Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziennik panny służącej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik panny służącej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 526 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

14 wrze­śnia

Dziś, 14 wrze­śnia, o go­dzi­nie trze­ciej po po­łu­dniu, przy cie­płej, chmur­nej i desz­czo­wej po­go­dzie przy­je­cha­łam do pra­cy na no­wym miej­scu. To juz dwu­na­ste w cią­gu ostat­nich dwu lat. Oczy­wi­ście nie li­cząc tych, gdzie słu­ży­łam jesz­cze daw­niej. Wszyst­kich nie umia­ła­bym po­ra­cho­wać. Z pew­no­ścią mo­gła­bym się na­wet prze­chwa­lać, ile to po­zna­łam miesz­kań, twa­rzy i wsze­la­kie­go du­cho­we­go plu­ga­stwa, a prze­cież to jesz­cze nie ko­niec. Bo je­śli są­dzić tyl­ko po tym, jak bez prze­rwy krą­ży­łam od do­mów do biur po­śred­nic­twa pra­cy i od biur po­śred­nic­twa pra­cy zno­wu do in­nych do­mów, to tu, to tam, w kół­ko, aż do za­wro­tu gło­wy – od La­sku Bu­loń­skie­go do Ba­sty­lii, z Ob­ser­wa­to­rium na Mont­mar­tre, z Mont­mar­tre'u do Ter­nes i Go­be­lins, gdzie tyl­ko się dało, nie mo­gąc nig­dzie za­cze­pić się na dłu­żej – to moż­na so­bie ła­two wy­obra­zić, jak wy­ma­ga­ją­cy są te­raz,nasi chle­bo­daw­cy. Po pro­stu nie do wia­ry.

Na to miej­sce tra­fi­łam z ogło­sze­nia w „Fi­ga­ro” i mo­jej pani w ogó­le nie oglą­da­łam na oczy. Pi­sa­ły­śmy tyl­ko do sie­bie li­sty, to wszyst­ko: ry­zy­kow­ny spo­sób, bo na­ra­ża obie stro­ny na nie­spo­dzian­ki. Moja pani umie pi­sać pięk­ne li­sty, nie da się za­prze­czyć. Ale wy­zie­ra z nich ma­ło­dusz­ność i dro­bia­zgo­wość. Och, ilu żą­da­ła wy­ja­śnień, ilu szcze­gó­łów – a dla­cze­go to, a dla­cze­go tam­to… Nie wiem, czy jest ską­pa, w każ­dym ra­zie na pa­pier li­sto­wy się nie wy­kosz­to­wa­ła. Był ku­pio­ny w ta­nim skle­pie.,To ja, choć nie je­stem bo­ga­ta, mam na tym punk­cie wię­cej próż­no­ści. Pi­sa­łam do niej na pa­pie­rze spry­ska­nym per­fu­ma­mi – Hisz­pań­ska Skó­ra. Te ślicz­ne ar­ku­si­ki, ró­żo­we i bla­do­nie­bie­skie, uciu­ła­łam so­bie u mych po­przed­nich pań. Na nie­któ­rych kart­kach była na­wet wy­gra­we­ro­wa­na ko­ro­na ksią­żę­ca. Mu­sia­ło ją za­tkać ze zdu­mie­nia.

Jed­nym sło­wem, je­stem w Nor­man­dii, w Me­snil­Roy. Po­sia­dłość pani leży bli­sko mo­ich ro­dzin­nych stron i na­zy­wa się Opa­tów­ka. To pra­wie wszyst­ko, co wiem o tym miej­scu, w któ­rym przyj­dzie mi od­tąd żyć.

Tak więc ugo­dzi­łam się na nie­wi­dzia­ne­go. Przy­je­cha­łam z pew­nym nie­po­ko­jem i smut­kiem, by za­szyć się w tym ką­cie, na za­pa­dłej wsi. To, co za­sta­łam, z lek­ka mnie prze­ra­zi­ło i te­raz za­sta­na­wiam się, co mi tu z ko­lei się przy­da­rzy.

Z pew­no­ścią nic do­bre­go, tyl­ko jak zwy­kle same kło­po­ty. Kło­po­ty to dla nas, służ­by, chleb po­wsze­dni. Na jed­ną, któ­rej się po­wie­dzie – to zna­czy, któ­ra się wyda za uczci­we­go chłop­ca lub żyje na wia­rę z ja­kimś star­cem – ileż przy­pa­da in­nych dziew­cząt, któ­re prze­śla­du­je pech i wcią­ga wir nę­dzy. A zresz­tą nie mia­łam wy­bo­ru. Lep­sze to niż nic.

Nie po raz pierw­szy na­ję­łam się na wieś. Przed czte­re­ma laty tak­że pra­co­wa­łam z dala od Pa­ry­ża. Co praw­da nie­dłu­go… i w rze­czy­wi­ście wy­jąt­ko­wych oko­licz­no­ściach. Mam tę przy­go­dę w pa­mię­ci tak wy – raź­nie, jak­by mi się przy­da­rzy­ła wczo­raj. Chcę ją tu opo­wie­dzieć, mimo że jej szcze­gó­ły są plu­ga­we i spro­śne, ba, na­wet po­twor­ne. A ostrze­gam oso­by, co będą mnie czy­tać, że, na Boga, nie za­mie­rzam w tym dzien­ni­ku ni­cze­go prze­mil­czać i ni­ko­go oszczę­dzać, ani sie­bie, ani in­nych. Prze­ciw­nie, chcę w nim dać wy­raz szcze­ro­ści, na jaką mnie stać, a gdy bę­dzie trze­ba, to i przed­sta­wię całą bru­tal­ność ży­cia. Nie moja to prze­cie wina, że du­sze ludz­kie, gdy je ob­na­żyć, gdy ze­drzeć z nich za­sło­ny, zio­ną sil­nym odo­rem zgni­li­zny.

Spra­wa wy­glą­da­ła na­stę­pu­ją­co:

W biu­rze po­śred­nic­twa za­cze­pi­ła mnie ja­kaś gru­ba go­spo­dy­ni i za­pro­po­no­wa­ła miej­sce po­ko­jów­ki u nie­ja­kie­go pana Ra­bo­ur w Tu­re­nii. Po uzgod­nie­niu wa­run­ków usta­li­ły­śmy, że przy­ja­dę tego a tego dnia, o tej a o tej go­dzi­nie, na taką a taką sta­cję, co też się sta­ło, zgod­nie z pla­nem.

Jak tyl­ko od­da­łam mój bi­let przy wyj­ściu, na­tknę­łam się na ja­kie­goś męż­czy­znę, z wy­glą­du stan­gre­ta. Ten gbur, czer­wo­ny na twa­rzy, za­ga­dał do mnie:

– Pan­na jest tą nową po­ko­jów­ką, na­ję­tą do pana Ra­bo­ur?

– Tak, to ja.

– A ma pan­na ja­kiś ku­fe­rek?

– Tak, mam ku­fe­rek.

– To da­waj­cie kwit ba­ga­żo­wy i za­cze­kaj­cie tu na mnie.

Wy­szedł na pe­ron. Ko­le­ja­rze bar­dzo się koło nie­go uwi­ja­li. Na­zy­wa­li go „pa­nem Lu­dwi­kiem” i zwra­ca­li się do nie­go przy­ja­ciel­skim choć nie po­zba­wio­nym sza­cun­ku to­nem. Lu­dwik od­szu­kał w sto­sie prze­sy­łek mój ku­fe­rek i za­niósł go do dwu­kół­ki, co sta­ła przy szla­ba­nie.

– No więc jak, wsia­da pan­na?

Usia­dłam przy nim na ła­wecz­ce i ru­szy­li­śmy.

Stan­gret przy­glą­dał mi się spod oka, ja też pa­trzy­łam na nie­go uważ­nie. Od razu spo­strze­głam, że mam do czy­nie­nia z pro­sta­kiem, zwy­kłym, nie­okrze­sa­nym chło­pem, ze słu­żą­cym bez krzty oby­cia, któ­ry nig­dy nie pra­co­wał w du­żych do­mach. Zmar­twi­łam się. Lu­bię pięk­ną li­be­rię. I nic nie wpra­wia mnie w taki za­chwyt, jak bia­łe ir­cho­we spodnie, któ­re tak wspa­nia­le uwy­dat­nia­ją kształt jędr­nych ud. Ten Lu­dwik nie miał żad­ne­go szy­ku. Po­wo­ził bez rę­ka­wi­czek, za luź­na li­be­ria z sza­ro­nie­bie­skiej li­chej tka­ni­ny wi­sia­ła na nim jak na koł­ku, a na gło­wie miał pła­ski kasz­kiet z błysz­czą­cej skó­ry, ozdo­bio­ny po­dwój­nym zło­tym ga­lo­nem. No, pro­szę! Ależ są za­co­fa­ni w tej dziu­rze! A jesz­cze do tego ta po­nu­ra i cham­ska mina, choć może nie taki strasz­ny z nie­go dia­beł. Zna­łam już po­dob­ne typy. Przez pierw­sze dni od­no­szą się do no­wych słu­żą­cych nie­uf­nie, ale po­tem wszyst­ko się ja­koś ukła­da. Cza­sem na­wet le­piej, niż­by się chcia­ło.

Je­cha­li­śmy dłu­go, nie od­zy­wa­jąc się sło­wem. Uda­wał waż­ne­go stan­gre­ta, wy­so­ko trzy­mał lej­ce, za­ma­szy­ście wy­wi­jał ba­tem… Co tu ga­dać – bar­dzo był śmiesz­ny. A ja sie­dzia­łam god­nie wy­pro­sto­wa­na i wpa­try­wa­łam się w kra­jo­braz, choć praw­dę mó­wiąc nie było na co pa­trzeć. Pola, drze­wa i domy, jak wszę­dzie. Przed ja­kimś wznie­sie­niem pu­ścił cu­gle i spy­tał z drwią­cym, uśmie­chem:

– A przy­wio­zła pan­na cho­ciaż od­po­wied­ni za­pas trze­wi­ków?

– Oczy­wi­ście – po­wie­dzia­łam za­sko­czo­na tym py­ta­niem ni z grusz­ki, ni z pie­trusz­ki, a jesz­cze bar­dziej to­nem, któ­rym je za­dał. – Dla­cze­go o to py­ta­cie? Prze­cież to głu­pie, sami się za­sta­nów­cie, oj­czul­ku.

Kuk­snął mnie łok­ciem i rzu­ciw­szy dziw­ne spoj­rze­nie – nie mo­głam od­gad­nąć, cze­mu było w nim tyle bez­czel­nej drwi­ny i, da­li­bóg, ob­le­śne­go roz­ba­wie­nia – po­wie­dział śmie­jąc się szy­der­czo:

– Nie, coś po­dob­ne­go! Uda­je taką, co to nic nie ro­zu­mie. Oj, fi­lut­ka, prze­klę­ta fi­lut­ka!

Po­tem cmok­nął war­ga­mi i koń zno­wu pu­ścił się ga­lo­pem.

Za­in­try­go­wał mnie. Co to wszyst­ko mia­ło zna­czyć? Chy­ba nic… Po­my­śla­łam, że ten po­czci­wi­na to pew­no ja­kiś głu­piec, co w ogó­le nie wie, jak się ma zwra­cać do ko­biet, i chce tym spo­so­bem pod­trzy­mać roz­mo­wę, któ­rą zresz­tą na­tych­miast uzna­łam za sto­sow­ne prze­rwać.

Po­sia­dłość pana Ra­bo­ur była dość ład­na i spo­ra. Ślicz­ny dom, po­ma­lo­wa­ny na ja­sno­zie­lo­ny ko­lor, ota­czał roz­le­gły traw­nik, na któ­rym ro­sły kwia­ty i cały la­sek pach­ną­cych ży­wi­cą pi­nii. Uwiel­biam wieś, ale – rzecz szcze­gól­na – na­peł­nia mnie ona smut­kiem i nu­dzi.

By­łam cał­kiem otu­ma­nio­na, kie­dy we­szłam do sie­ni, gdzie już cze­ka­ła na mnie ta sama go"spody­ni, któ­ra na­ję­ła mnie w Pa­ry­żu, w biu­rze po­śred­nic­twa pra­cy, po Bóg wie ilu wścib­skich py­ta­niach o moje czy­sto oso­bi­ste spra­wy i upodo­ba­nia, co już po­win­no było wzbu­dzić we mnie po­dej­rze­nia… Ale czło­wiek, cho­ciaż tyle wi­dział i prze­żył tyle cięż­kich do­świad­czeń, ni­cze­go się z nich nie na­uczył. Go­spo­dy­ni nie przy­pa­dła mi do gu­stu już tam, w biu­rze po­śred­nic­twa, a tu­taj na­tych­miast po­czu­łam do niej od­ra­zę i uzna­łam, że wy­glą­da na wstręt­ną raj­fu­rę. Była gru­ba, gru­ba i ni­ska, ni­ska i na­la­na sa­dłem. Ko­smy­ki si­wie­ją­cych wło­sów przy­le­pia­ły się jej pła­sko do czasz­ki, mia­ła ogrom­ny, prze­le­wa­ją­cy się biust i mięk­kie, wil­got­ne dło­nie, prze­zro­czy­ste jak ga­la­re­ta. W sza­rych oczach kry­ła się zło­śli­wość, zim­na, wy­ra­cho­wa­na i prze­bie­gła. Pa­trzy­ła na mnie w taki spo­sób, ta­kim wzro­kiem grze­ba­ła w du­szy i cie­le, że po­czu­łam, jak się ru­mie­nię.

Wpro­wa­dzi­ła mnie do sa­lo­ni­ku i za­raz wy­szła mó­wiąc, że idzie uprze­dzić pana o moim przy­jeź­dzie. Pan chciał mnie obej­rzeć, za­nim roz­pocz­nę pra­cę.

– Pan prze­cież jesz­cze nie wi­dział pa­nien­ki. Ja pan­nę zgo­dzi­łam, to praw­da, ale pan­na musi się tak­że i panu spodo­bać.

Ro­zej­rza­łam się po po­ko­ju. Pa­no­wał w nim wy­jąt­ko­wy po­rzą­dek i czy­stość. Mo­sięż­ne klam­ki, me­ble, po­sadz­ki, fra­mu­gi okien i drzwi były grun­tow­nie wy­po­le­ro­wa­ne, wy­wo­sko­wa­ne, po­la­kie­ro­wa­ne i lśni­ły jak lu­stro. Żad­nych ozdó­bekr cięż­kich tka­nin, żad­nych ha­ftów, któ­re tak czę­sto wi­du­je się w pa­ry­skich miesz­ka­niach. To wnę­trze było wi­ze­run­kiem so­lid­ne­go, peł­ne­go po­wa­gi do­bro­by­tu, do­stat­nie­go, unor­mo­wa­ne­go i spo­koj­ne­go ży­cia na pro­win­cji. Ale jak czło­wiek musi się tu nu­dzić! O, do li­cha!

Wszedł pan. Ach, cóż to za śmiesz­ny je­go­mość, jak­żeż mnie jego wi­dok roz­ba­wił! Wy­obraź­cie so­bie nie­wiel­kie­go sta­rusz­ka, wy­stro­jo­ne­go, gład­ko ogo­lo­ne­go, ró­żo­wiut­kie­go jak lal­ka. Wy­pro­sto­wa­ny, bar­dzo ru­chli­wy, bar­dzo wy­pie­lę­gno­wa­ny i – daję sło­wo – cho­dząc pod­ska­ki­wał jak ko­nik po­lny na łące. Przy­wi­tał mnie z wiel­ką uprzej­mo­ścią.

– Jak ci na imię, moje dziec­ko?

– Ce­le­sty­na, pro­szę pana.

– Ce­le­sty­na – mruk­nął – Ce­le­sty­na. Do czar­ta! Pięk­ne imię, nie ma co. Ale za dłu­gie, o wie­le za dłu­gie. Będę cię na­zy­wać Ma­rią… je­śli po­zwo­lisz. Brzmi tak samo ład­nie, a jest krót­kie. A poza tym każ­dą z mo­ich po­przed­nich po­ko­jó­wek na­zy­wa­łem Ma­rią. Taki już mam na­wyk i bar­dzo by­ło­by mi przy – kro, gdy­bym miał z nie­go zre­zy­gno­wać. Ra­czej wo­lał­bym zre­zy­gno­wać z oso­by.

Oni wszy­scy mają tę dziw­ną ma­nię zmie­nia­nia na­szych imion. Więc nie bar­dzo się zdzi­wi­łam, zwłasz­cza że mnie sa­mej zdą­ży­li nadać imio­na wszyst­kich świę­tych z ca­łe­go chy­ba ka­len­da­rza.

– Więc nie zro­bi ci przy­kro­ści, je­śli cię będę na­zy­wał Ma­rią? Zgo­da? – na­le­gał.

– Ależ oczy­wi­ście, pro­szę pana.

– Ład­na dziew­czy­na, do­bry cha­rak­ter. Pięk­nie, pięk­nie!

Mó­wił to wszyst­ko żar­to­bli­wym to­nem, z prze­sad­nym sza­cun­kiem, a przy tym nie wpa­try­wał się we mnie i nie szpe­rał w moim sta­ni­ku i spód­ni­cy wzro­kiem, któ­ry roz­bie­ra, jak to zwy­kli ro­bić inni męż­czyź­ni. Le­d­wie rzu­cił na mnie okiem. Od razu jak tyl­ko wszedł do sa­lo­ni­ku, z ma­niac­kim upo­rem utkwił wzrok w mo­ich trze­wi­kach.

– Masz jesz­cze inne? – spy­tał po krót­kim mil­cze­niu i zda­wa­ło mi się, że przez tych parę chwil wzrok dziw­nie mu się roz­ja­rzył.

– Inne imio­na, pro­szę pana?

– Nie, moje dziec­ko, inne trze­wi­ki.

I za­czął szyb­ko prze­su­wać po war­gach spi­cza­stym ję­zy­kiem, jak kot.

Nie od razu od­po­wie­dzia­łam. Sło­wo „trze­wi­ki” przy­po­mnia­ło mi ło­bu­zer­skie żar­ty stan­gre­ta i wpra­wi­ło w osłu­pie­nie. A więc coś się w tym kry­ło? Przy­na­glo­na po­wtór­nym py­ta­niem od­rze­kłam wresz­cie, gło­sem nie­co ochry­płym i drżą­cym, jak­by wy­zna­jąc grzech roz­pu­sty:

– Tak, pro­szę pana, mam jesz­cze inne.

– La­kie­ro­wa­ne?

– Tak, pro­szę pana.

– Bar­dzo, bar­dzo błysz­czą­ce?

– Ależ tak, pro­szę pana.

– Do­brze, do­brze… A żół­te, skó­rza­ne?

– Nie, ta­kich nie mam, pro­szę pana.

– To mu­sisz mieć i ita­kie. Dam ci w pre­zen­cie.

– Dzię­ku­ję, pro­szę pana.

– Do­brze… do­brze. Nic już nie mów. Prze­stra­szy­łam się, bo w jego oczach za­mi­go­ta­ły nie­spo­koj­ne bły­ski i po­wle­kła je czer­wo­na mgła… jak w spa­zmie… Kro­ple potu spły­wa­ły mu po czo­le. My­śla­łam, że za­raz ze­mdle­je, i już mia­łam krzyk­nąć, wo­łać po­mo­cy, ale atak mi­jał po­wo­li i po paru mi­nu­tach pan ode­zwał się zno­wu zwy­czaj­nym gło­sem, choć w ką­ci­kach warg zo­sta­ło mu jesz­cze tro­chę śli­ny.

– To nic… już mi­nę­ło. Zro­zum mnie, dziec­ko… Mam swo­je dzi­wac­twa… W moim wie­ku to do­pusz­czal­ne, praw­da? Na przy­kład, za­pa­mię­taj to so­bie, nie uwa­żam za sto­sow­ne, by ja­ka­kol­wiek ko­bie­ta czy­ści­ła swo­je trze­wi­ki, a cóż do­pie­ro moje. Bar­dzo po­wa­żam ko­bie­ty i nie zniósł­bym tego. Ja będę czy­ścił two­je trze­wi­ki, two­je trze­wi­ki, two­je trze­wicz­ki, two­je dro­gie, małe trze­wicz­ki. Słu­chaj uważ­nie… Każ­de­go wie-" czo­ru, nim pój­dziesz spać, przy­nie­siesz swo­je trze­wicz­ki do mo­jej sy­pial­ni… po­sta­wisz je przy łóż­ku… na sto­licz­ku… a z rana, gdy wej­dziesz otwo­rzyć okna, za­bie­rzesz je z po­wro­tem.

Po­nie­waż oka­za­łam nie­zwy­kłe zdu­mie­nie, do­dał:

– No i cóż w tym wiel­kie­go? Prze­cież nie do­ma­gam się żad­nych strasz­nych rze­czy… to rzecz cał­kiem zwy­kła… A je­śli bę­dziesz grzecz­na…

Szyb­ko wy­cią­gnął z kie­sze­ni dwie mo­ne­ty i wrę­czył mi je.

– Je­śli bę­dziesz bar­dzo grzecz­na, bar­dzo po­słusz­na, czę­sto będę ci da­wał pre­zen­ci­ki. Go­spo­dy­ni bę­dzie ci pła­ci­ła co mie­siąc pen­sję… Ale ja, ja sam, Ma­rio, będę ci czę­sto da­wał róż­ne pre­zen­ci­ki. A cze­góż to ja się od cie­bie do­ma­gam? No, pro­szę, prze­cież w grun­cie rze­czy to nic nad­zwy­czaj­ne­go?… Mój Boże, czy to do­praw­dy jest ta­kie dziw­ne?

Pan za­czął się zno­wu pod­nie­cać. W mia­rę jak mó­wił, jego po­wie­ki trze­po­ta­ły, trze­po­ta­ły… ni­czym li­ście na wie­trze.

– Dla­cze­go nic nie mó­wisz, Ma­rio? Po­wiedz coś… Dla­cze­go sto­isz w miej­scu? Zrób parę kro­ków, że­bym je zo­ba­czył w ru­chu… żeby na­bra­ły ży­cia… te two­je trze­wicz­ki.

Uklęk­nął, ca­ło­wał moje trze­wi­ki, ma­cał je i pie­ścił, go­rącz­ko­wo roz­sz­nu­ro­wy­wał. Ca­łu­jąc je tak, ma­ca­jąc i piesz­cząc mó­wił bła­gal­nym gło­sem, płacz­li­wym gło­sem dziec­ka:

– Och, Ma­rio, Ma­rio, te two­je trze­wi­ki… Daj mi je za­raz, za­raz, za­raz. Chcę je mieć za­raz… daj mi.

Opa­dłam z sił. By­łam jak spa­ra­li­żo­wa­na, osłu­pia­ła. Już sama nie wie­dzia­łam, czy żyję na ja­wie, czy śnię? Pana oczy za­mie­ni­ły się w dwie bia­łe kul­ki, po­cię­te czer­wo­ny­mi żył­ka­mi. Usta miał uma­za­ne pie­nią­cą się jak my­dło śli­ną.

W koń­cu za­brał moje trze­wi­ki i za­mknął się z nimi w swo­im po­ko­ju na całe dwie go­dzi­ny.

– Bar­dzo się panu spodo­ba­łaś – po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni opro­wa­dza­jąc mnie po domu. – Sta­raj się, żeby tak było nadal. To do­bre miej­sce.

A w czte­ry dni póź­niej, kie­dy rano o zwy­kłej go­dzi­nie po­szłam otwo­rzyć okna w pana sy­pial­ni – omal nie ze­mdla­łam ze zgro­zy. Pan nie żył. Le­żał na wznak po­środ­ku łóż­ka, pra­wie nagi, nie­ru­cho­my, tru­pio sztyw­ny. Nie rzu­cał się przed śmier­cią, po­ściel była w zu­peł­nym, po­rząd­ku. Na po­wle­cze­niach – naj­mniej­szych śla­dów wal­ki, ago­nal­nych drga­wek czy skur­czu dło­ni, któ­ry­mi chciał­by zdła­wić śmierć. Moż­na by są­dzić, że śpi, gdy­by nie jego po­si­nia­ła, prze­ra­ża­ją­co fio­le­to­wa twarz ko­lo­ru ba­kła­ża­nów. Ale bar­dziej niż jego twarz prze­ję­ło mnie zgro­zą co in­ne­go. Pan trzy­mał w za­ci­śnię­tych zę­bach je­den z mo­ich trze­wi­ków; ści­skał go tak moc­no, że chcąc go wy­rwać, mu­sia­łam, po wie­lu da­rem­nych i po­twor­nych wy­sił­kach, prze­ciąć skó­rę brzy­twą.

Żad­na ze mnie świę­ta. Do­brze znam męż­czyzn i z do­świad­cze­nia wiem, do ja­kich wa­riactw i do ja­kich świństw są zdol­ni. Ale taki wy­twor­ny męż­czy­zna? Nie do wia­ry! I czy to nie śmiesz­ne, że w ogó­le są na świe­cie ta­kie typy? I skąd im się bio­rą te po­my­sły – prze­cież ko­chać się jest tak ła­two, tak pro­sto i przy­jem­nie, gdy się to robi jak nor­mal­ni lu­dzie.

My­ślę, że w tym domu nie przy­da­rzy mi się nic po­dob­ne­go. Od razu wi­dać, że tu pa­nu­je cał­kiem inny styl. Ale czy lep­szy? A może gor­szy? Nie wiem.

Drę­czy mnie jed­no. Czy nie po­win­nam skoń­czyć raz na za­wsze z tą pa­skud­ną pra­cą po do­mach i śmia­ło za­cząć sprze­da­wać się za pie­nią­dze, jak to zro­bi­ło tyle zna­jo­mych dziew­cząt, któ­re mia­ły, nie chwa­ląc się, mniej „ko­rzyst­ne wa­run­ki” niż ja. Nie je­stem z tak zwa­nych „ład­nych”, ale mam coś wię­cej niż uro­dę. Mam szyk, mam „wa­bia”, mó­wię to bez żad­nych prze­chwa­łek, i wiem, że mi tego za­zdro­ści wie­le ko­biet z to­wa­rzy­stwa i wie­le ko­kot. Je­stem może tro­chę za wy­so­ka, ale gib­ka i szczu­pła, ład­nie zbu­do­wa­na… Mam prze­pięk­ne blond wło­sy, ciem­no­nie­bie­skie oczy, za­lot­ne i fi­lu­ter­ne, wy­zy­wa­ją­ce usta… no i poza tym je­stem bar­dzo oby­ta, spryt­na i ob­rot­na, a przy tym po­tul­na, co po­do­ba się męż­czy­znom. Mo­gło­by mi się po­szczę­ścić. Ale po­mi­ja­jąc już to, że z wła­snej winy prze­ga­pi­łam parę świet­nych oka­zji, któ­re się już pew­nie nie po­wtó­rzą, po pro­stu mam pie­tra. Mam pie­tra, bo nig­dy nie wia­do­mo, do­kąd ta dro­ga za­pro­wa­dzi. Otar­łam się o tyle nę­dzy w tym fa­chu… Wy­słu­cha­łam tylu roz­dzie­ra­ją­cych zwie­rzeń. I te tra­gicz­ne wę­drów­ki – praw­dzi­wa Gol­go­ta – z aresz­tu do szpi­ta­la, skąd nie za­wsze da się uciec. No, a w per­spek­ty­wie za­wsze je­den i ten sam wi­dok – szpi­tal Świę­te­go Ła­za­rza, gdzie le­czą cho­ro­by we­ne­rycz­ne. To każe się na­my­śleć i przej­mu­je dresz­czem. Poza tym kto mi za­gwa­ran­tu­je, że jako pa­nien­ka lek­kich oby­cza­jów będę mia­ła ta­kie samo po­wo­dze­nie, któ­re mam te­raz jako pan­na słu­żą­ca? Bo na­wet gdy­by­śmy były naj­pięk­niej­sze na świe­cie, nie sa­mym so­bie za­wdzię­cza­my ten szcze­gól­ny czar, któ­ry przy­cią­ga męż­czyzn. Ten czar uza­leż­nio­ny jest w wiel­kiej mie­rze – do­brze so­bie z tego zda­ję spra­wę – od oto­cze­nia, w któ­rym ży­je­my, od zbyt­ku, od tej at­mos­fe­ry fry­wol­nych grzesz­ków i wresz­cie – od na­szych pań… to one bu­dzą po­żą­da­nie. Męż­czyź­ni da­rzą nas ła­ska­mi, bo je­ste­śmy dla nich po­nie­kąd cząst­ką tam­tych dam, ko­cha­ją w nas ich ta­jem­ni­ce.

Poza tym cho­dzi jesz­cze o inną spra­wę. Na prze­kór mej roz­pust­nej eg­zy­sten­cji, szczę­śli­wie za­cho­wa­łam na dnie ser­ca głę­bo­kie uczu­cia re­li­gij­ne, któ­re chro­nią mnie od osta­tecz­ne­go upad­ku i nie po­zwa­la­ją się sto­czyć w naj­głęb­szą ot­chłań. Gdy­by nie re­li­gia, mo­dli­twy w ko­ście­le, okre­sy po­stów, kie­dy to ubo­le­wam nad swym upad­kiem mo­ral­nym, gdy­by nie Świę­ta Pa­nien­ka i świę­ty An­to­ni Pa­dew­ski; i cała resz­ta, czło­wiek czuł­by się jesz­cze bar­dziej nie­szczę­śli­wy, to pew­ne. A kim by się stał, do cze­go by do­szedł – je­den dia­beł wie!

Na ko­niec – i to jest naj­waż­niej­sze – je­stem cał­kiem bez­bron­na wo­bec męż­czyzn. Pa­da­ła­bym sta­le ofia­rą wła­snej bez­in­te­re­sow­no­ści i ich żą­dzy. Je­stem taka ko­chli­wa, tak lu­bię za­da­wać się z męż­czy­zna­mi, że nie umiem cią­gnąć z nich żad­nych ko­rzy­ści. To jest sil­niej­sze ode mnie, nie mogę żą­dać pie­nię­dzy od ko­goś, kto daje mi szczę­ście, otwie­ra przede mną pro­mien­ne wro­ta eks­ta­zy. Niech no tyl­ko któ­ryś z tych po­two­rów za­ga­da do mnie, niech tyl­ko po­czu­ję na kar­ku kłu­ją­ca bro­dę i go­rą­cy od­dech – już po mnie. Mięk­nę jak wosk, i to oni, a nie ja, mają wszyst­ko, cze­go chcą.

Sie­dzę więc w tej Opa­tów­ce i cze­kam, aż coś się zda­rzy. Ale co, da­li­bóg nie wiem. Naj­mą­drzej by­ło­by nie ma­rzyć o ni­czym i zdać się na los szczę­ścia. Może wte­dy spra­wy to­czą się naj­le­piej. By­le­by tyl­ko ju­tro pani z punk­tu mnie nie od­pra­wi­ła, by­le­bym nie mu­sia­ła zno­wu, ści­ga­na przez nie­li­to­ści­wy pech, któ­ry i tak wszę­dzie mnie do­się­gnie, zmy­kać i z tej budy. To by mnie zła­ma­ło. Od pew­ne­go cza­su bolą mnie krzy­że i brzuch, czu­ję zmę­cze­nie w ca­łym cie­le… mój żo­łą­dek jest w opła­ka­nym sta­nie… pa­mięć słab­nie… Sta­ję się co­raz bar­dziej ner­wo­wa i roz­draż­nio­na. Spoj­rzaw­szy przed chwi­lą w lu­stro, zo­ba­czy­łam w nim strasz­nie zmę­czo­ną twarz, sza­rą jak po­piół, a prze­cież kie­dyś tak by­łam dum­na z mej zło­ci­stej cery. Czyż­bym się już sta­rza­ła? Nie chcę się jesz­cze sta­rzeć. W Pa­ry­żu trud­no dbać o sie­bie. Nie mam na to cza­su. Pro­wa­dzi się zbyt go­rącz­ko­we, zbyt ru­chli­we ży­cie – bez prze­rwy tyle lu­dzi, tyle spraw, tyle roz­ry­wek, tyle nie­spo­dzia­nek. I trze­ba w tym wszyst­kim pra­co­wać. A tu jest spo­kój. I jaka ci­sza. Po­wie­trze też chy­ba jest do­bre i zdro­we. Och, gdy­bym tu mo­gła, na­wet za cenę nudy, tro­chę wy­po­cząć!

Za­wsze na po­cząt­ku je­stem nie­uf­na. Cho­ciaż pani jest dla mnie wła­ści­wie dość uprzej­ma. Po­chwa­li­ła" mój spo­sób za­cho­wa­nia i za­chwy­ci­ły ją moje re­fe­ren­cje. Cie­ka­we, jaką by minę zro­bi­ła, gdy­by się do­wie­dzia­ła, że pra­wie wszyst­kie są fał­szy­we lub, w naj­lep­szym ra­zie, wy­sta­wio­ne z ła­ski. Ale naj­bar­dziej zdu­mia­ła ją moja ele­gan­cja. Zresz­tą rzad­ko się zda­rza, żeby któ­raś z tych bab od pierw­sze­go dnia była nie­grzecz­na. Co nowe, to do­bre. Zna­na śpiew­ka. A już na­za­jutrz wszyst­ko się zmie­ni – to tez zna­na śpiew­ka. Zwłasz­cza że pani ma bar­dzo zim­ne, bar­dzo su­ro­we oczy, co nie bu­dzi za­ufa­nia – oczy skąp­ca, dra­pież­ne, po­dejrz­li­we, śle­dzą­ce jak po­li­cja. Nie po­do­ba­ją mi się tak­że jej wą­skie, wy­schnię­te war­gi, po­wle­czo­ne jak­by bia­łą błon­ką, ani jej krót­ki, ury­wa­ny spo­sób, mó­wie­nia, któ­ry na­wet miłe sło­wa za­mie­nia w obe­lgę lub upo­ko­rze­nie. Gdy roz­py­tu­jąc mnie o to i owo, o moje kwa­li­fi­ka­cje lub prze­szłość, wpa­try­wa­ła się we mnie, pew­na sie­bie, po­dejrz­li­wa jak cel­nik, po­wie­dzia­łam so­bie: „Ani chy­bi jesz­cze jed­na z tych, co to mu­szą wszyst­ko mieć pod klu­czem, a wie­czo­rem li­czą każ­dą kost­kę cu­kru, każ­de wi­no­gro­no i zna­czą po­ziom wina w bu­tel­kach”. No i pro­szę. Niby coś się zmie­nia, a w kół­ko to samo.

Zresz­tą zo­ba­czy­my, co bę­dzie da­lej, nie trze­ba prze­są­dzać spra­wy pod wpły­wem pierw­sze­go wra­że­nia. Tyle ja­da­czek już mnie ob­szcze­ka­ło, tyle spoj­rzeń za­zie­ra­ło mi do du­szy – więc może wresz­cie na­tra­fię pew­ne­go dnia na życz­li­we sło­wa i współ­czu­ją­ce spoj­rze­nie? Na­dzie­ja nic nie kosz­tu­je.

Le­d­wo przy­je­cha­łam, oszo­ło­mio­na czte­ro­go­dzin­ną jaz­dą po­cią­giem w trze­ciej kla­sie – na­wet nie przy­szło im do gło­wy, żeby mi dać coś prze­gryźć – a pani już zdą­ży­ła prze­go­nić mnie po ca­łym domu, od piw­nic aż po strych, że­bym się od razu wcią­gnę­ła w „tryb pra­cy”. O, nie stra­ci­ły­śmy, ani ona, ani ja chwi­li cza­su. Ależ ogrom­ny jest ten dom! Ile w nim rze­czy, ile za­ka­mar­ków!

Ład­na hi­sto­ria… Żeby to wszyst­ko utrzy­mać w na­le­ży­tym po­rząd­ku, i czte­rech słu­żą­cych by­ło­by mało. Poza bar­dzo ob­szer­nym par­te­rem – łą­czą się z nim w jed­ną ca­łość dwie małe przy­bu­dów­ki, two­rząc na gó­rze ta­ras – dom po­sia­da jesz­cze dwa pię­tra, po któ­rych trze­ba bę­dzie bie­gać tam i z po­wro­tem, zwa­żyw­szy, że pani, sta­le prze­sia­du­ją­ca w sa­lo­ni­ku obok ja­dal­ni, wpa­dła na ge­nial­ny po­mysł, żeby umie­ścić szwal­nię, gdzie mam pra­co­wać, na sa­mym pod­da­szu, obok po­koi dla służ­by. A te sza­fy w ścia­nach, te szu­fla­dy, a schow­ki, a ster­ty róż­nych róż­no­ści! Cze­go tam nie ma… Wszyst­ko, cze­go du­sza za­pra­gnie… Nig­dy się w tym chy­ba nie po­ła­pię.

Pani co chwi­la wska­zy­wa­ła mi ja­kiś przed­miot i mó­wi­ła:

– Na to trze­ba bar­dzo uwa­żać, có­recz­ko. To jest wy­jąt­ko­wo pięk­ne, có­recz­ko. To wy­jąt­ko­wa rzad­kość, có­recz­ko. To bar­dzo kosz­tow­ne, có­recz­ko.

Czy nie może się zwra­cać do mnie po imie­niu za­miast mó­wić cią­gle: „Moja có­recz­ko to, moja có­recz­ko tam­to” ob­raź­li­wie wy­nio­słym to­nem, pa­ra­li­żu­ją­cym od razu na­wet naj­lep­szą wolę i stwa­rza­ją­cym dy­stans, nie­na­wiść i nie­chęć mię­dzy służ­bą a pań­stwem? Czyż ja ją na­zy­wam „ma­mu­sią”? Inne sło­wo, któ­re nie scho­dzi z ust mo­jej pani, to „bar­dzo kosz­tow­ne”. Ależ to draż­ni! Wszyst­ko, co do niej na­le­ży, na­wet drob­ne przed­mio­ci­ki za trzy gro­sze, jest „bar­dzo kosz­tow­ne”. Czło­wiek nie ma po­ję­cia, w czym pa­nie domu mogą ulo­ko­wać swą próż­ność. Czyż to nie ża­ło­sne?… Wy­ja­śnia­ła mi dzia­ła­nie lam­py naf­to­wej, ta­kiej sa­mej zresz­tą, jak wszyst­kie zwy­kłe lam­py, i po­ucza­ła:

– Wiesz, có­recz­ko, ta lam­pa kosz­tu­je bar­dzo dro­go i moż­na ją zre­pe­ro­wać tyl­ko w An­glii. Chroń jej jak źre­ni­cy oka.

Mia­łam ocho­tę od­po­wie­dzieć: „Po­wiedz no mi, ma­tecz­ko, czy twój noc­nik też jest bar­dzo kosz­tow­ny? I wy­sy­łasz go do Lon­dy­nu, jak pęk­nie?”

Och, nie, do­praw­dy, jaki one mają tu­pet, po­tra­fią ro­bić z byle cze­go ce­re­gie­le! A kie­dy po­my­ślę, że ro­bią to wy­łącz­nie po to, żeby nas po­ni­żyć, żeby nam za­im­po­no­wać…

Dom nie jest wca­le aż tak pięk­ny. I do­praw­dy nie ma po­wo­du, żeby być z nie­go aż tak dum­nym. Z ze­wnątrz – no, mój Boże… Oto­czo­ny wspa­nia­ły­mi kę­pa­mi drzew, roz­le­głym traw­ni­kiem i ogro­dem, któ­ry po ła­god­nym zbo­czu się­ga rze­ki, rze­czy­wi­ście wy­glą­da nie byle jak. Ale we­wnątrz jest po­nu­ry, sta­ry, cały się chwie­je i czuć go stę­chli­zną. Nie ro­zu­miem, jak moż­na tam miesz­kać. Po pro­stu szczu­rza nora. Drew­nia­ne, kar­ko­łom­ne scho­dy o po­wy­krzy­wia­nych stop­niach, któ­re ugi­na­ją się i trzesz­czą pod sto­pa­mi, ni­skie, ciem­ne ko­ry­ta­rze, gdzie za­miast pu­szy­stych chod­ni­ków uło­żo­no źle do­pa­so­wa­ne klep­ki, po­ma­lo­wa­ne na czer­wo­no i wy­pa­sto­wa­ne, wy­pa­sto­wa­ne… śli­skie, śli­skie… Po­sta­wio­no ścia­ny z cien­kich, zbyt wy­schnię­tych de­sek, więc w po­ko­jach dud­ni jak we wnę­trzu skrzy­piec. Po pro­stu pro­win­cjo­nal­na tan­de­ta. Ume­blo­wa­nie też nie ta­kie jak w Pa­ry­żu. We wszyst­kich po­ko­jach sta­re ma­ho­nie, sta­re obi­cia zje­dzo­ne przez ro­bac­two, sta­re, znisz­czo­ne i wy­bla­kłe dy­wa­ni­ska, a do tego ja­kie po­kracz­ne fo­te­le i ka­na­py! Bez sprę­żyn, spróch­nia­łe i ku­la­we. Moż­na so­bie na nich ple­cy po­obi­jać i po­ra­nić po­ślad­ki. Więc ja – co tak uwiel­biam ja­sne ta­pe­ty, ogrom­ne, pu­szy­ste dy­wa­ny, na któ­rych, pod­ło­żyw­szy stos po­du­szek, moż­na się jak­że roz­kosz­nie wy­cią­gać, pięk­ne, no­wo­cze­sne me­ble, zbyt­kow­ne, bo­ga­to zdo­bio­ne i we­so­łe – tu czu­ję do­praw­dy, jak prze­ni­ka mnie na wskroś po­nu­ry smu­tek oto­cze­nia. My­ślę z lę­kiem, że nig­dy nie zdo­łam się przy­zwy­cza­ić do ta­kie­go bra­ku wy­gód i ele­gan­cji, do ta­kiej ilo­ści ku­rzu, na­war­stwio­ne­go przez lata, do tej po­twor­nej sta­rzy­zny.

Rów­nież i sama pani nie jest tak ubra­na, jak się ubie­ra­ją ko­bie­ty w Pa­ry­żu.„ Brak jej szy­ku, nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia, co to wy­twor­ny strój. Nie ma, jak to się mówi, sma­ku. Mimo że wy­ka­zu­je pew­ną dba­łość o stro­je, nie na­dą­ża za modą, jest spóź­nio­na co naj­mniej o dzie­sięć lat. A prze­cież mo­gła­by być cał­kiem do rze­czy, gdy­by się tro­chę„po­sta­ra­ła. Jej głów­ny de­fekt to brak ko­bie­co­ści, a to ni­ko­go nie po­cią­ga. Ale ma re­gu­lar­ne rysy, ład­ne, nie far­bo­wa­ne, ja­sne wło­sy i pięk­ną cerę… Zbyt świe­żą… li­cho wie, może jej do­le­ga ja­kaś nie­do­bra, we­wnętrz­na cho­ro­ba. Znam ten typ ko­biet i nie zmy­li mnie blask ich cery. Po wierz­chu ró­żo­we, a we­wnątrz zgni­łe, tak, tak. Trzy­ma­ją się na no­gach, po­ru­sza­ją i żyją tyl­ko przy po­mo­cy gor­se­tów, ban­da­żo­wa­nia pod­brzu­sza, pe­sa­rium i jesz­cze wie­lu in­nych okrop­no­ści oraz skom­pli­ko­wa­nych me­cha­ni­zmów. A wca­le im to nie prze­szka­dza miz­drzyć się w to­wa­rzy­stwie. Ależ tak! Te da­mul­ki wdzię­czą się, flir­tu­ją po ką­tach, wy­sta­wia­ją na po­kaz uma­lo­wa­ne ciel­ska, wy­wra­ca­ją ocza­mi, krę­cąc za­dkiem, a na­da­ją się tyl­ko do za­ma­ry­no­wa­nia w spi­ry­tu­sie. Zgro­za. Nie mogą męż­czyź­nie ofia­ro­wać żad­nej przy­jem­no­ści, za­pew­niam was, a ob­słu­gi­wa­nie ich nie za­wsze jest ape­tycz­ne.

Może to spra­wa jej tem­pe­ra­men­tu, może ja­kaś nie­dy­spo­zy­cja or­ga­ni­zmu, nie wiem, w każ­dym ra­zie bar­dzo ty mnie u mo­jej pani zdzi­wił po­ciąg do tych rze­czy. W wy­ra­zie jej twa­rzy, w sztyw­nych ru­chach i bra­ku gięt­ko­ści cia­ła nie wi­dać śla­dów mi­ło­snych nocy, od razu wia­do­mo, że nig­dy nie za­wład­nę­ło nią po­żą­da­nie, co czy­ni ko­bie­tę uro­czą, ka­pry­śną, swo­bod­ną… Moja pani za­cho­wa­ła w ca­łej swej po­sta­ci coś z… dzie­wi­cy, ze sta­rej pan­ny, ja­kąś go­rycz i skwa­sze­nie, ja­kieś wy­schnię­cie, mia­ła w so­bie coś z mu­mii, a u blon­dy­nek to rzad­kie. Och, z pew­no­ścią nie na­le­ża­ła do tych… ko­biet, któ­re pod wpły­wem pięk­nej mu­zy­ki, choć­by arii z „Fau­sta” – ach, ten Faust! – słab­ną z mi­ło­ści i omdle­wa­ją z roz­ko­szy w ra­mio­nach ja­kie­goś pięk­ne­go sam­ca. Ona? O nie, nig­dy! Tego je­stem pew­na na sto sto pro­cent. Nie na­le­ży też do ga­tun­ku bar­dzo brzyd­kich ko­biet prze­obra­żo­nych jed­nak przez żar zmy­słów przy­da­ją­cych im nie­kie­dy bla­sku, po­wa­bu i pięk­na. Cho­ciaż… na­wet taki wy­gląd, jak mo­jej pani, nie daje żad­nej pew­no­ści. Zna­łam bar­dziej su­ro­we i od­py­cha­ją­ce, ich wi­dok nie przy­wo­dził na myśl ani mi­ło­ści, ani po­żą­da­nia, a prze­cież nie­złe z nich były pusz­czal­skie i prze­sy­pia­ły się Bóg wie ile razy z byle lo­ka­jem czy stan­gre­tem.

No tak, pani zmu­sza się, żeby być miłą, ale z pew­no­ścią nie jest bie­gła w tych rze­czach, jak inne, któ­re zna­łam. Mam ją za bar­dzo zło­śli­wą, bar­dzo po­dejrz­li­wą, bar­dzo uszczy­pli­wą; to wstręt­ny cha­rak­ter i złe ser­ce. Bez prze­rwy sie­dzi lu­dziom na kar­ku i do­ku­cza na wszel­kie spo­so­by: „Czy umiesz ro­bić to? Czy umiesz ro­bić tam­to?” Albo zno­wu: „Czy nie leci ci wszyst­ko z rąk? Czy je­steś sta­ran­na? Czy o ni­czym nie za­po­mi­nasz? Czy umiesz utrzy­mać po­rzą­dek?” I tak bez koń­ca. I jesz­cze: „Czy je­steś bar­dzo czy­sta? Bo je­śli cho­dzi o czy­stość, to ja mam duże wy­ma­ga­nia… Da­ro­wu­ję wie­le rze­czy, ale na punk­cie czy­sto­ści je­stem nie­ugię­ta”. Za kogo ona mnie bie­rze? Za pro­stą dzie­wu­chę od krów, za zwy­kłą chłop­kę, za kuch­tę z pro­win­cji? Czy­stość! Och, znam już na pa­mięć tę śpiew­kę! Każ­da mówi to samo… a nie­rzad­ko, gdy im się przyj­rzeć z bli­ska… zaj­rzeć pod spód­ni­cę, po­grze­bać w bie­liź­nie… Cóż to za bru­da­sy! Cza­sem aż mdło się robi z obrzy­dze­nia.

Tak­że czy­stość mo­jej pani nie bu­dzi we mnie za­ufa­nia. Kie­dy po­ka­zy­wa­ła mi swój po­kój ką­pie­lo­wy, nie za­uwa­ży­łam ani bi­de­tu, ani wan­ny, w ogó­le ani jed­nej z tych rze­czy, co są po­trzeb­ne praw­dzi­wie schlud­nej ko­bie­cie, dba­łej o czy­stość nie tyl­ko na po­kaz. Bo naj­bar­dziej świad­czą o ko­bie­cie przede wszyst­kim dro­bia­zgi, róż­ne fla­ko­ny, przy­bo­ry, pach­ną­ce przed­mio­ty, w któ­rych tak lu­bią się grze­bać. Chcia­ła­bym jak naj­prę­dzej zo­ba­czyć pa­nią nago – nie­źle się przy tym uba­wię. To do­pie­ro musi być pięk­ny wi­dok…

Wie­czo­rem, kie­dy na­kry­wa­łam do sto­łu, pan wszedł do ja­dal­ni. Wra­cał z po­lo­wa­nia. Pan jest bar­dzo wy­so­ki, sze­ro­ki w ba­rach, ma czar­ny, gę­sty wąs, ma­to­wą skó­rę. Jego ma­nie­ry są cięż­ka­we i tro­chę nie­po­rad­ne, ale spra­wia wra­że­nie do­bro­dusz­ne­go czło­wie­ka. Oczy­wi­ście nie jest ge­niu­szem, jak pan Ju­liusz Le­ma­itre, któ­re­mu tyle razy usłu­gi­wa­łam na uli­cy Krzysz­to­fa Ko­lum­ba, ani ele­gant, jak pan de Jan­ze… ech, z nie­go to był męż­czy­zna! Lecz jest miły. A jego gę­ste, krę­co­ne wło­sy, by­czy kark, łyd­ki za­pa­śni­ka, mię­si­ste war­gi, czer­wo­ne i uśmiech­nię­te, świad­czą o sile i do­brym sa­mo­po­czu­ciu. Coś mi się zda­je, że on jest łasy na te rze­czy. Do­my­śli­łam się tego od razu z jego ro­ze­dr­ga­nych, wę­szą­cych, zmy­sło­wych noz­drzy i błysz­czą­cych oczu, ła­god­nych, ale i fi­lu­ter­nych. Chy­ba nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­łam u żad­ne­go męż­czy­zny tak gę­stych brwi i tak owło­sio­nych rąk, to aż nie­przy­zwo­ite. Nie­zły sa­miec musi sie­dzieć w tym oj­czul­ku! Jak więk­szość męż­czyzn o sła­bej in­te­li­gen­cji i moc­nych mię­śniach, jest bar­dzo nie­śmia­ły.

Wpa­try­wał się we mnie z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy, miał minę za­sko­czo­ną, ale za­do­wo­lo­ną i życz­li­wą. Lek­ko ło­bu­zer­ską, lecz bez śla­du bru­tal­no­ści..! choć wi­dać było, że roz­bie­ra mnie wzro­kiem. Pew­nie nie jest przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kich jak ja po­ko­jó­wek, był wy­raź­nie za­sko­czo­ny, od pierw­szej chwi­li zro­bi­łam na nim duże wra­że­nie. Ode­zwał się, tro­chę za­kło­po­ta­ny:

– A więc to ty je­steś tą nową pan­ną słu­żą­cą?

Wy­pię­łam pier­si, spu­ści­łam wzrok, a po­tem, skrom­na i prze­kor­na za­ra­zem, od­po­wie­dzia­łam sło­dziut­kim gło­sem:

– Tak, pro­szę pana, to wła­śnie ja. Wte­dy wy­stę­kał :

– A za­tem przy­je­cha­łaś? Bar­dzo do­brze, bar­dzo do­brze…

Chciał, by roz­mo­wa jesz­cze trwa­ła, na­my­ślał się, co by tu po­wie­dzieć, ale nie bę­dąc ani roz­mow­nym, ani roz­gar­nię­tym, nie umiał zna­leźć dal­szych słów..Bar­dzo mnie ba­wi­ło to jego zmie­sza­nie. Po krót­kim mil­cze­niu wy­bą­kał:

– A więc, przy­je­cha­łaś z Pa­ry­ża?

– Tak, pro­szę pana.

– To bar­dzo do­brze… to bar­dzo do­brze… Na­brał od­wa­gi:

– Jak ci na imię?

– Ce­le­sty­na, pro­szę pana.

Za­tarł ręce, jak­by chciał zy­skać na cza­sie, i pod­jął:

– Ce­le­sty­na! O, ho, ho! Bar­dzo do­brze. Da­li­bóg, rzad­kie imię… pięk­ne imię… Oby tyl­ko pani nie chcia­ła ci go zmie­nić… Ma taką ma­nię…

Od­po­wie­dzia­łam god­nie i po­tul­nie:

– Bę­dzie tak, jak pani za­żą­da.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście, ale to ład­ne imię… Mało bra­ko­wa­ło, a wy­buch­nę­ła­bym śmie­chem. Pan za­czął cho­dzić po ja­dal­ni, a po­tem na­gle usiadł na krze­śle, wy­cią­gnął nogi i rzu­ca­jąc mi prze­pra­sza­ją­ce spoj­rze­nie spy­tał nie­mal bła­gal­nym gło­sem:

– Ce­le­sty­no… ja za­wsze będę cię na­zy­wał Ce­le­sty­ną… Po­mo­żesz mi ścią­gnąć buty? Ale nie spra­wi ci to kło­po­tu?

– Oczy­wi­ście, że nie. Żad­ne­go, pro­szę pana.

– Bo wi­dzisz, te prze­klę­te buty… bar­dzo trud­no je… 2le scho­dzą.

Uklę­kłam przed nim, dba­jąc przy tym, aby wy­pad­dło to zręcz­nie, swo­bod­nie, a na­wet za­lot­nie. Gdy tak po­ma­ga­łam mu ścią­gać prze­mo­czo­ne, za­bło­co­ne buty, po­czu­łam, że wdy­cha noz­drza­mi za­pach mo­ich per­fum, a jed­no­cze­śnie do­strze­głam jego wzrok, któ­ry z ro­sną­cym za­cie­ka­wie­niem prze­su­wał się po rąb­ku mo­je­go sta­ni­ka i ry­su­ją­cym się pod suk­nią cie­le. Na­gle szep­nął:

– O, do li­cha!… Tęgo… pięk­nie pach­niesz, Ce­le­sty­no!

Nie pod­no­sząc w górę oczu, zro­bi­łam na­iw­ną minę;

– Ja, pro­szę pana?

– No pew­nie, że ty, prze­cież nie moje nogi.

– Och, pro­szę pana!

W tym „Och, pro­szę pana” bra­łam jed­no­cze­śnie w obro­nę jego nogi i udzie­la­łam przy­ja­ciel­skiej re­pry­men­dy, tak przy­ja­ciel­skiej, że nie­mal za­chę­ca­ła do po­ufa­ło­ści. Czy zro­zu­miał? My­ślę, że tak. Bo zno­wu, z jesz­cze więk­szym za­pa­łem, a na­wet po­żą­dli­wym drże­niem w gło­sie, po­wtó­rzył:

– Ce­le­sty­no, pach­niesz okrut­nie pięk­nie, okrut­nie pięk­nie.

No, więc jed­nak, oj­czu­lek na­bie­ra śmia­ło­ści. Umil­kłam, uda­jąc taką, co to się lek­ko gor­szy, gdy na nią na­sta­wać. Pan się zmie­szał, bo jest nie­śmia­ły i nie zna się na ko­bie­cych sztucz­kach. Pew­nie zdjął go strach, że się po­su­nął za da­le­ko, i szyb­ko zmie­nił te­mat:

– Już się tu za­do­mo­wi­łaś, Ce­le­sty­no?

Też mi py­ta­nie! Czy się za­do­mo­wi­łam? Przy­je­cha­łam aku­rat trzy" go­dzi­ny temu. Przy­gry­złam war­gi, żeby nie par­sk­nąć śmie­chem. Trzy­ma­ją się go żar­ty, po­czci­wi­ny… i na­praw­dę jest przy­głu­pi.

Ale to mi nie prze­szka­dza. Spodo­bał mi się. Na­wet w swo­jej wul­gar­no­ści ujaw­nia ja­kąś siłę… bije od nie­go odór sam­ca… prze­ni­ka­ją­ca, cie­pła dzi­kość… i to mnie bie­rze.

Gdy buty zo­sta­ły już zdję­te, ja z ko­lei, chcąc utrzy­mać do­bre wra­że­nie, ja­kie wy­war­łam, za­da­łam mu py­ta­nie:

– Wi­dzę, że pan jest my­śli­wym… Czy dziś po­lo­wa­nie się uda­ło?

– Jesz­cze nig­dy ni­cze­go nie upo­lo­wa­łem, Ce­le­sty­no – od­po­wie­dział po­trzą­sa­jąc gło­wą. – Ja tyl­ko cho­dzę… spa­ce­ru­ję… żeby nie sie­dzieć w domu, bo tak się tu nu­dzę…

– O, pan się tu­taj nu­dzi?

Po krót­kiej chwi­li mil­cze­nia spro­sto­wał szar­manc­ko:

– To zna­czy… nu­dzi­łem się… Bo te­raz… na­resz­cie… no, wi­dzisz…

A po­tem z głu­pa­wym, wzru­sza­ją­cym uśmie­chem:

– Ce­le­sty­no?

– Tak, pro­szę pana.

– Ze­chcesz mi po­dać ran­ne pan­to­fle? Prze­pra­szam cię…

– Ależ, pro­szę pana, to prze­cież na­le­ży do mo­ich obo­wiąz­ków.

– Niby tak… no, niech tam… Są pod scho­da­mi, w schow­ku na lewo.

My­ślę, że ten da mi wszyst­ko, cze­go tyl­ko ze­chcę. Nie jest spryt­ny, sam z punk­tu od­da­je się w ręce. Moż­na nim kie­ro­wać jak ma­łym dziec­kiem.

Ko­la­cja, mało wy­staw­na, zło­żo­na z wczo­raj­szych resz­tek, mi­nę­ła spo­koj­nie, pra­wie w mil­cze­niu. Pan jadł łap­czy­wie, a pani po­nu­ro grze­ba­ła w ta­ler­zach, z kwa­śną i po­gar­dli­wą miną. Głów­nie prze­ły­ka­ła ja­kieś pa­styl­ki, sy­ro­py, kro­ple, pi­guł­ki – całą ap­te­kę, któ­rą przed każ­dym po­sił­kiem na­le­ży sta­ran­nie uło­żyć na sto­le, obok jej na­kry­cia. Roz­ma­wia­li ze sobą bar­dzo mało, i to wy­łącz­nie o miej­sco­wych lu­dziach i spra­wach, co nie­wie­le mnie ob­cho­dzi. Zro­zu­mia­łam jed­no: pań­stwo przyj­mu­ją u sie­bie rzad­ko. Zresz­tą było wi­dać, że my­ślą nie o tym, o czym mó­wią. Ob­ser­wo­wa­li mnie z za­cie­ka­wie­niem, każ­de na swój spo­sób, każ­de we­dle wła­snych in­ten­cji. Pani pa­trzy­ła su­ro­wo i ko­stycz­nie, nie­omal wzgar­dli­wa, z wzra­sta­ją­cą nie­chę­cią; pew­nie już ob­my­śla­ła wszyst­kie pa­skud­ne ka­wa­ły, ja­kie mia­ła za­miar mi spła­tać. Pan, nie pod­no­sząc oczu, mru­gał do mnie bar­dzo zna­czą­co i dziw­nie wpa­try­wał się w moje ręce, sta­ra­jąc się to ro­bić ukrad­kiem. Sama na­praw­dę nie wiem, co w mo­ich rę­kach jest tak pod­nie­ca­ją­ce­go dla męż­czyzn?… Uda­wa­łam, że w ogó­le nie do­strze­gam jego ma­new­rów. Krą­ży­łam wo­kół sto­łu, god­na, opa­no­wa­na, zręcz­na… i na dy­stans. Och, gdy­byż mo­gli zaj­rzeć do mej du­szy i po­jąć, co się dzie­je w moim ser­cu, tak jak ja już zdą­ży­łam po­jąć, co z nich za typy!

Uwiel­biam po­da­wać do sto­łu. Wte­dy naj­ła­twiej przy­ła­pać na­szych pań­stwa na plu­ga­stwie i ni­skich in­stynk­tach, któ­re tkwią w ich na­tu­rze. Z po­cząt­ku są ostroż­ni, pil­nu­ją sie­bie na­wza­jem, ale po­wo­li za­czy­na­ją się ob­na­żać, po­ka­zy­wać, jacy są na­praw­dę bez szmin­ki i osło­nek; za­po­mi­na­ją, że tuż obok jest ktoś, kto krą­ży, kto słu­cha, kto no­tu­je ich ułom­no­ści, du­cho­we gar­by, skry­wa­ne bli­zny, sło­wem: wszel­ką nik­czem­ność i ha­nieb­ne za­my­sły, co lę­gną się w sza­cow­nych mó­zgach po­rząd­nych lu­dzi. Gro­ma­dzić do­wo­dy, sor­to­wać je, opa­try­wać ety­kie­ta­mi, w ocze­ki­wa­niu… na dzień po­ra­chun­ku, kie­dy uczy­ni się z nich po­tęż­ną broń – to wiel­ka ra­dość dla lu­dzi na­sze­go za­wo­du i naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ny od­wet za upo­ko­rze­nia.

W cza­sie tego pierw­sze­go ze­tknię­cia nie mo­głam wy­ro­bić so­bie ja­sne­go i do­kład­ne­go ob­ra­zu mo­ich no­wych chle­bo­daw­ców. Ale wy­czu­łam, że w tym mał­żeń­stwie coś nie gra, że pan jest w domu ni­czym, a pani wszyst­kim i że pan drży przed pa­nią jak małe dziec­ko. Och, z pew­no­ścią nie jest mu do śmie­chu, bie­da­ko­wi. Z pew­no­ścią wszyst­ko to wi­dzi, sły­szy i prze­ży­wa. Przy­pusz­czam, że nie­źle się tu jesz­cze uba­wię. Przy de­se­rze pani, któ­ra przez całą ko­la­cję wcią­ga­ła no­sem za­pach mo­ich rąk, ra­mion i sta­ni­ka, ode­zwa­ła się sta­now­czym, ostrym gło­sem:

– Nie lu­bię, jak ktoś się per­fu­mu­je.

A po­nie­waż mil­cza­łam, uda­jąc, iż nie po­ję­łam, do kogo się to od­no­si, do­da­ła:

– Sły­sza­łaś, Ce­le­sty­no?

– Ta­ko­jest, pro­szę pani, bę­dzie tak, jak pani so­bie ży­czy.

I spoj­rza­łam ukrad­kiem na pana, któ­ry tak lubi ład­ne za­pa­chy, no, w każ­dym ra­zie mój za­pach. Trzy­ma­jąc łok­cie na sto­le, sie­dział na po­zór obo­jęt­ny i śle­dził wzro­kiem ja­kąś spóź­nio­ną osę, któ­ra wi­ro­wa­ła nad pa­te­rą z owo­ca­mi, ale w isto­cie był upo­ko­rzo­ny i zmar­twio­ny. Po­tem zno­wu za­pa­no­wa­ła po­nu­ra ci­sza. Zmrok po­czął ogar­niać ja­dal­nię i ja­kiś nie­opi­sa­ny smu­tek, trud­ny do wy­ra­że­nia cię­żar za­wisł nad gło­wa­mi tych dwoj­ga lu­dzi. Po co oni w ogó­le żyją i co ro­bią na tej zie­mi?

– Lam­pa, Ce­le­sty­no!

W tej ci­szy i mro­ku głos mo­jej pani za­brzmiał jesz­cze ostrzej. Aż pod­sko­czy­łam na jego dźwięk…

– Prze­cież wi­dzisz, że jest już noc. Nie ży­czę so­bie przy­po­mi­nać ci za każ­dym ra­zem o lam­pie. Żeby mi się to nie po­wtó­rzy­ło, zro­zu­mia­łaś?

Za­pa­la­jąc lam­pę, tę samą, co to moż­na ją na­pra­wić tyl­ko w An­glii, mia­łam ocho­tę krzyk­nąć do bied­ne­go pana: „Za­cze­kaj tyl­ko tro­chę, oj­czul­ku, i nic.się nie bój… Bę­dziesz miał do syta tych per­fum, któ­re tak lu­bisz i któ­rych ci brak… Bę­dziesz je wchła­niał z mo­ich wło­sów, ust, szyi, z ca­łe­go cia­ła, obie­cu­ję ci to. Jesz­cze nie raz po­ka­że­my tej cho­le­rze. Za­pew­niam cię”.

Chcia­łam, by to nie­me wy­zna­nie sta­ło się wi­docz­ne, więc jsta­wia­jąc lam­pę na sto­le otar­łam się lek­ko o pana ra­mię, a po­tem szyb­ko cof­nę­łam.

W kuch­ni też nie­we­so­ło. Oprócz mnie jest tyl­ko dwo­je służ­by – ku­char­ka, któ­ra sta­le gada, i ogrod­nik-stan­gret w jed­nej oso­bie. Ten zno­wu nie od­zy­wa się ani sło­wem. Ku­char­ce na imię Ma­rian­na, ogrod­ni­ko­wi-stan­gre­to­wi – Jó­zef. Para tę­pych wie­śnia­ków. Na ta­kich też i wy­glą­da­ją. Ona jest gru­ba, na­la­na, sfla­cza­ła, zwa­li­sta. Jej szy­ja wy­le­wa się po­trój­nym pod­bród­kiem z tak usmo­lo­nej chust­ki, jak­by wy­cie­ra­ła nią garn­ki; ob­wi­słe, po­tęż­ne cyc­ki wy­ła­żą z ba­weł­nia­ne­go ka­fta­na, po­pla­mio­ne­go tłusz­czem, zaś przy­krót­ka spód­ni­ca od­sła­nia gru­be kost­ki i sze­ro­kie sto­py w sza­rych, weł­nia­nych skar­pet­kach. On ma na so­bie ko­szu­lę, ro­bo­czy far­tuch i sa­bo­ty, jest wy­go­lo­ny, chu­dy, ner­wo­wy, po war­gach prze­bie­ga mu brzyd­ki gry­mas, wy­krzy­wia­jąc twarz od ucha do ucha, cho­dzi skra­da­ją­cym się kro­kiem, ma za­gad­ko­we ru­chy kle­ry­ka. No, pro­szę, – oto ja­kich mam ko­le­gów.

W tym domu nie ma osob­nej ja­dal­ni dla służ­by. Ja­da­my w kuch­ni, na tym sa­mym sto­le, na któ­rym ku­char­ka przez cały dzień pi­tra­si ja­kieś pa­skudz­twa, kra­je mię­so, pa­tro­szy ryby, czy­ści ja­rzy­ny. Se­rio. To po pro­stu nie ucho­dzi. Roz­pa­lo­na bla­cha na­grze­wa się i w izbie jest bar­dzo dusz­no. W po­wie­trzu uno­szą się za­pa­chy sta­re­go tłusz­czu, zjeł­cza­łych so­sów i pa­mię­ta­ją­cej za­mierz­chłe cza­sy fry­tu­ry. A gdy my już jemy, wte­dy go­tu­je się żar­cie dla psów, z że­la­zne­go sa­gan­ka do­by­wa się cuch­ną­ca para, dra­pie w gar­dle i zmu­sza do kasz­lu. Rzy­gać się chce. Le­piej trak­tu­je się więź­niów i psy w psiar­ni.

Dali nam bo­czek z ka­pu­stą i śmier­dzą­cy ser, a do pi­cia – kwa­śny ja­błecz­nik. I to wszyst­ko. Jemy na gli­nia­nych ta­ler­zach o po­pę­ka­nej po­le­wie, czuć je fry­tu­rą, alu­mi­nio­we wi­del­ce uzu­peł­nia­ją tę ślicz­ną za­sta­wę.

Po­nie­waż je­stem w tym domu od nie­daw­na, nie chcia­łam za­czy­nać od skarg. Ale też nie chcia­łam tego jeść. Och, za nic! Żeby so­bie jesz­cze bar­dziej po­psuć żo­łą­dek? Dzię­ku­ję.

– Dla­cze­go nic nie jesz? – zwró­ci­ła się do mnie ku­char­ka.

– Nie je­stem głod­na.

Po­wie­dzia­łam to zda­nie to­nem peł­nym god­no­ści. Wów­czas Ma­rian­na mruk­nę­ła:

– A może pa­nien­ka ży­czy so­bie tru­fli? Od­par­łam bez zło­ści, ale uszczy­pli­wie i wy­nio­śle:

– A wiesz, ja już ja­dłam tru­fle. Nie każ­dy tu­taj może to o so­bie po­wie­dzieć.

To jej za­mknę­ło bu­zię.

Ogrod­nik-stan­gret przez cały czas na­py­chał so­bie gębę wiel­ki­mi ka­wa­ła­mi bocz­ku i przy­glą­dał mi się ukrad­kiem. Nie umiem po­wie­dzieć, cze­mu jego wzrok krę­po­wał mnie, a mil­cze­nie na­peł­nia­ło nie­po­ko­jem. Choć nie jest już mło­dy, by­łam zdu­mio­na zwin­no­ścią i sprę­ży­sto­ścią jego ru­chów. Cia­ło ma gięt­kie jak wąż. Po­tra­fię go już te­raz do­kład­nie opi­sać. Twar­de jak szcze­ci­na, szpa­ko­wa­te wło­sy, ni­skie czo­ło, sko­śne oczy, wy­dat­ne ko­ści po­licz­ko­we, sze­ro­ka i moc­na szczę­ka, dłu­ga, mię­si­sta, wy­gię­ta ku gó­rze bro­da – wszyst­ko to ra­zem wzię­te świad­czy o gwał­tow­nej na­tu­rze. Ale ja­kiej do­kład­nie – nie umiem okre­ślić. Nie­do­łę­ga? Ka­na­lia? Nie wiem. To jed­nak cie­ka­we, że ten męż­czy­zna aż tak za­wład­nął mo­imi my­śla­mi. Z cza­sem ta ob­se­sja osłab­nie i mi­nie. Zda­ję so­bie spra­wę, że to nic wię­cej jak je­den z ty­sięcz­nych wy­bry­ków mo­jej eg­zal­to­wa­nej, ro­man­tycz­nej wy­obraź­ni, któ­ra wszyst­ko wy­ol­brzy­mia, bądź upięk­sza­jąc, bądź oszpe­ca­jąc lu­dzi i rze­czy. I wła­śnie ta wy­obraź­nia spra­wia, że wi­dzę w Jó­ze­fie ja­kąś isto­tę wyż­szą, a nie głu­pie­go gbu­ra, tę­pe­go, nie­okrze­sa­ne­go pro­sta­ka, ja­kim jest w rze­czy­wi­sto­ści.

Pod ko­niec ko­la­cji Jó­zef, mil­cząc nadal, wy­cią­gnął z kie­sze­ni far­tu­cha ga­ze­tę „Wol­ne Sło­wo” i z uwa­gą za­brał się do czy­ta­nia, a Ma­rian­na, po wy­pi­ciu dwóch peł­nych ka­ra­fek ja­błecz­ni­ka, roz­kle­iła się tro­chę i zro­bi­ła bar­dziej ła­ska­wa. Roz­par­ła się na krze­śle, pod­wi­nię­te rę­ka­wy od­sła­nia­ły jej na­gie ręce, cze­pek prze­krzy­wił się na roz­tar­ga­nych wło­sach. Za­czę­ła mnie wy­py­ty­wać, skąd po­cho­dzę, gdzie słu­ży­łam, czy tra­fia­ły mi się do­bre miej­sca, czy je­stem prze­ciw­ko Ży­dom? Ja­kiś czas ga­wę­dzi­ła przy­jaź­nie. Po­tem przy­szła ko­lej na mnie, chcia­łam z niej wy­cią­gnąć nie­co wia­do­mo­ści o tym domu: czy czę­sto przyj­mu­ją go­ści i co to są za go­ście, czy pan in­te­re­su­je się po­ko­jów­ka­mi, czy pani ma ko­chan­ka?

No i pro­szę. Trze­ba było wi­dzieć jej minę i twarz Jó­ze­fa, któ­ry prze­rwał lek­tu­rę, gdy tyl­ko pa­dły pierw­sze py­ta­nia. Jacy byli zgor­sze­ni i jacy śmiesz­ni! Nie zda­je­my so­bie spra­wy, do ja­kie­go stop­nia lu­dzie na pro­win­cji są za­co­fa­ni. Ni­cze­go nie wi­dzą, ni­cze­go nie wie­dzą, ni­cze­go nie ro­zu­mie­ją, naj­zwy­klej­sze sło­wa wpra­wia­ją ich w osłu­pie­nie. A przy tym nie mo­głam od­pę­dzić od sie­bie my­śli, że wła­śnie on, taki nie­zgu­ła i taki na­dę­ty, i ona, taka roz­mam­ła­na i cno­tli­wa, sy­pia­ją ze sobą. Choć może nie. Trze­ba już być w wiel­kiej po­trze­bie, żeby so­bie za­fun­do­wać ta­kie­go typa.

– Od razu wi­dać, że przy­je­cha­łaś z Pa­ry­ża – skar­ci­ła mnie kwa­śno ku­char­ka.

Jó­zef, po­ta­ku­jąc ru­chem gło­wy, do­rzu­cił krót­ko:

– Z pew­no­ścią.

I za­brał się zno­wu do czy­ta­nia „Wol­ne­go Sło­wa”. Ma­rian­na pod­nio­sła się z tru­dem i zdję­ła sa­ga­nek z ognia. Nie roz­ma­wia­li­śmy wię­cej.

Wte­dy po­my­śla­łam o po­przed­nim miej­scu i o panu Ja­nie, tam­tej­szym lo­ka­ju. Och, ja­kiż to był wy­twor­ny męż­czy­zna – no­sił dłu­gie, czar­ne bo­ko­bro­dy i miał ja­sną cerę, wy­pie­lę­gno­wa­ną jak u ko­bie­ty. Przy tym – pięk­ny chło­pak, we­so­ły, miły, de­li­kat­ny, a jaki za­baw­ny! Wie­czo­ra­mi czy­ty­wał nam pi­sma hu­mo­ry­stycz­ne, opo­wia­dał róż­ne hul­taj­skie, wzru­sza­ją­ce przy­go­dy, wta­jem­ni­czał w li­sty pana domu. A dziś – Boże mój, co za zmia­na! Jak do tego do­szło, że osia­dłam tu, wśród ta­kich lu­dzi, z dala od wszyst­kie­go, co ko­cham?

Chce mi się po pro­stu pła­kać.

Kre­ślę te li­nij­ki w moim po­ko­ju, brud­nej iz­deb­ce na pod­da­szu, do któ­rej wdzie­ra się byle wiatr, zi­mo­wy chłód czy let­ni upał. Poza li­chym że­la­znym łóż­kiem i li­chą sza­fą z su­ro­we­go drze­wa, któ­ra się nie do­my­ka i w któ­rej brak miej­sca na moje rze­czy – nie ma żad­nych in­nych me­bli. Za całe oświe­tle­nie – jed­na świecz­ka, co kop­ci i ska­pu­je na mo­sięż­ny lich­tarz. Ser­ce się ści­ska. Je­śli ze­chcę da­lej pi­sać ten dzien­nik, po­czy­tać któ­rąś z przy­wie­zio­nych po­wie­ści czy po­wró­żyć so­bie z kart, będę zmu­szo­na sama ku­po­wać świe­ce, gdyż świe­ce na­le­żą­ce do pani – „figa z ma­kiem”, jak ma­wiał pan Jan – wszyst­kie są pod klu­czem.

Ju­tro po­sta­ram się tu tro­chę urzą­dzić. Nad łóż­kiem przy­bi­ję mały kru­cy­fiks z po­zła­ca­ne­go mo­sią­dzu, na ko­min­ku usta­wię por­ce­la­no­wą fi­gur­kę Prze­naj­święt­szej Pa­nien­ki, a obok róż­ne pu­de­łecz­ka, dro­bia­zgi i fo­to­gra­fię pana Jana. Może w ten spo­sób uda mi się wpro­wa­dzić do tej iz­deb­ki ja­kiś pro­myk cie­pła i ra­do­ści.

Po­kój Ma­rian­ny są­sia­du­je z moim. Dzie­li nas cien­ka ścian­ka i sły­chać wszyst­ko, co się tam dzie­je. My­śla­łam, że Jó­zef, któ­ry sy­pia obok staj­ni, przyj­dzie do niej. Ale nie. Ma­rian­na dłu­go ła­zi­ła po po­ko­ju, ka­sła­ła, plu­ła, szu­ra­ła krze­sła­mi, obi­ja­ła się o ja­kieś me­ble. Te­raz chra­pie. Pew­nie ro­bią to za dnia.

Gdzieś da­le­ko, na wsi, szcze­ka pies. Jest już – pra­wie dru­ga w nocy, świe­ca do­ga­sa. Ja tak­że po­win­nam się już po­ło­żyć. Ale czu­ję, że nie będę mo­gła za­snąć.

Och, ja się ze­sta­rze­ję w tej bu­dzie! Nie, co to, to nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: