- W empik go
Dziennik podróży w przeszłość - ebook
Dziennik podróży w przeszłość - ebook
Tom wspomnień Marka Nowakowskiego obejmuje okres późnych lat czterdziestych do początku pięćdziesiątych XX wieku.
To czas kształtowania osobowości przyszłego pisarza, budzenia się fascynacji miastem i tajemniczym życiem części jego mieszkańców – ludzi z marginesu, zaciekawienia ideologią komunizmu, początku studiów i pierwszych prób pisarskich.
Szczególnie widoczne w tym zbiorze są charakterystyczne dla twórczości pisarza: dystans do opisywanych zdarzeń, precyzja relacji osiągana minimalnymi środkami artystycznymi, nostalgiczne obserwowanie przemijającego czasu.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0373-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byliśmy z małych, parterowych domków, z ceglanych kamienic, drewnianych pekinów, oblepionych komórkami na opał i gołębnikami. Z Włoch, Okęcia, Ożarowa, Piastowa, Woli, Annopola, Zacisza, Targówka, Rembertowa. Z wszystkich tych przedmieść i miasteczek wyruszaliśmy do Śródmieścia. To był nasz pępek świata. Nasz świat był mały, a wydawał się olbrzymi. Miasto, chłopcy i marzenia. Warszawa to był ocean gruzów z archipelagami ocalałych kamienic, budowli. Polonia, poczta na Nowogrodzkiej, prowizoryczny dworzec z zegarem w Alejach Jerozolimskich, wąwóz Marszałkowskiej w ruinach. To była nasza metropolia. Paryż, Manhattan. Magiczne oko fotoplastykonu. Piękne stolice świata i Tuaregowie na dromaderach w piaskach Sahary. Stąd rozchodziły się nasze drogi na dworce, bazary i w inne równie pociągające strony. Byliśmy przedwojenni, jakiś bagaż dźwigaliśmy. Oswojeni ze śmiercią. Nieraz widzieliśmy wisielców, rozstrzelanych. Nawet zdarzało się zobaczyć, jak do tego dochodziło. Często słyszeliśmy strzały. Nasi i obcy do siebie strzelali. Jak na ekranie figurki w biegu. Niektóre padały. Wyrazisty widok krwi na śniegu. Chcieliśmy brać w tym udział. Ale byliśmy za młodzi. Mieliśmy tylko pudełka ołowianych żołnierzyków sprzed wojny. Handel wymienny. Jeszcze pozostawała pirotechnika. Pełno broni, amunicji. Pociski armatnie, taśmy nabojów do cekaemów, ładunki wybuchowe, trotyl, granaty o różnych kształtach, porzucona broń. Po naszych żołnierzach z 1939 roku. Po Niemcach. Pijani Ruscy chętnie sprzedawali.
– Malczyk, bieri!
Roześmiany czołgista podaje szczodrą ręką magazynek od swojej pepeszy. Wyciągaliśmy z łusek armatnich proch, długie laseczki, czarne ziarno z karabinowych łusek. Fajerwerki, wybuchy. Jeden stracił oko, drugiemu oderwało kawałek dłoni, trzeci... Zapamiętaliśmy dużo mundurów. W tym byliśmy biegli. Jak przez mgłę majaczyły rogatywki z orzełkami, amaranty i żółć naszej kawalerii, proporce sztandarowe. Potem czarne, jadowicie zielone, brązowe. Okrągłe, sterczące sztywno czapki z butnym, lakierowanym daszkiem, srebrne wężyki błyskawic, trupie główki, swastyki na krwistej czerwieni. Jeszcze mundury egzotyczne jak z powieści o wyprawie Napoleona do Moskwy. Papachy, malinowe lampasy na granatowych spodniach, krzywe szable, buty marszczone w harmonijkę, kudłate koniki. To Kozacy. Były także legiony turkmeńskie, tatarskie – nosili znak półksiężyca na zielonym tle. To ci, co poszli z Niemcami, spodziewając się w tym szansy na oswobodzenie z niewoli sowieckiej. A potem ogarnęła nas lawina burych szyneli, czapek uszatek ozdobionych czerwoną gwiazdą. Pokazało się nowe polskie wojsko, pozostały rogatywki, ale orzeł już bez korony, stracił królewski majestat, zwykły ptak, gołąb, jastrząb.
Napatrzyliśmy się. Był w naszych oczach wyrazisty obraz konspiratorów z lat okupacji. Też mieli uniformy i bryczesy z ciemnozielonego sukna, oficerki, marynarki kroju sportowo-wojskowego, płaszcze z podniesionym kołnierzem. Młodzieńcy w zdobycznych panterkach, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach – to ci z Powstania. Nasi starsi bracia. Były stare, pożółkłe fotografie schowane na sam spód szuflady lub kufra na strychu. Legioniści z Pierwszej Kadrowej w austriackich mundurach, Dziadek w maciejówce, szwoleżerowie w paradnych strojach. Dzwoniły nam w uszach ich ostrogi. To nasi ojcowie, stryjowie. Wkraczaliśmy w czas dojrzewania. Otaczało nas miasto cmentarne, ale kipiące życiem. Ludzie wracali z wojennej tułaczki. Ze Wschodu i Zachodu. Wciąż motyw mundurów. Ci od Andersa, czarne berety ze wstążkami, piaskowe battle-dressy z naszywką Poland. Ci z Oświęcimia w pasiakach przypominających piżamy.
Czas, który nastał, nazywał się wyzwoleniem. Różnie o tym mówiono. Nawet nazywano następną niewolą. My, chłopcy, nie wyznawaliśmy się na tych komplikacjach. Wolność i niewola powtarzały się w różnych odmianach codziennie. Starzy niewolili młodych. Młodzi dzielili się między sobą i jedni drugich pragnęli uzależnić. Uciekając od wszelkich postaci niewoli, ciągnęliśmy do tego dziwnego, niepojętego Miasta, które zmartwychwstawało po zniszczeniu. Szczególnie w jego zakazane rewiry knajp, melin, handlowych mateczników, gdzie życie pokazywało się naszym głodnym oczom najostrzej. Byliśmy zgrają młodych wilków uczących się poruszać w labiryncie krętych ścieżek nieznanego obszaru. Ludzie przyciągali najbardziej. Najstarsi, przechowujący pieczołowicie utracone dwudziestolecie. Młodsi z leśnych oddziałów, naznaczeni niedawnym doświadczeniem walki, niektórzy mieli coś z zagończyków, echo Dzikich Pól i Sienkiewicza. Katastrofiści, co w hulankach i alkoholu topili koniec świata. Przybysze z łagrów i lagrów. Optymiści i pesymiści. Romantycy i cynicy. Gorąca wiara i brak jakiejkolwiek wiary. To wszystko bombardowało nasze głowy. Jedni mówili o białym koniu Andersa i III światowej. Inni o reakcji, która strzela zza węgła, i zwycięskim sojuszu robotniczo-chłopskim. Białe niedźwiedzie i zapluty karzeł reakcji. Smaki i zapachy. Ruska tuszonka i plum pudding z unrowskiej puszki. Tytoń kręcony w gazecie, nasze munsztukowe lub gilzowe nabijane maszynką i wonne morrisy, lucky striki i camele. Przedmioty od sasa i lasa. Harcerska lilijka i kotwica Polski Walczącej. Virtuti Militari i medal „za pobiedu” czy Krzyż Grunwaldu. Jedni śpiewali Katiuszę, inni Marsz Mokotowa. Jeszcze inni pieśń ruskich urków Murkę, inni naszą Czarną Mańkę. Hymn chłopców od „Bohuna” z Gór Świętokrzyskich zderzał się z Oką kościuszkowców.
Czarny, tak go nazywano, był z Urzędu Bezpieczeństwa, nosił jak czekista skórzaną kurtkę i odsłaniał nagana w parcianej kaburze. Fanatycy nowej wiary. Ludzie bez żadnej wiary. Męty na wierzchu wysokiej fali i tacy, których ta fala zalewała.
Nadal trwał czynny opór. Kuzyn matki w stołowym pokoju. Ubiera się, wypada mu spluwa z kieszeni spodni. Tak pięknie sinawo błysnęła w półmroku zimowego poranka. Wywlekano ludzi z domów o świcie, wpychano do bud. Mówiło się: Zabrali na Koszykową. Na Toledo. Na Gęsiówkę. Do Mokotowa. Piliśmy pierwszy bimber i monopolową w sodowiarniach. Podchodził nocą jak wąż natarczywy erotyzm i pragnienie Julii. Graliśmy na szkolnych ławkach w cymbergaja, posługując się aluminiowymi grzebieniami i pieniążkami. Tłoczyły się w naszych głowach różne języki z wieży Babel. Złodziejska kmina i nowomowa propagandy. Literacka polszczyzna i gadki ulicy. Jedni nienawidzili. Drudzy wielbili. Legenda o chłopcach z Szarych Szeregów. „Czarny”, „Zośka”, „Alek”. Ci z „Parasola”. To Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego. „Młot”, „Bohun”, „Zapora”, „Ogień”, „Szary”. To dowódcy powojennego podziemia przeciw komunistom. Ale już „hartowała się stal” i był Pawka Korczagin i Pawlik Morozow, który wydał sowieckiej władzy rodziców. Już lotników z Dywizjonu 303 i Żądła Genowefy wypierał Meriesjew, bohaterski lotnik radziecki z Opowieści o prawdziwym człowieku. Chłopcy „co na tygrysy mają wisy” odchodzili w niebyt. Wolne miejsca zajmował Janek Krasicki, Hanka Sawicka. Paradowali młodzi ludzie w białych koszulach i czerwonych krawatach. Inni w niebieskich koszulach z czerwonymi krawatami. Połączyli się, zakładając zielone koszule i zachowując czerwone krawaty. A my nadal przechowywaliśmy w pamięci dawnych bohaterów literackich. Z kolorowych zeszytów o Bobie Hunterze, Tornado Billu, sierżancie Kingu z Królewskiej Konnej czy z Chłopców z Placu Broni Molnara i Serca Amicisa. Mały dobosz lombardzki tkwił w sercu niejednego bikiniarza, który wielbił jazzową muzykę, nosił kolorowy krawat i buty na wysokiej słoninie.
Różne wzory, różne postawy. Zaczynała się schizofrenia. Uczyliśmy się na pamięć: „W Europie krąży widmo. Widmo komunizmu...”. To Manifest komunistyczny Marksa. Za chwilę śpiewaliśmy: „Tu leży ręka, tam leży głowa, dajcie mi młotek Paramonowa”. To po Warszawie krążył uzbrojony bandyta; kluczył i wymykał się nagonce. Nie wiedzieliśmy, czego się trzymać. Na razie pogrążaliśmy się w żywioł życia. Po omacku, na ślepo szukaliśmy dla siebie przywódców, bohaterów, którzy pokażą nam drogę i poprowadzą. Uwielbialiśmy wszystkich zbuntowanych, chodzących własnymi ścieżkami. Pamiętam, z jaką emocją szeptaliśmy o Burmajstrze i jego kolegach. O tych, którzy zbierali się na konspiracyjne spotkania przy kościele św. Barbary. Chcieli walczyć. Podobno walczyli. Była obława. Powieźli ich do piwnic. Był głośny proces. Zapadły kary dożywotniego więzienia. Każdy z nas na Śródmieściu mówił, że znał osobiście Burmajstra. Z takim samym zachwytem mówiliśmy o znanych rzezimieszkach, którzy w tym czujnie kontrolowanym świecie ryli sobie niezależne nisze. Rycerze nocy. Przemoc, występek, rozbój. Podnosiliśmy ich czyny do rangi niebywale wysokiej.
Kubuś i Stopkarz, Janek Kaszubiak, Wampir, Koci Łeb i inni. Nadal jak echo powracają przezwiska i nazwiska z tamtych lat. Tak samo w wysokiej cenie byli mitomani i bajarze, którzy fantazją tworzyli urojone krainy, i słuchając ich, podróżowaliśmy czarodziejskim dywanem po swoje Eldorado. Krzysztof Karasek poemat o tamtym czasie dzieciństwa i młodości nazwał Musi umrzeć, co ma ożyć w pieśni i napisał: „W losach buntowników odnajdowaliśmy swój los, a miłość piła z głębokich kielichów naszą krew, byliśmy jak mleko z pełnych wymion gwiazd, pełni miłości, poezji, wielkich słów i jeszcze pełni nicości i pełni nihilizmu, jakaś ziemia łkała tuż za progiem, rozpaczliwie smutni, na krawędzi świata i pustych obszarów nieobjętego niczym pożądania, zwycięskie ofiary nieubłaganych klęsk, tyranii zmierzchów i potopów, zetlałych słów i zdartej z duszy skóry”.