składniki tak różne, że ich zmieszanie powinno ich zabić. A oni przy tym całkiem dobrze funkcjonują. Szarpani i krojeni za pomocą badań statystycznych, ujawniają tylko niewielką część tego wewnętrznego skomplikowania, resztę zostawiając dla siebie i przygodnych znajomych. Ja właśnie jestem takim przygodnym znajomym, który się napatoczył.

Oto mieszkaniec M., miasta średniej wielkości, sympatyczny, z poczuciem humoru, pracownik międzynarodowej firmy. Nie lubi Michnika, Kaczyńskiego, Rydzyka i Owsiaka. Drażni go kościelna gigantomania, głosuje na PiS, bo „ci przynajmniej robią porządek”, a Platforma to „nieudacznicy”. „Tygodnika Powszechnego” nie czyta, choć mówiąc o Kościele, używa argumentów, które pojawiają się na łamach pisma. „Gazetę Wyborczą” uważa za brukowiec, a o „Do Rzeczy” twierdzi, że „wysługuje się nowej władzy”.

Oto mieszkaniec N., niewielkiej miejscowości na północy Polski. Denerwuje go, że ksiądz Boniecki dostał kolejny zakaz. Nie lubi Owsiaka, Rydzyka, Michnika i Kaczyńskiego; pada zresztą więcej nazwisk, ale tylko o księdzu Bonieckim twierdzi coś pozytywnego. Skądinąd chyba nie zna jego poglądów, bo jest za powszechnym dostępem do broni. Macierewicza uważa za szkodnika, ale cieszy się, że dzięki niemu „będzie można sobie postrzelać”. Lubi rekonstrukcje historyczne, zwłaszcza z II wojny. Kiedy mówię, że człowiek, który nie lubi sobie postrzelać, też może być dobrym obywatelem, smutnieje. Przez chwilę miał wrażenie, że się rozumiemy.

Mieszkanka S. – nie wiem, gdzie to jest, ale jak już wyślę do redakcji ten tekst, to sprawdzę. Inteligentna, oczytana, dobrze ubrana. Nie lubi traktowania kobiet z góry, zwłaszcza w pracy i w Kościele. O premier Kopacz mówi „nieporozumienie”, o premier Szydło – „nieszczęście”. Nie lubi feminizmu, Unii Europejskiej, PiS-u, akcji „Ja też” i Sylwestra w Zakopanem. Lubi Owsiaka i biskupa Rysia. Twierdzi, że w dotychczasowych wyborach zawsze głosowała bez przekonania, ale nie żałuje, pójdzie na kolejne. Na kogo zagłosuje? Wzrusza ramionami: „Zawsze się ktoś znajdzie”.

Najciekawszy jest mieszkaniec W., stolicy Polski, którego poznaję w pociągu. Na oko dobrze po sześćdziesiątce, zadbany, elegancko ubrany. Twierdzi, że jest liberałem, przechwala się, że ma kilka mieszkań i liczne partnerki. Czyta „Gazetę Wyborczą”, „Angorę” i chwali PiS, że „wziął to towarzystwo za mordę”. Z tego, co mówi dalej, wynika, że ma na myśli Żydów, prawników, artystów i przedsiębiorców. Ceni Balcerowicza, cieszy się, że premierem został Morawiecki. Owsiaka nie lubi, ale wspiera. Rydzyka uważa za spryciarza: „Tak zamytłał swój życiorys, że nikt nie dojdzie, że to Żyd”.

Zapytacie pewnie, jak mi się udaje wyciągać od ludzi takie informacje. Otóż jestem niewiarygodnie przebiegłym rozmówcą – niewiele się odzywam. Ludzie mówią, ja przyjaźnie mruczę. Jak widać z powyższego, raz jeden się odezwałem i atmosfera się zwarzyła. Więc na ogół siedzę cicho.

A teraz ćwiczenie: spróbujcie sformułować program polityczny, który odpowiadałby całej powyższej czwórce, a do tego jeszcze Wam, Waszym krewnym, sąsiadom i znajomym. Macie czas do końca roku, tego czy któregokolwiek. Jak się Wam uda, natychmiast wchodźcie do polityki. Natychmiast.

Z moich (ubogich, przyznaję) doświadczeń wynika, że istnieją zasadniczo dwa typy taksówkarzy-gadułów: apodyktyczni, z którymi polemika jest niemożliwa, i zgodliwi, z którymi polemika jest bezsensowna, bo mówią pasażerowi to, co chce usłyszeć.

Jakiś czas temu, jeszcze za poprzedniej koalicji, wiózł mnie gaduła apodyktyczny. Rozmowę zaczął klasycznie („Wśród rządzących mamy samych idiotów”), wywód z silnym wątkiem patriotycznym („Szkoda tej Polski zmarnowanej”) i ewidentną skłonnością do historiozoficznego pesymizmu („Czy ktoś to kiedyś odkręci? Nie odkręci, nie ma takiej siły”) doprowadził do filozoficznej konkluzji („Tu się, panie, żyć już nie da. A żyć trzeba”). Mówił płynnie, chwilami wpadając w rodzaj uniesienia, przez co zacząłem nawet podejrzewać, że chyba nie tylko dla mnie przeznaczona była ta przemowa. W istocie mógł wygłaszać ten monolog kilkanaście razy w ciągu wieczoru, może nieznacznie go modyfikując, a może nie zmieniając go wcale, nawet wobec klientów krnąbrnych i nieskłonnych do przyjaznych pomruków. Jeżeli tak, to szacunek mogła wzbudzić pasja, z jaką to czynił. We mnie wszakże pozostała wątpliwość: czy gorycz jego monologu była wystudiowana i konwencjonalna („gorzki to chleb jest polskość”), czy jednak autentyczna, płynąca z wnętrza, którym targał jak najbardziej realny niepokój?

Zupełnie inaczej wyglądała niedawna podróż z gadułą zgodliwym. Zgodliwy gaduła dokonuje najpierw rozpoznania (za PiS-em czy za Platformą, „Wyborcza” czy „Rzeczpospolita”, katolicyzm toruński czy łagiewnicki itd.), a sądy swoje formułuje nieśmiało, tak by dać rozmówcy możliwość korektury. Zorientowawszy się, co i jak, rozmowę prowadzi w taki sposób, by pasażer miał poczucie, że jest wysłuchany, a jego racje zostały wzięte pod uwagę. Nie stawia tez ostrych, posługuje się kreską cienką, subtelną, tak aby w każdej chwili móc zmazać ewentualną pomyłkę. Rozstajemy się w poczuciu zgody ufundowanej nie na wzajemnym zrozumieniu, ale na grzeczności, co jest nawet miłe, choć w przypadku dłuższej podróży (a więc bliższego poznania) zapewne byłoby przyczyną obustronnego znużenia.

Niezapomnianą podróż taksówką odbyłem właściwie tylko raz, jakieś dwanaście lat temu, jadąc do rzeczonych Łagiewnik. Taksówkarz należał do gadułów trzeciego typu, najrozkoszniejszych, bo apolitycznych. Miał jedną cechę denerwującą, mianowicie nieustannie odwracał się do mnie, żeby sprawdzić, jakie wrażenie robi na mnie jego opowieść. To samo w sobie byłoby już denerwujące, ale w tej konkretnej sytuacji, kiedy gnaliśmy przez miasto stówą, irytowało dodatkowo. Niemniej opowieść była zajmująca: na jednym z krakowskich osiedli popełniono zbrodnię. A może to było samobójstwo? Wysłuchałem w każdym razie dramatycznej historii młodej kobiety, z którą odwracający się co chwilę taksówkarz był jakoś spokrewniony. – I, proszę pana, kiedy weszliśmy do pokoju, zastaliśmy całe łóżko zakrwawione. Ona leży, a dookoła krew. Wszystko we krwi! Co to był za widok, pan sobie wyobraża?! – krzyczał, a ja wyobrażałem sobie nie takie rzeczy, bo właśnie zbliżaliśmy się pędem do stojącej na światłach ciężarówki wypełnionej kruszywem…

Raz jeszcze okazuje się, że w świecie, w którym, jak powiada poeta, „skończył się karnawał, zaczął się post/modernizm”, tylko prawdziwa zbrodnia jest w stanie poruszyć pasażera.

Świat się zrobił przejściowy bardzo. Wszystko jakieś takie, jakby miało zaraz zniknąć. Człowiek dom buduje, fundament solidny wylewa, ale czy ten solidny fundament sam na solidnym fundamencie stoi, nie wiadomo. Ziemia usuwa się spod nóg. Drzewo dziś posadzone, jutro może być wycięte. Dziś park, jutro osiedle. Dziś jezioro, jutro market. Powoli nawet i to dziwić przestaje, że ten sam człowiek jednego dnia mówi to, a drugiego tamto, i wcale się przy tym nie zawstydzi. Normalna rzecz, tylko krowa nie zmienia poglądów. Zawsze kochałem się w krowach, teraz rozumiem dlaczego.

Nie, nie panikuję. Ani nie jestem wściekły. Owszem, smutny jestem, spojrzenie mam jak krowa smutne, kiedy widzę tę panoszącą się dookoła nietrwałość. Może wszyscy tak mają? Może stąd bierze się na przykład nasza pomniko- i tablicomania? Wszystko nietrwałe, a pamięć ludzka najbardziej, więc dalejże to lub owo w spiżu upamiętniać, na widocznym miejscu umieszczać, do ziemi albo muru solidnie przytwierdzać. Jak się solidnie osadzi, przyśrubuje, zabetonuje, to będzie, a jak nie, to szukaj wiatru w polu. Ziemia z posad wstanie, morze z brzegów wystąpi, wybory mogą zostać przegrane, ale przecież to, co przyśrubowane, osadzone, wbetonowane, przetrwa, bo jakże by miało nie przetrwać?

Człowiek potrzebuje się zapisać w pamięci pokoleń – to jest rzecz normalna. Nikt zniknąć bez śladu nie chce, chyba jacyś buddyści, ale to nie u nas. U nas ślad po sobie zostawić trzeba; człowiek po to chodzi po tej ziemi, żeby ślady zostawiać. A im wyraźniejsze, tym lepiej. Cóż, że dom pośród innych domów niczym grzyb atomowy wystaje? Jest wyraźnie? Jest. Nikt nie powie, że nie widać, skoro widać. Nagrobek taki, że mała wioska by się doń zmieściła? I dobrze. Dużego grobu nic nie ruszy: ani powódź, ani wojna, ani nieżyczliwa ręka. A głupi ten, któremu nie zależy.

Ludzie tracą panowanie nad sobą. A wszystko z tego poczucia nietrwałości. Ludzie tracą miarę, bo jak tu wymierzyć, co wypada, a co nie, co jeszcze stosowne, a co już przesadne, gdy nie wiadomo, na czym się oprzeć. Dobrze to widać i w świecie słów. Co znaczy zwykłe słowo zwykłym tonem wypowiedziane? Nie hukniesz, nie usłyszą. Nie umieją już słuchać rzeczy dyskretnych, jak powiada jeden z filozofów. Szum jak w ulu, a w tym szumie człowiek sam jak chodzący ul. Mogą sobie filozofowie i mistrzowie duchowi nawoływać: idź na pustynię, wejdź w ciszę, nie mów, tylko słuchaj. Gdzie tam. Cichy – znaczy nie żyje. Bo jak żyje, to musi mówić. A jak mówi, to powinien tak, żeby jego głos nie zginął w gwarze innych głosów. Człowiek może być mały, ważne, że głos ma duży i chcesz czy nie chcesz, słuchać musisz. Na pociechę masz myśl, że czas i pamięć także i to zweryfikują: Napoleon z cesarza stać się może kierownikiem Carrefoura.

To, co stało się z etosem Solidarności, najcelniej spuentował ksiądz Tischner: wymiana heroizmu na tupet. Słowem „tupet” można by dziś opisać wiele zjawisk w polityce, ekonomii czy publicystyce, zresztą nie tylko w Polsce. Niezauważenie bezczelność stała się cnotą, a brak smaku zaczęto nazywać wyrazistością. Dziś już żaden czynny polityk nie ośmieli się powiedzieć, że trzeba by spokojniej, oszczędniej, roztropniej, że powinno się wysłuchać, zbudować konsensus, wspólnie nad czymś popracować… Przecież za dziesięć, dwadzieścia lat tu nadal będzie życie. Ale nie. Lepiej uprawiać politykę tak, jakby świat miał się skończyć wraz z nami.

Nie, nie marudzę ani nie panikuję. Może nawet przesadzam. Ale to dlatego, że mi się te krowy przypomniały. Chodziliśmy za nimi wzdłuż pól, tłukliśmy bąki, które obsiadały im boki, a one odwdzięczały się nam powłóczystymi spojrzeniami. Miały wyznaczony czas, krótki, krótszy znacznie niż my, a patrzyły na nas, jakby to one były wieczne, a my szybko przemijający. Myśmy biegli,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij