Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziennik Serafiny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik Serafiny - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 407 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

„Jak co komu słu­ży!”

Sta­ra to a wiel­ce praw­dzi­wa po­ga­dan­ka. Inni znaj­du­ją na dro­dze pie­nią­dze, klej­no­ty, szczę­śli­we zna­jo­mo­ści, li­te­ra­ci zwy­kle tra­fia­ją na pa­pie­ry. Rzecz do­wie­dzio­na. Pro­ba­tum est. Pi­szą­cy to przy­najm­niej w ca­łym swym ży­ciu nie był w nic tak za­moż­nym jak w bi­bu­łę. Sama ona wy­cho­dzi­ła na­prze­ciw nie­mu, na­strę­cza­ła mu się w po­sta­ci na­tu­ral­nej i pod przy­bra­ną ludz­ką fi­zjo­no­mią za­stę­po­wa­ła mu dro­gę, na­peł­nia­ła tłu­mo­ki, prze­śla­do­wa­ła go w domu, go­ni­ła za nim w po­dró­ży, nie da­wa­ła po­ko­ju nig­dy.

Sami osądź­cie. Nie mó­wiąc już o żad­nych przy­go­dach na­le­żą­cych do po­uf­nej bio­gra­fii (któ­rej wca­le się pi­sać nie my­śli) – opo­wiem tyl­ko, jak przy­sze­dłem do tego dzien­ni­ka Se­ra­fi­ny. Wy­raź­na ręka, nie po­wiem Opatrz­no­ści, by­ło­by to za zu­chwa­le, ale ja­kiejś iro­nii losu… Le­d­wie Pa­mięt­nik Pa­ni­cza zo­stał prze­ło­żo­ny na ję­zyk zro­zu­mial­szy dla ogó­łu – le­d­wie tłu­macz miał czas go stra­wić i tro­chę za­po­mnieć… gdy, za­pew­ne ka­rząc go za in­dy­skret­ne jego wy­da­nie, nie­zno­śny ka­tar za­pę­dził wi­no­waj­cę do Vi­chy… Po­dróż tę skłon­ny on był uwa­żać jako słusz­ną karę, wy­mie­rzo­ną za to, że śmiał się po­rwać zu­chwa­le i wy­sta­wić w mniej ko­rzyst­nym świe­tle tę sza­cow­ną część na­sze­go spo­łe­czeń­stwa, któ­ra po­rząd­ku i ładu jest pod­po­rą. Sta­nąw­szy w Vi­chy po­czął on pić cie­płą wodę za grze­chy ży­wo­ta i usu­nąw­szy się od lu­dzi roz­my­ślał nad prze­wi­nie­nia­mi swy­mi. Skru­cha już, już mia­ła się do­stać do za­twar­dzia­łe­go ser­ca jego… Było to dnia 9 czerw­ca, ra­nek nie­co po­chmur­ny, po­go­da tro­chę wąt­pli­wa, hu­mor na­stro­jo­ny do niej… Po dwóch pół­sz­klan­kach zdro­ju Szpi­tal­ne­go ( L'Hôpi­tal) – któ­ry iro­nia losu zno­wu dla li­te­ra­tów wi­docz­nie prze­zna­czy­ła i sto­sow­nie za­mia­no­wa­ła… pa­cjent prze­cha­dzał się po jak naj­od­lud­niej­szych ulicz­kach… gdzie­by naj­mniej lu­dzi mógł spo­tkać… Trze­ba było na­resz­cie przed zbli­ża­ją­cą się ką­pie­lą wy­tchnąć nie­co… Ław­ka się sama na­strę­cza­ła… W oko­li­cy nie było ni­ko­go, roz­kwi­tłe lipy (przed­wcze­śnie) woń miłą roz­le­wa­ły do­ko­ła… da­lej nie­co pla­ta­ny osła­nia­ły skle­pie­niem li­ści swych sze­ro­kich od prze­ci­ska­ją­ce­go się zza chmur słoń­ca…

Miej­sce zda­wa­ło się do roz­my­śla­nia o grze­chach jak­by stwo­rzo­ne umyśl­nie… nie do­cho­dził tu ani gwar prze­kup­niów roz­no­szą­cych ba­lo­ny ( L'amu­se­ment des en­fants, la tra­nqu­il­li­té des pa­rents!), ani prze­my­słow­ców za­chę­ca­ją­cych do lo­te­ryj, na któ­rych moż­na było wy­grać łyż­kę bla­sza­ną i pu­de­łecz­ko pa­pie­ro­we, ani wła­ści­cie­la za­kła­du – à la Re­van­che , za­pra­sza­ją­ce­go do pa­trio­tycz­nych eg­zer­cy­cji ku­la­mi prze­ciw pi­kiel­hau­bie mi­ster­nie za­ma­sko­wa­nej… Ław­ka była wy­god­ną i – co rzad­ko – nie mo­krą… Z uczu­ciem mi­łe­go spo­ko­ju pi­szą­cy roz­parł się, pe­wien, że go tu ani oko, ani szcze­bio­cą­ce usta, ani gwar ża­den nie do­le­ci, gdy po­ru­sza­jąc się… usły­szał sze­lest zło­wro­gi.

Nie był to głos ludz­ki, był to do­brze mu zna­ny głos – prze­śla­du­ją­cej go bi­bu­ły! Str­wo­żo­ny­mi po­wiódł­szy oczy­ma spo­strzegł zmię­ty ze­szyt je­den tuż na ław­ce, a dru­gi taki na zie­mi…

Zra­zu… vade re­tro Sa­ta­nas! – myśl po­wziął uczci­wą i naj­lep­szą, ale – nig­dy się pierw­sze­go na­tchnie­nia nie słu­cha… a Tal­ley­rand czy Met­ter­nich ka­zał się go też wy­strze­gać… my­ślą tą było pa­pie­ru nie tknąć, na sze­lest jego ku­si­ciel­ski uszy za­plom­bo­wać po ulis­se­sow­sku i uciec…

Wtem oczy… oczy, co tylu zgu­bi­ły lu­dzi… pa­dły na ów pa­pier, a ra­czej na owe zwit­ki, któ­rych część na wil­got­nym żwi­rze le­ża­ła… a część zmię­ta i po­gię­ta świad­czy­ła o wzgar­dzie, ja­kiej do­zna­ły… Li­tość i cie­ka­wość ra­zem opa­no­wa­ła ser­ce… ręka się po­su­nę­ła mi­mo­wol­nie ku za­gad­ko­wym skryp­tu­rom, rzu­co­nym tak na losy… i na nie­bez­pie­czeń­stwa wio­sen­ne­go kli­ma­tu… Na pierw­szy rzut oka łac­no po­znać było rękę nie­wie­ścią, tę rękę, któ­rej ża­den w świe­cie męż­czy­zna nig­dy wy­na­śla­do­wać nie po­tra­fi, rękę peł­ną wdzię­ku, uczu­cia, żywą, nie­pew­ną sie­bie, a tak po­nęt­ną dla mę­skie­go ser­ca i wej­rze­nia… Oba zwit­ki za­pi­sa­ne gę­sto… w róż­nych znać do­bach i wa­run­kach ży­cia, na prze­mia­ny, sze­ro­ko a bla­do, czar­no i gę­sto, fan­ta­stycz­nie tak, że moż­na było kil­ku rąk w jed­nej się do­my­ślać i kil­ku cha­rak­te­rów w oso­bie, co ją po­sia­da­ła… oba zwit­ki… były wi­docz­nie dzien­ni­kiem… co wię­cej, co dziw­niej, co cu­dow­niej… pi­sa­ła je ro­dacz­ka ja­kaś, na pół, na­tu­ral­nie, po pol­sku, pół po fran­cu­sku… bo fran­cusz­czy­zna we­szła tak w na­sze ży­cie i oby­czaj, iż bez niej nikt przy­zwo­ity się obejść nie po­tra­fi…

W tym zbie­gu oko­licz­no­ści, któ­ry wy­daw­cy Pa­mięt­ni­ka Pa­ni­cza pod­da­wał dzien­nik pan­ny, jak­by stwo­rzo­ny, aby mu słu­żył za pen­dant – mi­mo­wol­nie mu­siał on uczuć zrzą­dze­nie losu, na­kaz, przy­mus, aby z nie­go ko­rzy­stał…

Sic fata tu­le­re.

Za­po­mniaw­szy o go­dzi­nie ką­pie­li, o obo­wiąz­ku prze­chadz­ki po szpi­tal­nej wo­dzie, szczę­śli­wy (czy nie­szczę­śli­wy) zna­laz­ca za­czy­tał się w dzien­nicz­ku tak okrut­nie, że w ca­łym Vi­chy dzwo­nio­no po ho­te­lach na ten ro­dzaj obia­du Gar­gan­tui, któ­ry się tu na­zy­wa śnia­da­niem – gdy się opa­mię­tał…

Raz tyl­ko prze­mknę­ła mu się z dala ja­kaś wdzięcz­na po­stać nie­wie­ścia przed oczy­ma, z ogo­nem, z szy­nio­nem, ze wszyst­ki­mi naj­przy­zwo­it­szych i naj­mniej przy­zwo­itych osób atry­bu­ta­mi… zda­wa­ła się chcieć wstrzy­mać i po­strze­gł­szy rę­ko­pism już w znacz­nej czę­ści… wy­czy­ta­ny… pierz­chła… bar­dzo szyb­ko… Być może… iż to była au­tor­ka dzien­ni­ka, być może, iż tyl­ko przy­ja­ciół­ka, któ­rej opie­ce zo­stał po­le­co­ny… ale z po­wo­du od­sło­nie­nia ta­jem­nic ser­ca nie­wie­ście­go… nie śmia­ła się upo­mnieć o wła­sność rę­ko­pi­smu… Ta­kim spo­so­bem, po­mi­mo iż uczci­wy zna­laz­ca, od­czy­taw­szy dzien­nik, za­raz na­za­jutrz przy­bił na ta­bli­cy wia­do­mość o nim i ofia­ro­wał się zwró­cić go, za udo­wod­nie­niem wła­sno­ści, au­tor­ce – nikt się już aż do dnia 26 czerw­ca nie upo­mniał o pa­pie­ry pan­ny Se­ra­fi­ny…

Mało kto z nas, mniej lub wię­cej, nie jest fa­ta­li­stą – od wia­ry uczci­wej w Opatrz­ność do za­śle­pio­nej uf­no­ści w nie­unik­nio­ne fi­gle losu, rzą­dzą­ce nami, prze­strzeń da­le­ko jest mniej­szą, niż się zda­je. Go­to­wi­śmy się, jak do wie­lu in­nych grze­chów (bo na cóż by się i taić je przy­da­ło!), przy­znać się do tro­chy fa­ta­li­zmu. Od­czy­taw­szy dzien­nik pan­ny Se­ra­fi­ny ude­rzy­ło nas jego po­kre­wień­stwo mo­ral­ne z Pa­mięt­ni­kiem Pa­ni­cza… Stąd wpa­dli­śmy na myśl obo­wiąz­ku ogło­sze­nia tej zgu­by, nie dar­mo do rąk na­szych zbłą­ka­nej… I – otóż ja­kim spo­so­bem czy­tel­nik ska­za­ny jest na wy­słu­cha­nie tych zwie­rzeń tak po­uf­nych – któ­re, choć­by one się cza­sem nie­co jed­no­staj­ny­mi wy­da­ły, wie­le prze­cież na­uczyć, wie­le dać do my­śle­nia mogą…

Nie da­je­my tu ani istot­nych dat dzien­ni­ka, ani na­zwisk i imion w nim zna­le­zio­nych… Po bliż­szym roz­pa­trze­niu się w sza­cow­nym au­to­gra­fie – zda­je się, że on do­stać się mu­siał do Vi­chy nie z au­tor­ką samą, ale z krew­ną ja­kąś lub przy­ja­ciół­ką, któ­ra roz­ry­wa­ła swe ku­ra­cyj­ne nudy tą lek­tu­rą i usnąw­szy może nad nią, ze­rwa­ła się po­tem zbu­dzo­na za­po­mniaw­szy o zwit­kach, któ­re na ław­ce i żwi­rze na pi­szą­ce­go cze­ka­ły…

Sama treść dzien­ni­ka zda­je się do­wo­dzić tego.

Taka jest hi­sto­ria no­ta­tek pan­ny i pani Se­ra­fi­ny… w wier­nym od­pi­sie po­da­nych na po­ży­tek po­wszech­ny… Do po­uf­nej hi­sto­rii na­szych cza­sów i oby­cza­jów i te kil­ka kart przy­dać się mogą… Racz­cie je przy­jąć do­brym ser­cem, czci­god­ni czy­tel­ni­cy, i – pro­szę – nie od­ga­duj­cie ni­ko­go, nie do­my­ślaj­cie się osób, nie łam­cie so­bie na próż­no gło­wy od­kry­ciem owej Se­ra­fi­ny… bo my­śmy, z obo­wiąz­ku po­wie­ścio­pi­sar­skie­go su­mie­nia, śla­dy pro­to­ty­pu jak naj­tro­skli­wiej za­ta­ili…

Dre­zno

Li­piec 1875 r.DNIA 15 MAR­CA 18..

Po­sta­no­wi­łam so­bie dziś, ale nie­zmien­nie, sta­now­czo, ko­niecz­nie – da­łam so­bie sło­wo naj­uro­czyst­sze pi­sać dzien­nik… Jó­zia pi­sze dzien­nik, An­to­sia tak­że… na­wet mi po­zwo­li­ły prze­czy­tać tro­chę… myśl ta bar­dzo mi się po­do­ba­ła… Jó­zia się śmie­je i po­wia­da, że ja się po­rwę, na­ba­zgrzę kil­ka kar­tek… znie­chę­cę się i po­rzu­cę. Otóż prze­pra­szam! bar­dzo prze­pra­szam! Będę go pi­sa­ła re­gu­lar­nie, ale, tak jak ona, nie rzu­cę go w szu­flad­ce, żeby pan­na Ro­pec­ka zna­la­zła, wy­śmia­ła i do­wie­dzia­ła się z nie­go rze­czy nie­po­trzeb­nych… albo może do ma­da­me Fel­l­ner za­nio­sła… Będę go na pier­siach cią­gle albo w kie­szon­ce no­si­ła, nikt na świe­cie, żad­ne oko ludz­kie go nie uj­rzy… będę w nim mia­ła po­wier­ni­ka, będę mia­ła pa­miąt­kę… przed nim się wy­spo­wia­dam ze wszyst­kie­go. A! jak to bę­dzie ślicz­nie… miło… prze­dziw­nie… jak mamę ko­cham… wszyst­ko, wszyst­ko za­pi­sy­wać i po­tem czy­tać, i samą sie­bie po­zna­wać z tych no­ta­tek…

Za­tem daję so­bie sło­wo… Wy­bra­łam naj­ład­niej­szy sek­ster­ni – czek, zszy­łam go wstą­żecz­ką nie­bie­ską, bo ten ko­lor pa­sja­mi lu­bię… przy­pa­da do mo­ich wło­sów ja­snych i twa­rzy…

Wi­taj mi, nie­my po­wier­ni­ku my­śli mo­ich…

Jó­zia, któ­ra za­czę­ła rok dzie­więt­na­sty, na­zy­wa mnie dziec­kiem… Ale ja prze­cie je­stem w po­ło­wie osiem­na­ste­go i do­praw­dy je suis plus avan­cée qu'elle pod wszyst­ki­mi wzglę­da­mi. Pysz­ni się z tego, że do niej ofi­cer od hu­za­rów li­sty pi­su­je… Wiel­ka mi rzecz! Ofi­cer od hu­za­rów. Ktoś idzie… do­syć na dzi­siaj… pod­su­wam dzien­nik pod te­mat fran­cu­ski…DNIA 16 MAR­CA 18..

Od­kra­dłam dzien­nik Józi, bo ona go tak rzu­ca, że nie­mal wszyst­kie ko­le­żan­ki już wie­dzą jej ta­jem­ni­ce… Chcia­łam tro­chę się roz­pa­trzyć w tym, jak też ona to robi… To do ni­cze­go nie­po­dob­ne… Jak wuj­cio po­wia­da (cho­ciaż nie­zbyt ład­nie i po sta­rosz­la­chec­ku, cze­go mama nie lubi) – groch z ka­pu­stą… Za­pi­su­je swo­je dłu­gi ra­zem i uczu­cia… ba­zgrze niby wier­sze, wcią­ga z ro­man­sów wy­jąt­ki. Na jed­nej stro­ni­cy na­wet zna­la­złam re­jestr bie­li­zny od­da­nej do pra­nia… Fi donc! Cho­ciaż młod­sza od niej, zu­peł­nie in­a­czej poj­mu­ję mój dzien­nik… Po­wier­ni­kiem bę­dzie mych naj­skryt­szych my­śli.

Dzie­więt­na­ste­go są Józi imie­ni­ny… nie lu­bię jej, bo mnie za­wsze ma za dziec­ko… ale rada bym ją so­bie zjed­nać… Sły­sza­łam kie­dyś od mamy, iż trze­ba być naj­le­piej z tymi, któ­rych się nie lubi! Mama zna świat do­sko­na­le… Ku­pię Józi bu­kiet… Je­stem pew­na, że hu­zar znaj­dzie spo­sób ob­da­rzyć ją tak­że kwia­ta­mi… za­tem im wię­cej ich bę­dzie, tym mniej się po­cho­dze­nia do­my­ślą. Pani Fel­l­ner jest nie­zmier­nie su­ro­wą, ucho­waj Boże, by Ro­pec­ka co do­nio­sła albo ja­kim­kol­wiek spo­so­bem do niej do­szło o sto­sun­kach z męż­czy­zna­mi… oho! do­pie­ro by była hi­sto­ria pięk­na! A jed­nak nie ma jed­nej ze star­szych pa­nie­nek, w któ­rej by się ktoś nie ko­chał i któ­ra by się w kimś nie ko­cha­ła…

Gdy­by nie to… śmier­tel­nie by­śmy się nu­dzi­ły… Prze­cież to za sobą nie cią­gnie żad­nych kon­se­kwen­cji… a to okrop­ną mo­no­to­nią pen­sji prze­ry­wa nie­co… Wie­my wszyst­kie, że mi­łość jest za­baw­ką tyl­ko i że się na se­rio brać nie po­win­na…DNIA 17 MAR­CA

Pi­szę te­raz co dzień naj­re­gu­lar­niej – cho­ciaż do­praw­dy brak mi tro­chę przed­mio­tu… O tej prze­mier­z­łej pen­sji nie­po­do­bień­stwo się roz­sze­rzać… Do­syć już, że się ją prze­cho­dzi, czyż­by jesz­cze mę­czyć się za­pi­sy­wa­niem tych tor­tur, ja­kie nam tu za­da­ją?…

Po­nie­waż to być ma spo­wiedź z mo­je­go ży­cia… wolę za­pi­sy­wać wspo­mnie­nia pierw­szych lat… Prze­ży­łam ich już osiem­na­ście! Tak! osiem­na­ście; jesz­cze parę, a wyj­dę w świat i roz­pocz­nę to, co się już istot­nie ży­ciem na­zwać może… A! jak mi pil­no! jak pil­no! Jó­zia mnie dziec­kiem na­zy­wa, ja się tak czu­ję doj­rza­łą, tak wiem wszyst­ko, tak prze­czu­wam, tak ro­zu­miem… Ona, po­mi­mo swych lat dzie­więt­na­stu, jest dzie­cin­niej­szą da­le­ko… peł­no ma złu­dzeń… roi… ma­rzy… Co do mnie, bar­dzo prze­pra­szam… je­stem za­wcza­su zbroj­ną! Cała w unie­sie­niach, wszyst­ko ją po­ru­sza… co po­my­śli, to po­wie… Ale też ona nie ma ta­kiej mat­ki jak moja… a ja się wy­cho­wa­łam pod jej okiem… i od dzie­się­ciu lat słu­cha­łam wszyst­kie­go, choć się niby jesz­cze lal­ką ba­wi­łam…

My­ślę, że ona całe ży­cie zo­sta­nie taką dzie­cin­ną… i bę­dzie nie­szczę­śli­wą…DNIA 18 MAR­CA

Dziś już po­win­szo­wa­ły­śmy Józi, za­nio­słam jej bu­kiet. Zda­je mi się, żem ją so­bie nim zjed­na­ła, uści­ska­ła mnie ser­decz­nie i bez tych żar­tów nie­do­rzecz­nych z mo­ich lat osiem­na­stu… Zga­dłam, że bu­kiet mój przy­da się do za­ma­sko­wa­nia in­ne­go. Ta­jem­ni­czy ów z bia­łych ka­me­lij i fioł­ków uwi­ty… prze­le­ciał przez płot ogród­ka, nie­wi­dzial­ną ręką rzu­co­ny pod nogi ubó­stwia­nej… Pan­ną Ro­pec­ka n'y voit que du feu… Hu­zar wy­na­gro­dzo­ny zo­sta­nie wdzięcz­nym a łza­wym wej­rze­niem… Józi to nie kosz­tu­je nic, bo jej czar­ne oczy za­wsze jak­by we łzach pły­wa­ją… Ja jej oczów tych nie za­zdrosz­czę… Sło­wo daję, jak mamę ko­cham… Moje nie­bie­skie głę­biej się­gną, gdy ze­chcą… Pa­trząc na sie­bie w zwier­cie­dle, kie­dy zro­bię ta­kie oczki, jak mama cza­sem umie… kie­dy przy­mru­żę po­wie­ki… kie­dy się tę­sk­ną osło­nię ta­jem­ni­cą… czu­ję, że gdy­bym była męż­czy­zną… to­bym od ta­kie­go wej­rze­nia osza­la­ła!

Cóż z tego! Oni wpraw­dzie sza­le­ją na chwi­lę, ale, jak mama po­wia­da, nig­dy, nig­dy im wie­rzyć nie moż­na… Trze­ba ich trzy­mać su­ro­wo… Ja to so­bie z góry za­po­wia­dam…

Z po­wo­du ju­trzej­szych imie­nin Józi M. i dru­giej te­goż imie­nia Pepi, ba­ro­nów­nej… a ra­zem świę­te­go Jó­ze­fa, cały dzień bę­dzie­my mia­ły wol­ny. Pani Fel­l­ner ro­zu­mie to prze­cie, że dla nas do­bra tur­niu­ra, wdzięk, gra­cja, umie­jęt­ne zna­le­zie­nie się może wię­cej niż wszyst­kie na­uki zna­czą… a że na świę­ty Jó­zef tań­co­wać wol­no, pew­no wie­czór for­te­pian bę­dzie w ro­bo­cie i nogi…

Nie­wiel­ka to z tego po­cie­cha… Kil­ku na­uczy­cie­li, któ­rzy są łysi i dla rumu w her­ba­cie, nie dla nas przy­cho­dzą, i kil­ku bra­cisz­ków, tych obrzy­dłych stu­den­ci­ków, któ­rych ja cier­pieć nie mogę… Ale za­wsze się tań­cu­je…DNIA 19 MAR­CA

Spraw­dzi­ły się wszyst­kie moje do­my­sły; nie mie­li­śmy dziś klas. a wie­czo­rem tań­ce… Za wcze­śnie so­bie uło­ży­łam, że mnie gło­wa bo­leć bę­dzie, że ją zwią­żę je­dwab­ną chust­ką i wy­pro­szę się do mego po­ko­ju… aby się cała po­świę­cić temu mo­je­mu ko­cha­ne­mu dzien­ni­ko­wi. Do­pie­ro od dni kil­ku go pi­szę, a nic mnie nig­dy w ży­ciu tak nie zaj­mo­wa­ło… Pierw­szy po­wier­nik, naj­lep­szy mój przy­ja­ciel…

Na dole brzmi walc Straus­sa… Przy­się­gnę, że go gra Ka­mil­ka… bo bez tak­tu… Sły­szę śmie­chy… so­le­ni­zant­ki w bia­łych su­kien­kach… Wi­dzia­łam u Józi zło­ty ma­leń­ki pier­ścio­nek na pal­cu, z któ­rym się wi­docz­nie kry­je… Przy­się­gnę, że był za­mknię­ty w bu­kie­cie ka­me­lii… Rzu­ci­łam nań okiem, spo­strze­gła to, za­ru­mie­ni­ła się i pa­lu­szek (ślicz­ny pa­lu­szek, łapy ma ogrom­ne, pra­wie ósmy nu­mer, gdy na mnie sie­dem są duże!) – pa­lu­szek za­raz scho­wa­ła… a po­tem mnie uca­ło­wa­ła… Już­ciż jej nie zdra­dzę… ale to się wyda i Ro­pec­ka pod rę­ka­wicz­ką go od­kry­je… Ko­so­oka, ale na ta­kie rze­czy ostro­widz.

Dziś mam czas tro­chę się o so­bie roz­pi­sać.

Sły­sza­łam to sto razy od mamy, że je­stem dzie­dzicz­ką po ojcu i po niej pięk­ne­go imie­nia i że na­sza ro­dzi­na do naj­zna­ko­mit­szych w kra­ju na­le­ża­ła, cho­ciaż ją dziw­ne losu zrzą­dze­nia daw­nej po­zba­wi­ły świet­no­ści… Ojca znam mało… wi­du­ję go rzad­ko, cho­ciaż nie mogę się skar­żyć, aby za­po­mi­nał o mnie, ale on i mama ja­koś ze sobą żyć nie mo­gli…

By­łam jesz­cze małą, gdy się roz­sta­li. Pod­słu­cha­łam nie­raz mamę skar­żą­cą się przed cio­cią hra­bi­ną na wszyst­ko, co od papy ucier­pia­ła, i na nie­spra­wie­dli­wość jej wy­rzą­dzo­ną….Całe jej ży­cie za­truł ten zwią­zek… Wi­dząc ojca i mamę nie moż­na by się nig­dy do­my­ślać do­praw­dy, iż im tak źle z sobą było… Papa jest bar­dzo jesz­cze ład­nym męż­czy­zną i dziw­nie pięk­ne­go uło­że­nia, a w sa­lo­nie gasi młod­szych od sie­bie… Zda­je się taki słod­ki, miły, grzecz­ny, po­wol­ny… Mama jest wpraw­dzie żywą, ale też peł­ną tak­tu i ro­zu­mu.

Zda­je mi się, iż oj­ciec nig­dy jej ja­koś oce­nić i zro­zu­mieć nie mógł. Po­wta­rza to za­wsze przed cio­cią hra­bi­ną, że się uro­dzi­ła pour être in­com­pri­se. A! ta dro­ga mam­cia, z tym swym ser­dusz­kiem zło­tym… Nic bym nie pra­gnę­ła, tyl­ko do niej być po­dob­ną. Co za dys­tynk­cja, jaki wdzięk… co za takt… ile uczu­cia… Nie ma czło­wie­ka, któ­re­go by nie ocza­ro­wa­ła…

A sama po­wia­da, że całe ży­cie była nie­szczę­śli­wą… Zo­sta­ło nam nie­wie­le ma­jąt­ku… Papa po­dob­no dużo stra­cił, a jesz­cze na nią śmie na­rze­kać, iż ona była po­wo­dem ru­iny. W Su­li­mo­wie u nas wca­le jej jesz­cze, dzię­ki Bogu, nie wi­dać i nie czuć… Mama, gdzie­kol­wiek jest, umie się au­re­olą wdzię­ku i ele­gan­cji oto­czyć. To jej przy­zna­ją wszy­scy i ku­zyn nasz a do­bry, naj­lep­szy przy­ja­ciel, opie­kun, są­siad, ten ko­cha­ny ba­ron Her­man… któ­ry się cały nie­szczę­śli­wej ma­mie po­świę­ca…

Dla mnie on za­stę­pu­je też opie­ku­na i ojca… Nie wiem, dla­cze­go oj­ciec go tak nie lubi, że się z sobą wca­le nie spo­ty­ka­ją, mu­siał mu pew­nie praw­dę po­wie­dzieć, bo oj­ciec wiel­ce za­wi­nił. Mama się z tym nie kry­je, choć mi go sza­no­wać i ko­chać każe, lecz i przede mną się nie­raz z tym wy­mó­wi­ła. W in­nych rze­czach kry­ją się przede mną tak, iż wię­cej do­my­ślać się mu­szę, ni­że­li wiem. Ile razy cio­cia przy­je­dzie, za­my­ka­ją się i szep­cą.

Jed­no tyl­ko ro­zu­miem, iż mama była i jest nie­szczę­śli­wą i że los ko­biet w ogó­le nie do za­zdro­ści. Ka­za­no mi do nie­go być wcze­śnie przy­go­to­wa­ną.

A co ja ad­mi­ru­ję w ma­mie, to ten jej he­ro­izm, z ja­kim ona zno­si swój los nie po­ka­zu­jąc cier­pień przed świa­tem. Tak na oko nie ma we­sel­sze­go nad nasz domu. Osób bywa mnó­stwo, wi­dząc mamę w to­wa­rzy­stwie nig­dy by się nikt nie do­my­ślił, co cier­pi… Wszy­scy męż­czyź­ni się w niej ko­cha­ją, a tak jest jesz­cze pięk­ną, tak ma­je­sta­tycz­ną, tak świe­żą, przy tym tyle ma dow­ci­pu… iż się temu wca­le nie dzi­wu­ję…

Sły­sza­łam, jak mó­wi­ła cio­ci: – Nie mogę się prze­cie za – mknąć z mymi łza­mi, któ­re by jego ob­wi­nia­ły… nie chcę, aby świat wie­dział, co się w moim ser­cu dzie­je, wolę, żeby mi za­rzu­ca­no pło­chość, niż żeby się na­śmie­wa­no z opusz­czo­nej i po­krzyw­dzo­nej. Czy­nię so­bie przy­mus, ba­wię się… Mąż by in­a­czej mógł są­dzić, iż do­siągł celu swo­je­go i uczy­nił mię mę­czen­ni­cą…

I to wiem, że mama papy nie ko­cha­ła, gdy ją za nie­go wy­da­no, c'éta­it un ma­ria­ge de co­nve­nan­ce . Ale ona po­wia­da, że mał­żeń­stwa z mi­ło­ści by­wa­ją gor­sze jesz­cze…

Ile razy mi się uda­ło pod­słu­chać roz­mo­wy cio­ci z mamą, o ni­czym nig­dy nie mó­wi­ły, tyl­ko o męż­czy­znach i mi­ło­ści… Wie­le z tego sko­rzy­sta­łam… I cio­cia, i mama go­dzą się na to, że nie ma nie­szczę­śliw­szej ko­bie­ty nad tę, któ­ra nie jest pa­nią swe­go ser­ca.

To ser­ce… ma być coś okrop­ne­go… Cio­cia po­wia­da, że go nig­dy nie mia­ła i dla­te­go całe ży­cie była szczę­śli­wą. Ja so­bie za­wcza­su za­po­wie­dzia­łam, że go mieć nie chcę… Mama wpo­iła we mnie pew­ne za­sa­dy, od któ­rych nie od­stą­pię. Będę pa­nią sie­bie, ser­ca i lo­sów mo­ich…

O cóż idzie, aże­by być szczę­śli­wą?… Cio­cia mówi, i mama się na to go­dzi, iż pierw­szym wa­run­kiem jest wiel­ka for­tu­na… i że ko­bie­ta, któ­ra jej nie ma, prze­sta­je być nią, a sta­je się isto­tą pod­rzęd­ną i bez wdzię­ku… Po­tem trze­ba być com­me il faut, a na osta­tek za­wsze pa­nią sie­bie… i zim­ną, zim­ną a ob­ra­cho­wa­ną…

Zda­je mi się, że mama była nad­to do­brą i stąd wszyst­kie jej za­wo­dy…DNIA 20 MAR­CA

Wczo­raj mi dzien­nik prze­rwa­no, grzecz­na An­to­sia przy­nio­sła cu­kier­ków i jak sia­dła, z go­dzi­nę sie­dzia­ła ba­wiąc mnie… My­ślę, że chcia­ła wy­szpie­go­wać, co ja ro­bię, i po­są­dzi­ła mnie o ja­kieś li­sty…

One wszyst­kie ba­wią się w te li­ści­ki… pas si bête..: Do stu­den­tów pi­sać nie mam ocho­ty, pro­fe­so­rów tak­że nie my­ślę ko­kie­to­wać… boć to prze­cie nie na­sze­go świa­ta lu­dzie… a jak mi przyj­dzie pi­sać na se­rio… po­tra­fię bez pró­by…

Nig­dy nic pięk­niej­sze­go nie czy­ta­łam nad je­den list fran­cu­ski mamy, nie wiem do kogo pi­sa­ny… mais c'éta­it si fi­ne­ment to­uché!… tak bym pi­sać chcia­ła – i mu­szę.

Jesz­cze rok tej nie­wo­li i wy­pro­szę się ko­niecz­nie na wieś… do Su­li­mo­wa… wię­cej się tam na­uczę przy ma­mie niż tu z tymi na­uczy­cie­la­mi. Cio­cia mówi, i mama się na to zga­dza, że ko­bie­cie nauk głę­bo­kich nie po­trze­ba, tyl­ko ogól­nych no­cyj wszyst­kie­go, że ko­bie­ta z ro­zu­mem od­ga­du­je wszyst­ko… a ta, co go nie ma, na­brać go nie po­tra­fi… Tymi swy­mi nud­ny­mi na­uka­mi za­wę­dza­ją nas. A! ten czas, ten czas. żeby so­bie prze­le­ciał jak naj­prę­dzej.DNIA 21 MAR­CA

Naj­nie­spo­dzie­wań­sza w świe­cie nie­spo­dzian­ka! Łysy, w oku­la­rach, sta­ry nu­dziarz pro­fe­sor Mad… za­czy­nał przez nos wy­kład hi­sto­rii, drża­łam, żeby na mnie ko­lej nie przy­szła, bo nic a nic nie umia­łam lek­cji… gdy czar­ne loki, któ­re co dzień od­po­czy­wa­ją­ce wi­du­ję wie­czór na to­a­le­cie pan­ny Ro­pec­kiej, uka­za­ły się przy­le­pio­ne do jej żół­tej twa­rzy i szept po ław­ce aż do mnie do­le­ciał: – …Ma­de­mo­isel­le Se­ra­phi­ne… W pierw­szej chwi­li, wy­zna­ję, żem się o dzien­nik prze­lę­kła, czy nie zo­stał od­kry­tym lub zdra­dzo­nym, alem go czu­ła na pier­siach…

Ta nie­zno­śna Ro­pec­ka, któ­ra nig­dy ni­ko­mu przy­jem­no­ści żad­nej nie uczy­ni z do­brej woli, a ma za­wsze ocho­tę mę­czyć i nie­cier­pli­wić, twarz na­sro­żyw­szy, jak­by o nie wiem tam co cho­dzi­ło… wska­za­ła mi tyl­ko drzwi i la­ko­nicz­nie rze­kła: – Ma­da­me Fel­l­ner vous de­man­de!…

Zu­peł­nie mnie to zmie­sza­ło… Nie poj­mo­wa­łam, co by to być mo­gło… ale – idę. Otwie­ram drzwi… o ra­do­ści! o szczę­ście! Mama sie­dzi na ka­na­pie… Sko­czy­łam rzu­cić się jej w ob­ję­cia… przy­ci­snę­ła mnie do ser­ca…

Ja­każ ona za­wsze ślicz­na! jaka ona mło­da!… jak jej każ­dy strój do twa­rzy!… Przy mnie za­raz za­po­wie­dzia­ła pani Fel­l­ner, że się za mną stę­sk­ni­ła, że pra­wie umyśl­nie przy­by­ła, aże­by dni kil­ka prze­być ze mną, i że mnie ze sobą za­bie­ra… Nie po­sia­da­łam się z ra­do­ści…

Fel­l­ne­ro­wa nie śmia­ła się otwar­cie sprze­ci­wiać, skrzy­wi­ła się tyl­ko i swo­im kwa­śno-słod­ka­wym gło­si­kiem bąk­nę­ła coś o prze­rwa­nych na­ukach, ale mama, któ­rej nic się oprzeć nie może, za­mknę­ła jej usta uści­skiem… Otwar­cie po­wie­dzia­ła, iż wi­dzi dla mnie po­trze­bę roz­ryw­ki, od­świe­że­nia się, dla swo­je­go ser­ca zbli­że­nia się do je­dy­nacz­ki… Sta­ra Fel­l­ner za­czę­ła coś żuć w ustach, jak to ona umie, gdy zła, a nie śmie się roz­gnie­wać, i na tym się skoń­czy­ło…

Po­bie­głam książ­ki i sek­ster­na w kąt rzu­cić, wziąć tyl­ko ka­pe­lusz, szal i rę­ka­wicz­ki – i w chwi­li by­łam go­to­wą… A! przy­najm­niej się ode­tchnie wol­niej­szym po­wie­trzem… I mam pew­ne pla­ny… zo­ba­czy­my!O PÓŁ­NO­CY

Mama usnę­ła, ko­rzy­stam z tego, aby się roz­pi­sać w dzien­ni­ku o przy­go­dach dnia tego…

Już w dro­dze, ja­dąc do ho­te­lu, uwa­ża­łam z roz­mo­wy, iż mama nie była zu­peł­nie za­do­wo­lo­ną pen­sją pani Fel­l­ner i że nie znaj­do­wa­ła ją do­syć dys­tyn­go­wa­ną. Utwier­dzi­łam ją w tym prze­ko­na­niu wy­li­cza­jąc wszyst­kie pa­nien­ki róż­nych pro­ce­den­cyj, ko­le­gu­ją­ce z nami. Na dwie hra­bian­ki i parę ba­ro­nó­wien mamy dzie­sięć przy­najm­niej pa­nie­nek bez żad­ne­go imie­nia i tak pro­ste­go wy­cho­wa­nia… Po fran­cu­sku mówi się tyl­ko w pew­nych go­dzi­nach… Pan­na Ro­pec­ka nie ma żad­nej ma­nie­ry i do­bre­go tonu… Na­uczy­ciel tań­ca, któ­ry miał być Fran­cuz, zmie­nił się na pro­ste­go ja­kie­goś ba­let­ni­ka, wy­gna­ne­go z War­sza­wy… Ty­sią­ce ta­kich rze­czy… Mama słu­cha­ła w mil­cze­niu i po­trzą­sa­ła tyl­ko gło­wą… Obu­rzy­ło ją i to, że za­ka­za­no pa­nien­kom da­wać ty­tu­ły im na­leż­ne i tyl­ko po imie­niu je na­zy­wa­ją. Mó­wi­łam też, iż żad­ne­go wzglę­du dla osób wyż­sze­go w świe­cie sta­no­wi­ska nie mają… Po­tem te ro­bo­ty ręcz­ne, któ­re tyl­ko ręce psu­ją…

Za­le­d­wie ręce wspo­mnia­łam, mama się prze­ra­zi­ła okrop­nie i ka­za­ła mi na­tych­miast zdjąć rę­ka­wicz­ki… abym po­ka­za­ła ręce… W isto­cie dru­gi pa­lec mia­łam po­kłu­ty i tro­chę od igły skó­rę stward­nia­łą, co do naj­wyż­sze­go stop­nia ob­ru­szy­ło ją. Nie po­wie­dzia­ła nic, lecz z twa­rzy wi­dzia­łam, co czu­ła… – Na mi­łość Boga – za­wo­ła­ła – miej­że o rę­kach sta­ra­nie. Raz po­psu­te, nig­dy już nie wró­cą do swej świe­żo­ści… Mu­szę prze­strzec Fel­l­ne­ro­wę, że prze­cież cór­ki na gar­de­ro­bia­nę i ha­ftar­kę kształ­cić nie my­ślę.

Je­że­li mama dni kil­ka za­ba­wi…a! nie śmiem się tą na­dzie­ją łu­dzić, ale mi się zda­je… iż wy­ro­bię to, aby mnie z pen­sji ode­bra­ła… Mo­gła­by wziąć An­giel­kę do domu… je­śli już o ten ję­zyk cho­dzi… Ta pen­sja… ale – cier­pli­wo­ści…DNIA 23 MAR­CA

Wczo­raj nie było spo­so­bu, nie było chwi­li na­pi­sać ani sło­wa w tym ko­cha­nym dzien­ni­ku moim. By­ły­śmy w te­atrze ra­zem… wró­ci­ły póź­no. Do loży ze­szło się mnó­stwo osób zna­jo­mych, bo do­syć, aże­by się mama gdzie po­ka­za­ła… roi się za­wsze koło niej… Mie­li­śmy to, co tu na­zy­wa­ją naj­świet­niej­szą mło­dzie­żą… Ja sie­dzia­łam w kąt­ku, pra­wie nie­po­strze­żo­na… bied­na pen­sjo­nar­ka… Ślicz­ną mamę ota­cza­no hoł­da­mi… Ale ja­każ bo była za­chwy­ca­ją­ca!

Ksią­żę W…, hra­bia N… i nie zna­ny mi ja­kiś pan, któ­re­go zwa­no szam­be­la­nem, do­sie­dzie­li do koń­ca sztu­ki, od­pro­wa­dzi­li do po­wo­zu i – mama zmu­szo­ną była pro­sić ich na her­ba­tę… Cho­ciaż w po­dró­ży, ko­cha­na mama za­wsze jest tak przy­go­to­wa­ną, że przy­jąć może u sie­bie i nie po­wsty­dzić się. Wie­czór spę­dzi­łam na ubo­czu, ale bar­dzo przy­jem­nie… niby nie słu­cha­jąc… niby nie sły­sząc, a na osta­tek ska­za­na do sy­pial­ne­go po­ko­ju, z któ­re­go do­sko­na­le mo­głam gło­śną się na­sy­cać roz­mo­wą. Cóż to za mili lu­dzie! co to za świat inny… Czu­ję się w nim jak w at­mos­fe­rze dla sie­bie stwo­rzo­nej. Ale ja jesz­cze je­stem pen­sjo­nar­ką, na któ­rą nikt nie pa­trzy, któ­ra się nie może mie­szać ani do roz­mo­wy, ani na sie­bie ścią­gać oczu, ani za­siąść do tej uczty.

A! dłu­go się jed­nak o gło­dzie trzy­mać nie dam.

Gdy mama po wyj­ściu go­ści przy­szła do mnie i cała jesz­cze oży­wio­na za­czę­ła mó­wić ze mną… nie wiem, ja­kie szcze­bio­ta­nie moje uczy­ni­ło na niej wra­że­nie – ale się jej wy­rwa­ło w ostat­ku: – Mój Boże… ty masz le­d­wie lat osiem­na­ście, a tak już świat prze­czu­wasz i ro­zu­miesz… – I czu­le mnie w gło­wę po­ca­ło­wa­ła.

Dziś by­ły­śmy z sobą dzień cały… a po wczo­raj­szym moim szcze­bio­ta­niu i wie­czo­rze uwa­żam, że mama da­le­ko jest ze mną ser­decz­niej i szcze­rzej… Cza­sem to się do­brze wy­pa­plać, przy­najm­niej nie ma mnie może już za ta­kie dziec­ko. Uwa­ża­łam, że to, co opo­wia­da­łam o pen­sji, czy­ni­ło na niej co­raz więk­sze wra­że­nie… a mó­wi­łam szcze­rą praw­dę tyl­ko i nie po­trze­bo­wa­łam nic do­da­wać… Dzień cały prze­szedł jak bły­ska­wi­ca w tym ży­ciu czyn­nym… Na pen­sji nie­raz go­dzi­ny sta­wa­ły mi się wie­ka­mi, zda­wa­ło mi się, że wszyst­kie ze­ga­ry za­trzy­mać ktoś mu­siał i słoń­ce za­snę­ło… wie­czo­ra ani się było do­cze­kać… tu… rada bym go była od­wlec, tak mi szyb­ko chwi­le pły­nę­ły… Za­raz z rana po­wóz już był za­mó­wio­ny i mama, któ­ra nig­dy mszy nie opusz­cza, za­wio­zła mnie do ko­ścio­ła… obie mia­ły­śmy pięk­ne książ­ki w ak­sa­mit opraw­ne, z klam­ra­mi… wpa­try­wa­łam się w mamę i na­śla­do­wa­łam ją we wszyst­kim. ale taka była roz­tar­gnio­na, za­my­ślo­na, że choć książ­kę otwo­rzy­ła i trzy­ma­ła ją tak przed sobą… zda­ło mi się, iż się wca­le nie mo­dli­ła… Ja też, zmó­wiw­szy pa­cierz, nie mo­głam się wstrzy­mać, żeby nie prze­biec oczy­ma to­a­let i twa­rzy… Po mszy ka­za­ła mama je­chać do skle­pów, ma­jąc wie­le spra­wun­ków ko­niecz­nych do zro­bie­nia dla sie­bie, bo po­wia­da, że się na wsi wy­dar­ła i za­co­fa­ła w ubra­niu okrop­nie.

Z nią być to praw­dzi­wa roz­kosz, bo każ­de jej słów­ko ma zna­cze­nie i uczy wie­le… Wi­dać, że w ko­ście­le mu­sia­ła spo­strzec, iż się nie­wie­le mo­dli­łam.

– Moja dro­ga – ode­zwa­ła się wy­jeż­dża­jąc, gdy­śmy do po­wo­zu sia­dły – nie dzi­wu­ję się, że by­łaś tro­chę roz­tar­gnio­na w ko­ście­le… tra­fia się to wszyst­kim. Nie za­wsze mamy uspo­so­bie­nie do mo­dli­twy, ale nie trze­ba dać lu­dziom to wi­dzieć… Dru­gi raz bądź zręcz­niej­szą… Ja fa­na­tycz­ką nie je­stem i bi­got­ką, ale po­mi­mo to nie opusz­czam nic… Zba­wie­nie na­le­ży do dy­rek­to­ra su­mie­nia i spo­wied­ni­ka… ale for­my wszel­kie za­cho­wać po­trze­ba – bo w na­szym sta­nie… obo­wią­za­ne je­ste­śmy da­wać przy­kład z sie­bie. Ści­słe speł­nia­nie re­li­gij­nych prak­tyk w wyż­szych spo­łe­czeń­stwa kla­sach… jest przy­mu­so­we, bez­boż­no­ści już tyle i ta brud­na de­mo­kra­cja, szka­rad­na, tak jest zde­mo­ra­li­zo­wa­ną… iż my ją na lep­szą dro­gę na­pro­wa­dzić mu­si­my… In­a­czej, go­to­wi świat prze­wró­cić.

Niech cię to nie prze­stra­sza, du­cho­wień­stwo dla nas jest po­bła­ża­ją­cym, by­le­śmy mu oka­zy­wa­li usza­no­wa­nie i byle for­my… for­my ści­śle były prze­strze­ga­ne, bo w świe­cie wszyst­ko na for­mach po­le­ga…

Jaki ma gust mama… to się po skle­pach wy­dzi­wić nie mo­gli… Gdy­by miesz­ka­ła w mie­ście, by­ła­by kró­lo­wą mody – je­stem pew­ną… Kup­cy uno­si­li się nad traf­no­ścią jej uwag i do­sko­na­ło­ścią sma­ku… Mama trzy­ma się tej za­sa­dy, żeby mody nie wy­prze­dzać i nie po­zo­sta­wać za nią… ani jej bra­wo­wać, a czymś ory­gi­nal­nym, wła­snym ją przy­pra­wić, co by z po­wsze­dnich ram wy­cho­dzi­ło.

Ja to wszyst­ko chwy­tam i ad­mi­ru­ję… Wzdy­cha­ła czy­niąc kup­na… bo to ta­kie cięż­kie cza­sy, ale ko­bie­ta, któ­ra się sza­nu­je, wie, co so­bie win­na i co jest ko­niecz­no­ścią po­ło­że­nia… To są jej wła­sne wy­ra­zy… zło­te pra­wi­dła… Wy­da­je się tak mło­dą, tak ślicz­ną… to nie go­dzi­ło­by się jej opu­ścić i do­bro­wol­nie sta­rzeć… Kosz­tu­je ta pięk­ność po­dob­no wie­le za­cho­dów i tro­skli­wo­ści, bo gdy wczo­raj wie­czo­rem Pil­ska, gar­de­ro­bia­na mamy, to­a­le­tę jej roz­pa­ko­wa­ła… sta­łam nad nią zdu­mio­na nie mo­gąc na­wet po­jąć, do cze­go to wszyst­ko słu­żyć mo­gło! Fla­szek, fla­sze­czek, por­ce­la­no­wych pu­de­łek, pędz­lów, szczo­te­czek… taka moc okrut­na… tak to wszyst­ko dziw­nie po­na­zy­wa­ne… a bez tego się obejść nie moż­na. Rada bym była wi­dzieć, jak się to uży­wa, co się… z tym robi, ale to są wi­dać ta­jem­ni­ce sztu­ki, bo gdy przy­szło do ubra­nia na se­rio, Pil­ska mnie wy­pę­dzi­ła z po­ko­ju śmie­jąc się i drzwi za­mknę­ła na za­suw­kę… Mama, któ­ra w łóż­ku wy­da­wa­ła mi się tro­chę bla­dą i zmę­czo­ną, po ukoń­cze­niu to­a­le­ty gdy wy­szła… ma­je­sta­tycz­nie zno­wu była pięk­ną i cu­dow­nie świe­żą…

Chcia­łam coś od tej Pil­skiej się do­wie­dzieć, zby­ła mnie śmie­chem… mó­wiąc, że gdy­bym się za­raz na­uczy­ła wszyst­kie­go, toby ta­kie Pil­skie chle­ba nie mia­ły…

To tyl­ko wiem, że mama eg­za­mi­nu­jąc po dniu moje ręce, moją opa­lo­ną twarz i do­syć za­nie­dba­ne wło­sy, coś szep­nę­ła tej cza­ro­dziej­ce Pil­skiej, któ­ra mnie na pół go­dzi­ny wzię­ła w opie­kę… Na­uczy­ła mnie na­przód, jak się ob­cho­dzić z rę­ka­mi, i tak mi je wy­ca­ca­ła, wy­gła­dzi­ła, wy­szli­fo­wa­ła, żem ich pra­wie po­znać nie mo­gła… Twarz, że mi się z ra­do­ści pa­li­ła… po­tar­to ja­kimś prosz­kiem, un so­upçon cze­goś, i płeć się sta­ła inną…

Za­raz i z tego po­wo­du mama mi dała prze­stro­gę waż­ną, żeby ucho­waj Boże lada ja­kich mą­czek i bie­li­deł nie uży­wać, bo moż­na na całe ży­cie skó­rę po­psuć, wy­rzu­tów do­stać i zbrzyd­nąć… tyl­ko jed­na So­ci­été Hy­gi­éni­que obu­dza za­ufa­nie… za­pi­sa­łam to so­bie…

Ale mama i Pil­ska mó­wią, że mło­da oso­ba może dłu­go obejść się bez wszel­kich po­mo­cy sztu­ki… albo przy­najm­niej jak naj­mniej się nią po­słu­gi­wać…

Mój Boże – ile się to jesz­cze w ży­ciu rze­czy uczyć po­trze­ba, o któ­rych my, na naj­lep­szych pen­sjach na­wet, wy­obra­że­nia nie mamy…

Dla­te­go co naj­ry­chlej rada bym być w domu, bo lep­szej na­uczy­ciel­ki nad mamę nie znaj­dę…

Ze skle­pów po­wró­ciw­szy ja­dły­śmy wy­bor­ny obiad w ho­te­lu… przy­najm­niej mnie się on wy­dał ta­kim, bo mama znaj­do­wa­ła go try­wial­nym, bez dys­tynk­cji i bez sma­ku… A! gdy­by skosz­to­wa­ła, czym nas Fel­l­ne­ro­wa za­py­cha­ła! Nie śmia­łam o tym mó­wić. Na de­ser były lody, rzu­ci­łam się na nie, bo je pa­sja­mi lu­bię… Mama ich nie tknę­ła, bo zna­la­zła, że nie mia­ły sma­ku przy­zwo­ite­go…

– Ko­bie­ta – po­wie­dzia­ła do mnie – po­win­na się znać na kuch­ni; nie żeby sama się nią zaj­mo­wa­ła, bo oso­by na­sze­go sta­nu scho­dzić tak ni­sko nie mogą, ale trze­ba umieć jeść, sma­ko­wać, wie­dzieć, cze­go do­bry stół wy­ma­ga, i mieć w tym upodo­ba­nie… bo to ży­cie uprzy­jem­nia… Jest to roz­kosz nie­win­na, do­bre­go tonu i na­le­żą­ca do na­sze­go ży­cia…

Na­pi­łam się wina z wodą i bar­dzo mi sma­ko­wa­ło. Mam­cia się zdu­mia­ła do­wie­dziaw­szy, że na pen­sji czy­stę wodę dają, a w po­ście cza­sem tro­chę ja­kie­goś piwa po ry­bach… Ru­szy­ła ra­mio­na­mi…

Zda­je się, że od­da­jąc mnie mama wy­obra­że­nia nie mia­ła, co to jest ta pen­sja, o któ­rej jej po­wie­dzia­no, że była – très di­stin­gu­ée.

Po obie­dzie za­bra­ła mnie z sobą do na­szej ku­zyn­ki, księż­nej B…

Z góry by­łam uprze­dzo­ną, do­kąd jadę, i nie­zmier­nie cie­ka­wą… Mam­cia lę­ka­jąc się mo­je­go nie­do­świad­cze­nia ob­ja­śni­ła mnie o wszyst­kim. Oprócz tego dużo, dużo sły­sza­łam o księż­nie, któ­ra zna­ko­mi­te zaj­mu­je tu sta­no­wi­sko, a jej dom, jej zda­nie, jej opi­nia rzą­dzą na­szym to­wa­rzy­stwem. Ona pro­wa­dzi rej, oko­ło niej się sku­pia, co jest dys­tyn­go­wa­ne­go… Du­cho­wień­stwo całe na jej roz­ka­zy… ma być nie­zmier­nie gor­li­wą i po­boż­ną… Z tego po­wo­du mama mi coś na­po­mknę­ła o tych nie­szczę­śli­wych cza­sach te­raź­niej­szych, że wszyst­kie kla­sy są po­mie­sza­ne… że trze­ba bro­nić za­ata­ko­wa­ne­go sta­no­wi­ska, że ja­kieś spi­ski na nas się knu­ją. Do­brze tego nie ro­zu­miem… ale… tro­chę cier­pli­wo­ści, wta­jem­ni­czę się i od­gad­nę…

Przy­zna­ję się że choć nasz dom w Su­li­mo­wie jest na wiel­kiej sto­pie, ale mi ksią­żę­cy za­im­po­no­wał… Wy­glą­da nie­zmier­nie po­waż­nie… W bra­mie szwaj­car. w przed­po­ko­ju kil­ku lo­ka­jów, ka­mer­dy­ner, sa­lo­ny w ja­kimś sty­lu su­ro­wym…

Cały ich sze­reg mu­sia­ły­śmy prze­cho­dzić, ni­me­śmy się do­sta­ły do przy­byt­ku… a i tu jesz­cze bó­stwa nie było.

Spo­tka­ła nas dame de com­pa­gnie księż­nej, ba­ro­nów­na St. Yves, Fran­cuz­ka wy­cho­wa­na w kra­ju, oso­ba już nie­mło­da, po­sia­da­ją­ca całe za­ufa­nie pani… Mama ją ser­decz­nie uści­ska­ła…

Po­bie­gła oznaj­mić księż­nie.

Sia­dły­śmy u sto­li­ka tym­cza­sem, za­rzu­co­ne­go książ­ka­mi i dzien­ni­ka­mi… Wtem pod­nio­sła się por­tie­ra i sta­rusz­ka ze ślicz­ny­mi bia­ły­mi wło­sa­mi, z twa­rzą nad­zwy­czaj szla­chet­nych ry­sów, słusz­ne­go wzro­stu – wsu­nę­ła się do sa­lo­nu. Każ­dy by w niej na pierw­szy rzut oka po­znał wiel­ką pa­nię zna­ko­mi­te­go rodu. Nie uszło nic mo­je­go oka, na­wet wspa­nia­ły ame­ty­sto­wy ró­ża­niec, któ­ry za­miast bran­so­let­ki mia­ła na ręku…

Mama pa­dła w jej ob­ję­cia, bo się za­wsze bar­dzo ko­cha­ły. Przy­ję­cie było nad­zwy­czaj czu­łe… Mnie się dłu­go przy­pa­try­wa­ła i go­łym okiem, i przez lor­net­kę, i prze­ciw świa­tła, i pod świa­tło… do­tknę­ła usta­mi mego czo­ła i… sły­sza­łam, jak szep­nę­ła: – Très

jo­lie… elle pro­met… – Po­tem dano mi Do­régo Bi­blię do prze­glą­da­nia na dru­gim sto­li­ku… a pa­nie po­czę­ły ci­chą roz­mo­wę…

Przy­znam się, że choć może Bi­blią zda­wa­łam się nie­zmier­nie za­ję­tą, alem pra­wie wy­ra­zu z ci­chej tej roz­mo­wy nie stra­ci­ła. Ba­ro­nów­na de St. Yves tak­że do niej na­le­ża­ła…

Przez cały czas. mó­wio­no tyl­ko o nie­bez­pie­czeń­stwach ja­kichś za­gra­ża­ją­cych świa­tu… o nie­unik­nio­nym ka­ta­kli­zmie, o bez­boż­no­ści… ale w epi­zo­dach mnó­stwo no­wi­nek się wplą­ta­ło ty­czą­cych róż­nych osób mnie nie zna­jo­mych… Księż­na ubo­le­wa­ła nad me­za­lian­sa­mi, nad zgor­sze­nia­mi… Po­tem roz­wi­nę­ła przed mamą ob­raz swej dzia­łal­no­ści… mó­wi­ła o lo­ka­jach, o skład­kach, o pro­pa­gan­dzie… o księ­żach… To by­ło­by tro­chę nud­ne… gdy­by nie epi­zo­dy…

Na­li­czy­łam trzy czy czte­ry mę­żat­ki… o któ­rych sto­sun­kach ja­kichś księż­na mamę prze­strze­gła… ale szep­ta­no ci­cho… kil­ka­na­ście ja­kichś bi­le­tów mama wziąć mu­sia­ła. Epi­zo­dy z wiel­ką ży­wo­ścią i dow­ci­pem, wy­rę­cza­jąc księż­nę, opo­wia­da­ła pan­na ba­ro­nów­na… Pod­no­si­ła cza­sem głos. a ile razy spoj­rza­ła na mnie, zni­ża­ła go, cho­ciaż oczy mia­łam wle­pio­ne w ry­sun­ki, któ­rych nie wi­dzia­łam…

Nie wiem, jak dłu­go by to trwa­ło, gdy­by ka­mer­dy­ner nie oznaj­mił ja­kie­goś ka­no­ni­ka, któ­ry się na­tych­miast wsu­nął za nim do sa­lo­nu… Przy­po­mi­nam so­bie, żem go raz na eg­za­mi­nach wi­dzia­ła… i utkwi­ły mi w pa­mię­ci jego fio­le­to­we poń­czo­chy, kar­ma­zy­no­we gu­zicz­ki, zło­te frę­dzel­ki, ka­pe­lusz dzi­wacz­ny, a dzi­wacz­niej­sza jesz­cze twarz wy­krzy­wio­na, po­fał­do­wa­na, wy­cią­gnię­ta, po­pa­czo­na, po­dob­na do lal­ki z gumy, któ­rą by ka­pry­śne dziec­ko zmal­tre­to­wa­ło… Księż­na go po­ca­ło­wa­ła w rę­kaw, ba­ro­nów­na tak­że, a mama, choć się za­wa­ha­ła, po­szła za ich przy­kła­dem. Uchwy­cił za­raz wą­tek roz­mo­wy wy­no­sząc za­słu­gi księż­nej i ma­lu­jąc swe boje, wal­ki, za­pa­sy z nie­przy­ja­cie­lem rodu ludz­kie­go, przy­bie­ra­ją­cym naj­roz­ma­it­sze po­sta­cie dla pod­ko­pa­nia re­li­gii i po­rząd­ku.

Po­wta­rzam jego sło­wa…

Prze­ra­ził mnie do­praw­dy tymi in­kar­na­cja­mi (tak je zwał) sza­ta­na… Czyż­by na świe­cie tak już źle i tak groź­nie być mia­ło? Z na­sze­go okna nikt by się tego nie do­my­ślał – ale na pen­sji! na pen­sji! my nic a nic nie wie­my…

Cią­gle tak ubo­le­wa­no, na­rze­ka­no… od­gra­ża­no się i mnie się zda­je, że mamę, choć cier­pli­wą, znu­dzi­li, bo wy­jeż­dża­jąc zie­wa­ła spa­zma­tycz­nie i była mil­czą­ca…

Wie­czo­rem mia­ły­śmy zno­wu lożę w te­atrze. Do­bra mama, choć zmę­czo­na, uczy­ni­ła to dla mnie, że po­je­cha­ła… Szam­be­lan nam to­wa­rzy­szył… Mama go bar­dzo lubi – we­sół, za­baw­ny, naj­lep­sze­go tonu, śmia­ły, usta mu się nie za­my­ka­ją… Wiel­ki wiel­bi­ciel mamy… Tyl­ko ma zwy­czaj szka­rad­ny, że szep­ce po ci­chu, nie wiem tam co, po czym albo do­sta­je klap­sa wa­chla­rzem, albo się śmie­ją, albo mama tro­chę się po­gnie­wa i każe prze­pra­szać – a ja je­stem… we­dle wy­ra­że­nia wuj­cia, jak w rogu…

Na her­ba­cie zno­wu było to­wa­rzy­stwo mamy… mnie wy­pra­wio­no spać… a śmie­cha­mi i roz­mo­wą roz­le­gał się sa­lon do pół­no­cy i szam­be­lan prze­sie­dział wszyst­kich… Mama mi mó­wi­ła, że się go po­trze­bo­wa­ła ra­dzić w in­te­re­sach i za­się­ga­ła jego zda­nia… Ma po­dob­no wiel­kie sto­sun­ki… Ja tyle tyl­ko na re­klu­zji w sy­pial­nym po­ko­ju zy­ska­łam, żem Pil­skę prze­cią­gnę­ła na swo­ją stro­nę, upro­siw­szy ją, aby po­pie­ra­ła u mamy ode­bra­nie mnie z pen­sji… Uści­ska­łam ją, uca­ło­wa­łam, wy­spo­wia­da­łam się – przy­rze­kła…

Zda­je się tak na oko, Pil­ska so­bie mała fi­gur­ka… w domu jej pra­wie nie wi­dać, ale na mamę ma wpływ nie­zmier­ny… Oprzeć się jej nie może w ni­czym… Ona stroi, ona do­bie­ra ubio­rów, ona daje au­dien­cję, ona do­no­si o słu­gach, trzy­ma klu­cze, od­pra­wia lu­dzi, po­le­ca… Zda­je mi się, że ona też na pen­sję mnie wy­sła­ła, a – gdy­bym tyl­ko chcia­ła szcze­rze – ode­bra­ła­by mnie z niej pew­nie. Dała mi sło­wo, że się do tego przy­czy­ni… Nie bar­dzo jej jed­nak ufam… W oczach Pil­skiej cza­sem bły­śnie coś ta­kie­go jak u kota po ciem­ku… Ma żół­ta­we źre­ni­ce… a usta le­d­wie znacz­ne, za­ci­śnię­te… Gdy dłu­go pa­trzy na mnie… ja­kiś nie­po­kój po­ry­wa.DNIA 1 KWIET­NIA

Dzien­ni­ka pi­sać nie było spo­so­bu… Wy­rzu­ca­łam so­bie tę nie­sta­łość, ale to Pil­ska, to mama, to ktoś, to coś prze­szka­dza­ło, a nie chcia­łam, żeby mi za­glą­da­no…

Wszyst­ko po­szło po mo­jej woli. We dwa dni po byt­no­ści wuj­cia sta­nę­ło na tym, że mnie mama od Fel­l­ne­ro­wej od­bie­rze, nie ob­ra­ża­jąc jej, pod po­zo­rem rady dok­to­ra, któ­ry ży­czy dla mo­ich sła­bych pier­si wiej­skie po­wie­trze. – Z mo­ich reń­skich ku­pi­łam pre­zen­ta dla niej i dla nie­zno­śne­go tego czu­pi­ra­dła, Ro­pec­kiej – aby złe hu­mo­ry ja­koś zła­go­dzić. Krzy­wio­no się, dą­sa­no, mama była nie­wzru­szo­ną…

Nie­zmier­nie zręcz­nie jesz­cze zu­żyt­ko­wa­ła to wzglę­dem wuj­cia, do­no­sząc mu, że po­szła za jego radą i że mnie na wieś za­bie­ra!…

Roz­sta­nie z Jó­zią było zim­ne, cho­ciaż czy­ni­łam, com mo­gła, aby się nie dą­sa­ła na mnie… Za­zdrosz­czą mi wszyst­kie.

Po­obie­dzie w wi­gi­lię wy­jaz­du spę­dzi­łam całe z nimi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: