Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik snajpera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lutego 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Dziennik snajpera - ebook

Według mnie „Dziennik snajpera” to jedna z najwybitniejszych książek z zakresu literatury wojennej, jaka wyszła spod pióra współczesnego polskiego pisarza.
Andrzej Wojtas Redaktor naczelny MMS „Komandos”

KONDOTIERZY - Wspólny projekt wydawnictwa WARBOOK i Militarnego Magazynu Specjalnego „Komandos”

Książki o Polakach walczących jako ochotnicy w bataliach i konfliktach toczących się na całym świecie po zakończeniu II wojny światowej.
Bohaterowie tych książek walczą nie tylko po tzw. słusznej stronie. Naszym celem jest pokazanie jaka naprawdę jest wojna.
Okrutna, straszna, fascynująca.

DZIENNIK SNAJPERA
Walczył ramię w ramię z Czeczenami podczas pierwszego konfliktu z Rosją.
Porzucił aparat fotograficzny i chwycił za karabin poruszony bestialstwem
rosyjskich żołnierzy.

Federacja Rosyjska wydała na Władysława Wilka wyrok śmierci. Jest ścigany listem gończym. Do dziś żyje w ukryciu.

Dziennik snajpera to szokujący, brutalny opis potwornej wojny.
Popatrzysz na nią przez lunetę snajperskiego karabinu.
Poczujesz to samo co żołnierz gdy pociąga za spust. I gdy unika śmierci.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-01-4
Rozmiar pliku: 17 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Krzysztof Kąkolewski

Przedmowa

Wszystkie opisane tu wydarzenia są prawdziwe. Ich uczestnicy żyją – bądź żyli – naprawdę. Występują pod własnymi imionami i nazwiskami. Z jednym wyjątkiem: autor tego „Dziennika” musiał się ukryć za jednym ze swoich trzech imion, do jakich ma prawo każdy wojownik Dżihadu. Cudzoziemcy, którzy walczyli na wojnie po czeczeńskiej stronie, są dzisiaj w Rosji wyjęci spod prawa.

„Jaka szkoda, że Wańkowicz tego nie dożył – pomyślałem czytając przed niedawnym czasem tekst nie znanego mi autora, przedrukowany w piśmie Angora z jakiegoś nie mającego krajowego debitu pisma. – Oto przybył nam nowy pisarz dużej miary”. Wystarczyła kolumna druku by stwierdzić, że nikt nie obdarzony wybitnymi zdolnościami nie byłby w stanie tak napisać.

Występowały tam jednocześnie inne zjawiska: gatunek literatury faktu, który wybrał autor: reportaż wojenny, oraz to, że pisał nie odwiedzając sztabów dywizji czy armii, a przebywając bezpośrednio na linii walki. Tekst mówił o walce Czeczenii, w której jednak rozstrzygały się także losy Polski. Wreszcie – korespondent znajdował się nie pośród tzw. wojsk federalnych czyli armii rosyjskiej, ale wśród naszych współbraci zagrożonych tym samym niebezpieczeństwem co Polacy. W tym sensie była to wojna polska, a autor, Mirosław Kuleba identyfikował się nie z potęgą imperialną kraju liczącego dwieście pięćdziesiąt razy więcej ludzi niż przeciwnik, ale z milionowym zaledwie, pozornie bez najmniejszych szans na zwycięstwo nad kolosem, narodem Czeczenii-Iczkerii1).

A więc po Rafale Ganie-Ganowiczu i po Radku Sikorskim mamy Mirosława Kulebę, którzy jako jedyni piszący po polsku i urodzeni w Polsce ukazywali nam imperialne wojny ZSRR nie z pozycji tego kraju czy najmitów kubańskich, zdobywających dla ZSRR kraj po kraju w Afryce, na Bliskim Wschodzie i Ameryce Łacińskiej – ale z pozycji napadniętych, słabszych, którzy „rzucili imperium na kolana”. Taki bowiem tytuł nosi książka, którą przysłał mi odnaleziony przeze mnie autor2).

Korespondenci z PRL byli dopuszczani na tereny zdobyte przez Rosjan, Kubańczyków czy Wietnamczyków z północy, wspomaganych przez logistykę i sieć łączności ponazistowskiej NRD. Jednak za to zezwolenie płacili cenę najwyższą jaką może zapłacić pisarz: odejściem od prawdy i znieważaniem walczących o wolność narodów.

Przedstawiali te wojny jako wyzwoleńcze wobec kolonializmu, nie wspominając, że ostatnim imperium kolonialnym był ZSRR, który te wojny prowokował i nimi kierował. Sami – niewolnicy socjalizmu sowieckiego w Polsce, chwalili podboje ZSRR w innych krajach. Opisywali chętnie straszliwe niebezpieczeństwa na jakie byli narażeni ze strony walczących z komunistami partyzantów i ochotników. Opisywali swoje bohaterstwo: jak unikali aresztowania, rozstrzelania, powieszenia przez rozszalałych, otumanionych imperializmem, niewłaściwych Murzynów. Zadajmy sobie pytanie: w imię czego tak się narażali? Dlaczego liczą na nasz podziw i wdzięczność? Była to ich całkowicie osobista sprawa. Dlaczego jednak nie polegli na polu chwały propagandowej? Jak można wyczytać, to niesłychany hart ducha, odwaga, znajomość sztuki prowadzenia samochodów, biegła znajomość języków pozwalała im unieść życie a wraz z nim bezcenne notatki, splamione ich krwią (podczas przedostawania się przez druty kolczaste i kolce podzwrotnikowych krzewów, czy od ugryzień komarów) oraz ostatnim potem, osadzającym się jak sól, którą musieli następnie zlizywać z powodu braku soli w danym kraju.

A przecież ci Murzyni, Mulaci, Żółci czy Indoeuropejczycy traktowali ich z podejrzliwością i kontrolowali nie dlatego, że byli białymi Polakami i dziennikarzami czy pisarzami – tylko dlatego, że przysłała ich PRL, sojusznik ZSRR, i że te osoby nie napiszą prawdy i zniesławią walczących przeciw komunistom.

Korespondenci wyolbrzymiający grozę swojej sytuacji przedstawiali się jako bohaterowie, którzy narażali życie i zdrowie (nieprzyjemny klimat, krokodyle, skorpiony) dla swoich wielbiących ich czytelników. W rzeczywistości właśnie czytelnicy stawali się następnymi ofiarami socjalistycznego reżimu, jeśli uwierzyli tym autorom. Nie zawsze było to kłamstwo odważne, na jakie zdobywali się rosyjscy korespondenci. Peerelowscy pisarze posługiwali się innymi metodami: przemilczeniami, pominięciami, deformacją, oskarżaniem prymitywnych ludzi z buszu, dżungli czy pustyni. To co pisali korespondenci stacjonarni czy specjalni wysłannicy z Polski przypominało recenzję Króla Leara czy Hamleta, w której omawiającemu sztukę zakazano by wymieniał nazwisko Szekspira. Owszem, mogli patrzeć z tej strony frontu, a potem zrobić jak Curzio Malaparte. On, wykorzystawszy swój status sojuszniczego wobec Niemców Włocha, opisał nazistów i faszystów bez litości. Ale na to trzeba było być Malapartem. Niektórzy pisali prawdę, ale tylko w tajnych biuletynach PAP, których nie wolno było czytać nawet komunistom niższych szczebli, a za posiadanie w domu przez osoby postronne tych tajnych wydruków aresztowano i skazywano – jak opozycyjnego syna Romana Zambrowskiego, Antoniego. Z opublikowanej ostatnio cząsteczki dokumentów PZPR – reszta jest nadal utajniona jako zbyt kompromitująca komunistów – wynika, że co najmniej jeden korespondent PRL kolejno w krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej przygotowywał tajne raporty bezpośrednio dla samego Gomułki3).

ZSRR przećwiczył sposoby działania na odległym od siebie terytorium tuż przed II wojną światową, w Hiszpanii. Żal dziś czytać korespondencje Pruszyńskiego czy Hemingwaya, którzy tak się przejmowali losem lewicowej Hiszpanii. Potem okazało się, że Stalinowi nie zależało na utrzymaniu się w Hiszpanii, tylko na wypróbowaniu sowieckiej broni oraz na zrabowaniu hiszpańskiego złota. Po II wojnie światowej w Grecji, a potem w Korei, Stalin poniósł porażkę zapomniawszy o tym, że – używając terminologii geostrategicznej – Rosja to mocarstwo kontynentalne, nie morskie. Od klęski pod Cuszimą podbój oddalonych kolonii nie udaje się jej. Stalin przestrzegał Trockiego przed tzw. eksportem rewolucji, wybierając tylko obszary pewne, bo sąsiadujące z Rosją. Gdy było trzeba, zatrzymał się na Łabie. Jednak jego następcy, chcąc mu dorównać zaczęli dokonywać przewrotów lub desantów, często przy pomocy wojsk już podbitych krajów, w państwach z którymi Rosja nie miała bezpośrednich granic. Poststaliniści zdecydowali się powrócić do haseł Trockiego o eksporcie rewolucji. Rosyjskie wojny imperialne trwały – od bezkrwawej jeszcze blokady Berlina – pół wieku i objęły prawie połowę świata. Do lat 90. tylko maleńkie skrawki Europy odzyskały wolność (część Wiednia, kawałki terytorium Finlandii). Rosjanie opanowali Kubę, maleńką Grenadę, byli bliscy umocnienia się w Chile i w Nikaragui. Zdobyli Jemen Południowy i usiłowali zdobyć Północny, podbili Angolę, Mozambik, Wietnam, Laos, Kambodżę, uzyskali wpływy w Rodezji – Zimbabwe.

Wojny zamorskie nie przyniosły korzyści ekonomicznych jakie dało ujarzmienie Europy Środkowo-Wschodniej. Wręcz przeciwnie – podbój kolonii w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej wykrwawił ekonomicznie ZSRR i zmusił go do drastycznych wyrzeczeń. Było to jedyne w historii imperium, które przynosiło straty. Wobec tego podjęto próbę pełnego przejęcia Afganistanu, uważanego od dawna za „swój”. Wojna afgańska przyniosłaby Rosji utratę Polski już w 1982 roku, gdyby nie zaskakująca dla samych Rosjan wierność Moskwie polskojęzycznych sił policyjno-wojskowych.

W Afganistanie jednak nawet doktryna Stalina się nie sprawdziła. Mając granicę z tym krajem i zbudowawszy drogę strategiczną z ZSRR przez góry i tunel Salang – Rosjanie ponieśli klęskę. Zastanawia jak bardzo, mając nowoczesną broń, są Rosjanie staroświeccy, wychowani przez XIX-wieczne tezy Marksa, skoro ponowili prawie taką samą wojnę w czeczeńskich górach. Ponieśli tam klęskę bardziej dramatyczną niż w Finlandii w czasie wojny zimowej czy w Polsce latem 1920 roku. Kolos, by zwyciężać musiał mieć pomoc z Zachodu. Gdy jej zabrakło, inaczej niż w latach 1941-1945, okazał się niezdolny do osiągnięcia swojego głównego celu – podboju świata.

W pewnym gronie dałem się poznać jako przyjaciel Afganistanu i Czeczenii, osoba, która widzi w rurach do przesyłania gazu dodatkową więź między narodami Afganistanu, Czeczeńcami i Polakami. Stanąłem po stronie inżyniera Witolda Michałowskiego, który samotnie broni Polski przed niebezpiecznym omotaniem przy pomocy gazociągu tranzytowego z Rosji do Niemiec. Ponieważ zawsze głosiłem, że walkę w Afganistanie i Czeczenii prowadzili nie ciemni i zacofani przeciwnicy przestarzałej idei marksizmu-leninizmu, tylko świetni i wyszkoleni żołnierze, obrońcy swoich krajów przed nowym podporządkowaniem, tym razem przez rosyjskie rury gazociągów i ropociągów – otrzymałem pewnego dnia pakiet zawierający odbitkę korektorską książki Dziennik snajpera Władysława Wilka, z życzeniem bym poprzedził jego książkę wstępem.

Przeczytałem ją z radością jakiej doświadczałem ongi przy lekturze Dywizjonu 303 Arkadego Fiedlera w wydaniu zrzuconym na spadochronie do okupowanej Polski, potem – Drogi, która wiodła przez Narvik Ksawerego Pruszyńskiego, który na czas wojny zawiesił swoją sympatię dla lewicy, wreszcie Wańkowicza Monte Cassino, Hubalczyków i Westerplatte i również jak w czasach gdy zaczytywałem się moim ulubionym Wespazjanem Kochowskim.

Władysław Wilk widzi piękno wojny. Widzi cudowność przyrody, z którą żołnierz – w tym przypadku czeczeński snajper, Polak z Polski – obcuje w wysokich górach Kaukazu. Te zamglone odległościami i mgłami dale i góry – „pionowe ściany skalne, arcydzieła architektury naturalnej i nadprzyrodzonej zarazem” – stanowią wspaniały kontrast dla akcji książki. W górach stada nie wydojonego bydła ryczącego z żalu, jabłonie oblepione dojrzewającymi jabłkami, dzikie grusze, ałycze…

Jeśli Władysław Wilk przyjechał do Czeczenii śladami Mirosława Kuleby, to postąpił krok dalej. Kuleba patrzył jak inni walczą. Wilk sam stanął do walki. Stanisław Dygat mówił o takich ludziach „szlachetni awanturnicy”. Wilk nie jest tylko kaukaskim romantykiem. Zna się doskonale na broni, umie ją opisywać, także dlatego, że nauczył się nią posługiwać. Pokazuje nam jak Czeczeńcy – podobnie jak czynił to Rommel na pustyni – dozbrajają się nie tylko zdobywając broń, ale przystosowując ją do swojej walki. Nie mogąc używać samochodów pancernych i czołgów, wymontowują z nich wszystko co strzela i walą we wroga.

Przez Czeczenię przeszło ponad trzy miliony żołnierzy federalnych, czyli trzy razy więcej niż liczy cała ludność kaukaskiej republiki. Strata dwóch tysięcy zabitych bojowników była dla Czeczenii dotkliwsza niż dla Rosji 77 tysięcy poległych żołnierzy. Czeczeni z każdym dniem mieli mniej żołnierzy, a Rosjanie mogli ich mieć nieograniczoną ilość. Ale dzięki przegranym przez armię federalną bitwom Czeczeni, coraz mniej liczni, byli coraz lepiej uzbrojeni. Jest to ewenement historyczny potwierdzający, że utrzymywanie ogromnych armii i sił policyjnych w celu panowania nad jakimś obszarem jest bezsensem i wynika z ekstensywnej filozofii politycznej, którą w przypadku Rosji można sformułować następująco: większa przestrzeń, większe zasiewy i większe bogactwo kraju. O ileż lepiej na takie terytorium eksportować własne towary! Rosjanie sowieccy nie mieli jednak żadnych towarów poza surowcami i bronią, a jako marksiści i do tego wojskowi, tkwili wciąż w XVIII i XIX-wiecznych przekonaniach, potwierdzonych sukcesami carów, iż rozwój może polegać tylko na „przyłączaniu” nowych obszarów Euroazji do Rosji.

Rosjanie ufali, że sam ogrom imperium zniszczy wiarę Czeczeńców w zwycięstwo. Mamy w książce Wilka trupy rosyjskich żołnierzy w plastykowych workach, na rozkaz dowódców zrzucane z helikopterów w górskie rozpadliny, co zastępuje pogrzeb czy zwrócenie ciała rodzinie. Mamy psy, które nauczyły się jeść ludzkie mięso i bardzo je polubiły. Mamy ruiny zarośnięte dzikim zielskiem i krzewami, które podobnie jak polskie dwory po 1945 roku – zostały rozgrabione, zburzone lub spalone po wielkim wysiedleniu Czeczenów z ich kraju przez Stalina w 1944 roku. Teraz te fundamenty i piwnice znów służą ludziom, stają się czeczeńskimi redutami. Wilk dostaje od pięknej Czeczenki amulet, który obok krzyżyka ma mu pomóc przeżyć.

Autor trafnie porównuje górskie walki z Termopilami, a stopień ich gwałtowności i zniszczeń – z Powstaniem Warszawskim. Przeżywa wstrząs, gdy używając lunety strzela do wroga. Motyw, dlaczego poszedł walczyć, ujawnia otwarcie: „…brakowało tu, do cholery, kogoś, kto by walczył za Polskę. Z Rosją, która i teraz, jak przed wiekami, sączyła trupi jad na wszystko co dla nas drogie. (…) Polacy powinni hartować się w ruskim ogniu. (…) Cały kraj patrzył bezsilnie na konwulsje Poznania, masakrę Wybrzeża, mordowanie górników w „Wujku”…

Tak, od 1945 roku w Polakach coś się załamało. Coś przepadło bardziej niż po nieudanych powstaniach, w których walczyliśmy również za innych. Od połowy XX wieku walczyli za nas Węgrzy, Afgańczycy, Czeczeńcy – bo wojna Czeczenów była zarazem wojną o Polskę. Stąd utwory Kuleby i Wilka o wojnie w Czeczenii są dla nas prawie tak samo ważne jak Na plebanii w Wyszkowie Żeromskiego czy prace Józefa Piłsudskiego o Powstaniu 1863 roku oraz o wojnie 1920 roku.

Czeczeńskie oddziały na froncie pod Szatojem w lipcu-sierpniu 1996 r.



1) Mirosław Kuleba Czas ścierwojadów, „Angora” nr 44 (334), 3. XI 1996 r.

2) Imperium na kolanach, Wydawnictwo Volumen, Warszawa 1998.

3) Autor przedmowy nie ujawnia nazwiska owego korespondenta prasowego, ale dzisiaj już powszechnie wiadomo, że chodzi tu o Ryszarda Kapuścińskiego, zarejestrowanego jako tajny współpracownik komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej zachowały się jego meldunki sporządzane dla bezpiekiKonny szlak przez wysokogórskie łąki z Machkety do Szaro-Arguna. Moimi towarzyszami byli płk Daud Achmadow, wojskowy komisarz górskich regionów, dziennikarz z Poznania Piotr Grochmalski i czeczeński przewodnik, którego imienia zapomniałem. Wierzchowców użyczył nam Szamil Basajew. Czerwiec 1996 r.

18 lipca 1996

Pierwszy batalion

Zbudziły mnie czyjeś kroki. Ktoś przebiegł obok mego łóżka i przepadł w ciemności, nabrzmiałej niepojętym odgłosem. Ten dźwięk wsączył się w ostatnie chwile snu i trwał nadal, nierozpoznany. Chciałem coś powiedzieć – że to tylko wiatr wyje na krawędzi dachu… Głos uwiązł w gardle, tak jak moja myśl nie mogła wyrwać się z mroku. Odrętwiały jeszcze od snu usiadłem na posłaniu. Nagle zrozumiałem, że to nie wiatr. To były rosyjskie samoloty.

Wszyscy wybiegli już na podwórze: Daud, Baudi, Magomied i trzy dziewczyny ze sztabu Dauda. Świtało, na zegarku czwarta z minutami. Samoloty znów przyleciały od strony miasteczka Szatoj i zrzuciły bomby w skalny żleb za naszym domem. Była tam droga na pozycje czeczeńskich oddziałów strzegących doliny. Rosjanie o tym wiedzieli. Tak jak na pewno wiedzieli, że w glinianym domku na zboczu doliny Baszin-kale mieści się sztab pułkownika Dauda, prefekta czterech górskich rejonów republiki.

Samoloty znów zaryczały nad naszymi głowami, wybuchły bomby i na szczycie góry Borzoj-łam, wznoszącej się nad doliną, pojawił się biały dym. Rosjanie zrzucali bomby chemiczne z jakąś trucizną, której Czeczeńcy nie potrafili rozpoznać. Przysiadłem, aby spod gałęzi jabłoni lepiej widzieć to miejsce. Oni wszyscy stali i patrzyli w niebo, więc i ja zerwałem się na równe nogi. Mogli pomyśleć, że się boję. Samolotów nikt nie dostrzegł.

Potem znowu zaczął narastać ryk silników i nagle w szarzyźnie nieba buchnęły płomienie startujących rakiet. Pociski uderzyły w skały po drugiej stronie ogrodu. Na drzewa posypały się odłamki i kamienie. Baudi krzyknął, żeby zabrać dziewczyny.

Arbi Wisajew uruchomił swojego czerwonego dżipa, w którym spał tej nocy. Daud ponaglał dziewczęta. Patimat przeszła obok mnie nadąsana i wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć – „nic na to nie poradzę!”. Pojechali do jaskiń w kanionie Arguna. Ja zostałem. Byłem tu obcy. Gdybym odjechał, a kolejne bomby trafiły w sztab, mogli nie uwierzyć że to przypadek. Zresztą, chciałem być właśnie tutaj, gdzie Daud czekał z kałasznikowem na rosyjskie myśliwce.

Patrząc za nissanem zjeżdżającym ku rzece zobaczyłem, że zabierają po drodze Fatimę. Będzie bezpieczna – pomyślałem. Nie chciałem, żeby odebrała mi ją śmierć. Z Fatimą wszystko się dopiero zaczynało.

Potem było spokojnie. Umyłem się, wyprałem koszulkę i skarpety, powiesiłem pranie na sznurze między jabłoniami. Pod drzewami leżały kawałki żelaza i ścięte odłamkami gałęzie. Dochodziła szósta. Daud zdecydował żeby dziewczyny wróciły już do sztabu, więc poszedłem po nie nad rzekę. Chciałem zobaczyć Fatimę.

W jaskini była tylko ona. Dziewczęta pojechały z Arbim do Itum-kale. Pokazałem Fatimie gniazdo gołębi pod sklepieniem. Uśmiechnęła się, ale powoli rosła między nami ściana. Pierwszy raz byliśmy sami, tylko we dwoje. Dotknąłem ręką jej dłoni, choć wiedziałem, że nie trzeba tego robić. Nie wolno dotykać Czeczenki. Potem musnąłem ręką jej chustkę, pod którą zawsze starannie chowała włosy. Spojrzała na mnie uważnie. Wiedziałem, że nie mogę zrobić nic więcej.

– Zdejmiesz kiedyś dla mnie tę chustkę?

– Po co?

– Chcę zobaczyć twoje włosy.

– W chustce czy bez, będą takie same.

Wiedziałem, że ma długie ciemne włosy. Zobaczyłem kiedyś, jak wracała z dziewczętami znad potoku i suszyła mokrą głowę na słońcu. Znalazłem się tam przypadkiem, wędrując po okolicy. Mogłem popatrzeć jak się kąpią, ale nie chciałem. To byłoby jak zdrada. Niewybaczalne.

– A wiesz, dzisiaj śniło mi się, że Albika chciała mi obciąć grzywkę – zaczęła pośpiesznie opowiadać. – I ja się nie zgodziłam. Obcinać włosy to zły znak. Potem śniło mi się, że jestem u fryzjerki i ona ułożyła mi włosy w całkiem nowy sposób.

– I co?

– I nic, to wszystko… Może zrobię coś z włosami.

Wracaliśmy. Wyprzedzała mnie o krok i rozglądała się niespokojnie. Mieszkańcy wioski szukali w skalnych niszach schronienia przed bombami, a dziewczyna nie chciała, żeby ktoś nas widział razem. Dla nich byłem giaurem4). W stumetrowej przepaści ryczał Argun. Nad nami piętrzyły się aż pod same niebo skalne urwiska.

– Nie wrócę teraz do Polski, Fatima – powiedziałem do niej z niejasnym poczuciem, że mówię nieprawdę. Że na razie jeszcze nie wiem na pewno, co zrobię.

– Nie jadę! – powtórzyłem wbrew sobie. – Zostanę z wami.

Szliśmy chwilę w milczeniu. Czekałem co powie. Miała spuszczoną głowę.

– Może lepiej wyjedź… – szepnęła niepewnie.

– Nie.

Mogłem tu zostać tylko w jednym przypadku – aby walczyć razem z nimi na ich wojnie. Chciałem tego. Nie robiłem tego dla niej.

Pożegnaliśmy się przed jej domem. Potem przyjechały dziewczęta, Patimat zrobiła herbatę i podała śniadanie. Siedzieliśmy przed sztabem, przy stole ocienionym brezentowym dachem. Wtedy usłyszeliśmy nadlatujące śmigłowce, a w chwilę później kanonadę ze szczytu Borzoj-łam. Śmigłowce zawróciły, nie dolatując nad naszą dolinę. „Pali się! – wrzeszczał przez radio Baławdi Biełojew, dowódca oddziału okopanego na górze. – Strąciliśmy jednego z DSzK!”. Śmigłowiec spadł na ziemię i spłonął na terenie zajętym przez Rosjan.

Strącony helikopter to był niezły początek dnia. Daud chodził zadowolony po podwórzu i rozmawiał przez krótkofalówkę z Baławdim.

– Baławdi, po wojnie na szczycie Borzoj-łam postawimy pomnik. To będzie wielka statua z białego marmuru – Baławdi Biełojew, siedzący z motorolą przy uchu.

Zasięg krótkofalówek był zbyt mały, aby oddziały rozrzucone po górach miały ze sobą bezpośrednią łączność. Baławdi na swym niebotycznym szczycie pełnił rolę pośrednika – odbierał informacje i przekazywał je dalej.

Dotąd żyliśmy tu jak pod szklanym kloszem, którego nie mogą przeniknąć złe moce, szatan w imperialnych barwach, jego samoloty i artyleria. Wokół toczyła się wojna, ale bomby ślizgały się po ścianach naszego terrarium. Ludzie zawsze umierali gdzieś obok. Nas chroniła konstrukcja, posłuszna prawom złudnej aerodynamiki. Szklana kula z cennymi egzemplarzami rodzaju ludzkiego wewnątrz.

Daud, akademik, komisarz, dudajewski bandyta. Profesor nauk technicznych i partyzanckiej wojny. Esteta i moralista, jak niewielu wśród tych którzy chodzą z bronią, i zabójca, jak każdy kto bierze broń do ręki.

I nagle – bomby na jego szklany dom! Kałmuk w lśniącym myśliwcu chce nimi zabić Elinę, ciało z ciała i krew z krwi Dauda. Dziewiętnastoletnią, ukochaną córkę pułkownika, najczystszy brylant w jego twórczym podążaniu za prawdą. Daud wpatrywał się z kałaszem w dłoniach w jaśniejące niebo. Zdawało się, że samym wzrokiem zamieni rosyjskiego suchoja5) w bezskrzydłe cygaro, pikujące z wyciem ku ziemi.

Kiedy przyjechaliśmy tutaj w góry konnym szlakiem z Machkety, z terenu Szamila Basajewa, jeszcze miałem nogę w strzemieniu gdy Daud powiedział znacząco:

– To jest Elina, moja córka, a to Patimat, moja siostra. Zrozumiano?

Patimat nie była jego prawdziwą siostrą. To wojna czyniła ich wszystkich braćmi i siostrami. Patimat była jak promień słońca, gorąca i jasna. Patimat, Polny Mak.

Albika – istota dobra i śmiercionośna. Ucieleśniała przewrotność natury albo przewrotność wojny, a może najzwyklejszą, powszechną przewrotność kobiety. Pulchne ciało karmiącej matki, słodki głos, którym śpiewała kołysanki dla Eliny. A potem odkłada bałałajkę i bierze do ręki karabin snajperski. „Strzelam tylko do siedmiuset metrów, dalej nie biorę”. „Policzyłaś ich?”. „Nie, ale pamiętam jednego. Młody chłopiec, niósł bochenki chleba. Szedł odwrócony tyłem, modliłam się do Allaha, żeby on odwrócił się do mnie twarzą, nam nie wolno strzelać w plecy. I wtedy się odwrócił… Te chleby poleciały w błoto. Żal go, chłopczyka”.

– Chodź tu! – krzyknął do mnie po polsku Sajdin, stojąc w bramie swego obejścia. – Dzień dobry proszu pana!

Poszedłem do niego. Sajdin Pieskajew dwa lata służył w sowieckim garnizonie w Legnicy. Okupant, a teraz ziemliak6). Piliśmy herbatę na schodach przed jego nowym, pięknym, wielkim domem i patrzyliśmy na zasłonę żółtego pyłu, jaka podniosła się z doliny pod Szatoj.

– Idzie kolumna pancerna – powiedział Sułtan Patsajew, dowódca batalionu, trzydziestoletni podpułkownik z kruczoczarną brodą. Odkąd przyjechałem do Baszin-kale, widywałem Sułtana codziennie. Jego żołnierze obsadzali pozycje na okolicznych szczytach. Część siedziała z pułkiem Baławdiego na Borzoj-łam, kilkunastu trzymało pozycję na górze Rozenkort, naprzeciwko masywu Borzoja. Obie góry, nigdy dotąd nie zdobyte przez Rosjan, niczym twierdze strzegły jedynej drogi na południe, do Itum-kale i jeszcze dalej ku żyznym dolinom Wysokiego Kaukazu, tego zaplecza karmiącego armię. Żeby poruszać się tą drogą, Rosjanie musieliby oba szczyty opanować. Dzisiejsze bombardowanie i ruchy kolumny pancernej zapowiadały takie zamiary. Czeczeńcy nie mogli do tego dopuścić. Udana ofensywa na Itum-kale rozcięłaby ich siły na południu republiki.

W domu Sajdina, wojskowego komendanta wioski Baszin-kale, od początku wojny kwaterowali bojownicy. Sajdin karmił ich, chociaż miał na utrzymaniu ósemkę własnych dzieci. Teraz mieszkali tu żołnierze specnazu, którymi dowodził generał Chamzat Gełajew. Sam generał pojawił się przed kilkoma dniami, a potem znowu zniknął. Był teraz dowódcą całego frontu południowo-zachodniego.

– Przyjdź do nas – powiedział nagle Sułtan, patrząc na mnie z uśmiechem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby się uśmiechał. Był ponurakiem z wielką czarną brodą. – Dam ci karabin snajperski. Wiem, że jesteś myśliwym.

Byłem zaskoczony. Skąd ta propozycja? Może Fatima coś powiedziała pułkownikowi? Nie mógł przecież wiedzieć, jak wiele ta ich wojna dla mnie znaczy.

– Ja chcę, Sułtan. Od dawna tego chcę. Ale muszę najpierw porozmawiać z Daudem. Poproszę, żeby się zgodził.

– Porozmawiaj z nim. Jeśli chcesz, nie ma problemu.

Byłem rad, że propozycja wyszła od Sułtana. Każdy, kogo poprosiłbym o karabin, mógłby zapytać – dlaczego dopiero teraz? Byłem z nimi przecież od samego początku.

Wojna z Rosją trwała już dwudziesty miesiąc. Patrzyłem z bliska na bitwę o Grozny zimą 1995 roku, na tę niezwykłą epopeję, czeczeńskie Powstanie Warszawskie. Byłem na rokowaniach w stanicy Slepcowskiej, gdzie Maschadow i Basajew zasiedli przy jednym stole z Kulikowem, mordercą Groznego. Byłem w Kizlarze, kiedy na miasto uderzył Sałman Radujew, a potem trafiłem z jego komandem do Pierwomajska – czeczeńskich Termopilów. Poznałem wielu wyższych czeczeńskich dowódców, prezydenta Jandarbijewa, setki bojowników. Z niektórymi się przyjaźniłem. Zawsze jednak czułem niedosyt. Niezgodę na to, że nie jestem jednym z nich, że nie narażam swojego życia jak oni, w sprawie która była święta. Miałem nadzieję, że kiedyś stanę razem z nimi z bronią w ręku. Bałem się, że nie zdążę. Gdyby mnie to ominęło, miałbym czego żałować przez resztę życia.

Do niedawna na froncie obowiązywało zawieszenie broni. W końcu maja Jandarbijew i Jelcyn podpisali na Kremlu układ rozejmowy. Rosjanie zobowiązali się do siódmego lipca zlikwidować wszystkie posterunki wojskowe na terytorium republiki. Dziewiątego lipca zaatakowali Gechi, gdzie zabili miejscowego komendanta, pułkownika Dokkę Machajewa. Zaraz potem uderzyli na Machkety, kwaterę prezydenta Jandarbijewa. Na wszystkich frontach znowu zaczęła się wojna. W połowie lipca Rosjanie zaczęli bombardować górskie wioski w rejonie Itum-kale. Było jasne, czego chce Jelcyn. Kiedy zbliżał się termin wyborów prezydenckich w Rosji, potrzebny mu był pokój w Czeczenii. Ten pokój dostał. Gdy znowu został prezydentem, wyciągnął rękę po Czeczenię. Oczekiwano, że Rosja rzuci teraz do walki duże siły, aby jak najszybciej zakończyć wojnę. Czeczeńcy wierzyli jednak, że ten ostatni rozpaczliwy zryw zaprowadzi Rosję na skraj przepaści.

Nie wiedzieliśmy dokąd idą czołgi wzniecające pył w dolinie Arguna. Czyżby Rosjanie wracali do domu, jak tego oczekiwano z dnia na dzień po podpisaniu rozejmu na Kremlu? Ta nadzieja nigdy nie gasła. Wróciłem na górę do sztabu. Około południa Baławdi zameldował przez radio ze swojej góry: idzie na mnie cała kolumna pancerna, sześćdziesiąt – siedemdziesiąt czołgów, transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty.

Słuchaliśmy tego przygnębieni. Nie miałem złudzeń, że trzydziestoosobowy pułk Baławdiego powstrzyma taką falangę. Czołgi zmiotą ich prosto w przepaść.

– Czy Baławdi nie może odejść? – zapytałem Baudiego, który nerwowo przechadzał się po podwórzu.

– Jeśli Baławdi odejdzie, oni momentalnie będą tutaj. Z góry jest wygodna droga do Baszin-kale.

Baudi Achmadow, młodszy brat Dauda, kpiarz i genialny parodysta który telefonował do rosyjskich generałów i beształ ich naśladując głos Dżochara Dudajewa, dzisiaj wyjątkowo nie żartował. Uzbroił się w dziewięciostrzałowy rewolwer kaliber 22, który mu zrobił jakiś artysta frezarki w groznieńskim kombinacie metalurgicznym „Krasnyj Mołot”. W kaburze przy pasie miał jeszcze makarowa. Martwił się pewnie o siedemnastoletniego syna Anzora, którego Sułtan wysłał przed kilkoma dniami na Borzoj-łam. Dzisiaj na tę pozycję spadły bomby.

Dwie, może trzy godziny czekaliśmy na wiadomości od Baławdiego.

– Tak jak przyjechali, teraz odchodzą na wstecznym biegu! – zachrypiało w końcu w motoroli. Wszyscy się roześmiali. Napięcie nagle opadło. Nikt nie wiedział jakie zamysły mieli Rosjanie, ale ich niezdecydowanie wróżyło jak najlepiej. Uznałem, że to dobry moment i podszedłem do pułkownika Achmadowa.

– Daud, kiedy tu przyjechałem nie było wojny. Myślałem, że spokojnie wrócę do domu. Ale wojna znowu się zaczęła i nie wiadomo co będzie dalej. Jeśli mi pozwolisz, zostanę z wami. Tym razem – z bronią w ręku. Od dawna tego chciałem, ale do takiej decyzji trzeba dojrzeć. Nigdy bym sobie nie darował, gdybym teraz tego nie zrobił.

Milczał, patrząc na góry i dolinę. Opuścił głowę. Właściwie nie miał powodu, żeby mi odmówić. Każdemu wolno umrzeć za Czeczenię.

– No cóż… jeśli to głęboko przemyślana decyzja… Postaram się coś dla ciebie znaleźć. Pomyślę, gdzie cię ulokować.

– Sułtan Patsajew zaproponował mi swój oddział.

– Sułtan? Może to i dobry pomysł. Porozmawiam z nim. Zbierz swoje rzeczy i przenieś się do Sajdina.

Przed naszymi oczami, aż po horyzont, rozciągała się dolina Baszin-kale. Od miejsca, gdzie znajdował się sztab, wyjeżdżone koryto gliniastej drogi opadało stromo w dół, do kanionu Arguna. Sztab był najwyżej położonym budynkiem z tej strony doliny. Po obu stronach drogi było kilka obejść z przestronnymi domami mieszkalnymi i budynkami gospodarczymi. Najbliżej nas, może z dwieście metrów poniżej sztabu, stał nowy dom który Sajdin budował od ośmiu lat. Budynek, jeszcze nie wykończony, składał się z dwóch parterowych skrzydeł, miał piwnicę, zamienioną teraz na schron przeciwlotniczy, i dach kryty czerwoną dachówką. W jednym skrzydle były cztery pokoje, w których gnieździł się Sajdin z żoną i ósemką dzieci, kwaterowali bojownicy i chroniły się worki z żywnością. W sieni drugiego skrzydła znajdowała się kuchnia, a resztę zajmował, jak w większości czeczeńskich domów, przestronny pokój. W nim toczyło się życie towarzyskie i rodzinne. Dom, w którym mieścił się sztab, również należał do Sajdina. Mieszkał w nim z rodziną zanim wybudował nową siedzibę.

Domy stały pośród sadów, w których rosły jabłonie, czereśnie, morele i orzechy. Obok były zagrody dla owiec i bydła, stajnie i ogrody. Od świtu do zmierzchu krzątały się tam Czeczenki. Zajmowały się inwentarzem, podlewały i pieliły grządki z cebulą, czosnkiem, pomidorami i ogórkami. Powyżej ogrodów, na pochylonych tarasach, rozciągały się zagony kukurydzy i ziemniaków, a nad nimi – pastwiska. Jeszcze wyżej był las, który porastał szczyty okolicznych gór. Dawniej lasu nie było – przed deportacją Czeczeńców w 1944 roku każda góra miała swoich odwiecznych gospodarzy, na stokach stały ich kamienne domy otoczone polami uprawnymi. Dzisiaj z tych osad pozostały tylko fundamenty i resztki ścian domostw, zarośnięte pokrzywą i zdziczałymi konopiami. Las wyrósł dopiero po wysiedleniu.

Środek doliny Baszin-kale rozcinał głęboki kanion Arguna. Płynąca z gór ku północnym równinom rzeka przecinała na swej drodze olbrzymi masyw skalny. Dotąd spokojna, wciskała się w wąskie gardło wyżłobione w miękkich łupkach i piaskowcach. Nurt nabierał zabójczej prędkości, woda grzmiała na skalnych progach i szlifowała olbrzymie głazy, wydarte z urwiska. Przełom, o długości kilkunastu kilometrów, był bardzo malowniczy. Nad rzeką groźnie wisiały pionowe ściany. Mniej więcej w połowie urwiska na lewym brzegu Arguna ciągnęła się wzdłuż rzeki droga, wypruta w skałach. Była to jedyna droga prowadząca z Szatoj do Itum-kale, a stąd na wschód ku dagestańskiej granicy, bądź, konnym szlakiem, na zachód. Tylko tą wąską nitką, na której z trudem mijały się dwie ciężarówki, można było dotrzeć do górskich masywów ciągnących się wzdłuż granicy z Gruzją. Rosjanie nie potrafili opanować tej drogi, więc stale ją ostrzeliwali i niszczyli bombami.

Nad Argunem przerzucony był most, łączący lewobrzeżne Baszin-kale z położoną na drugim brzegu osadą Guczum-kale. Po tamtej stronie rzeki wznosił się majestatyczny szczyt Rozenkort, którego najwyższe partie, subalpejskie pastwiska na wysokości powyżej tysiąca sześciuset metrów, przez większą część roku kryły się w chmurach. Guczum-kale zamieszkiwali opozycjoniści. Do bojowników odnosili się z niechęcią. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że ktoś dokładnie informuje Rosjan gdzie mają zrzucać bomby. Było tylko kwestią czasu, kiedy oba domy Sajdina legną w gruzach.

Poszedłem pożegnać się z Fatimą. Byliśmy sami w jakiejś ciemnej sieni.

– Podaj mi rękę – poprosiłem, kiedy już trzeba było odejść. Jeśli mężczyzna weźmie Czeczenkę za rękę, musi się z nią ożenić. Albo umrzeć. Ale ja miałem swoje cudzoziemskie przywileje. Pocałowałem jej dłoń, a ona pozwoliła mi na to, pewnie ciekawa co zrobię. Nie mogła jednak potraktować mojego gestu poważnie, musiała udawać że to żart, więc uśmiechnęła się i uderzyła mnie lekko po ramieniu.

– Poczekaj, dam ci ajaty! – pobiegła jeszcze do kuchni. Chciała mi podarować talizman z wersetami z Koranu, który miał mnie uchronić przed śmiercią. Czekałem dość długo, a kiedy wszedłem za nią do kuchni, szukała jeszcze czegoś w szufladach. Nie chciałem już czekać, to pożegnanie trwało zbyt długo.

– Dam ci swoje! – zdecydowała nagle i zniknęła za drzwiami. Kiedy wróciła po chwili, podała mi zawiniątko w plastykowym woreczku. – Mam je od początku wojny.

Zobaczyłem ją jeszcze raz kiedy batalion szykował się do wymarszu. Przybiegła do domu Sajdina i wcisnęła mi do ręki jednorazowy zastrzyk przeciwbólowy z centymetrem brunatnej heroiny w środku.

– Wystarczy zdjąć kołpaczek z igły, przekręcić ją i zrobić sobie zastrzyk. To na wszelki wypadek… Ale może nic złego się nie stanie!

Kiedy odchodząc mijała mnie w progu, pochyliłem się do jej ucha.

– Będę za tobą…

Odskoczyła nagle jak oparzona, ale kiedy zrozumiała że chciałem tylko coś powiedzieć, przysunęła głowę. Wokół stali żołnierze.

– Będę za tobą tęsknić.

– Napisz do mnie – szepnęła.

Cały oddział zebrał się przed domem Sajdina. Artylerzyści czyścili działo rakietowe, pospawane z kilku rur kanalizacyjnych i rury od wyrzutni rakiet lotniczych, zdemontowanej ze strąconego myśliwca. Na kij od miotły nawinęli szmatę i Rosjanin Igor, dezerter, szorował tym wyciorem wnętrze lufy. Trzy rakiety S-8 klasy powietrze-ziemia stały oparte o ścianę. Czeczeńcy kupowali je od Rosjan i Gruzinów, a następnie strzelali nimi do czołgów z naziemnych wyrzutni. Rakieta S-8 wystrzelona w ten sposób, przy pomocy dziewięciowoltowej bateryjki, miała zasięg czterech kilometrów. Magomied Sajdułłajew, oficer-czołgista, pokazywał jak należy celować.

– Rakieta najpierw trochę obniża lot, a później, kiedy nabierze prędkości, zaczyna się lekko wznosić. Trzeba to uwzględnić przy celowaniu. Jeśli wycelować przez rurę na wprost, można nie trafić.

Igor był w oddziale od wiosny. W armii federalnej służył jako kierowca transportera. Czeczeńcy dwa jego wozy spalili w walkach. Igor zasłużył na srebrny krzyż Świętego Grzegorza – i nienawiść kolegów z pułku. Prześladowany zaciekle, w końcu zrozumiał: albo zdezerteruje, albo wróci do domu w cynkowej trumnie. Był teraz w batalionie Sułtana, ale nie dostał broni do ręki. „To Rosjanin, nie można mu ufać” – zdecydowali bojownicy.

Igora poznałem kilka tygodni wcześniej. Przyjechaliśmy wtedy dżipem Arbiego do Itum-kale, były z nami Albika i Patimat. Arbi zatrzymał się, aby kupić papierosy, i wtedy zobaczyłem Igora. Miał zmasakrowaną twarz, fioletowe siniaki pod oczami, spuchnięte usta, opadające spodnie. Poruszył mnie ten widok. Chłopiec nie patrząc na nas kupił paczkę papierosów, a potem odwrócił się i pobiegł ze spuszczoną głową na kwaterę. Znaczit, jego izbili7) – powiedziała z zadumą Albika.

Teraz na okrągłej twarzy Igora nie widać było śladów tamtej młócki. Był w czystej białej koszuli, ochoczo wywijał wyciorem. Śmiał się razem ze wszystkimi.

Zmierzchało, kiedy przyjechał Sułtan. Wszedł do domu Sajdina i po chwili wrócił ze snajperskim karabinem Dragunowa w ręku. Podał mi go. To była dla mnie ważna chwila.

Całą swoją przeszłość i wszystko co mogło mnie jeszcze czekać, zamieniałem teraz na ten karabin. Wszystko przestało być ważne: moje imię, nazwisko, wspomnienia z dzieciństwa, twarze najbliższych, przeczytane książki, kobiety które kochałem, Polak czy Ukrainiec, dziennikarz czy inżynier, trofea myśliwskie i ukochane tomy Lindego w skórzanej oprawie. Tego już właściwie nie było. Teraz liczyło się tylko to, żeby dobrze strzelać i nie dać się zabić. Nie mogłem wiedzieć, co przyniesie mi ta odmiana losu, ale zawsze podejrzewałem, że świat Marcela Prousta nie jest moim żywiołem.

– Bije bardzo dobrze – powiedział Sułtan o moim teraz SWD8). Wrócił do domu i przyniósł mi kamizelkę z nabojami.

– Sprawdź, co tutaj masz.

Ze stosu w kącie wziął jeszcze zieloną rurę granatnika przeciwpancernego.

– Eto charoszaja wieszcz9).

Miałem więc i „Muchę”! Teraz mogłem palić czołgi.

Karabin był prywatną własnością Sułtana. Pułkownik miał jeszcze inny karabin wyborowy – skróconą wersję SWD używaną przez rosyjskie jednostki specjalne, zwaną „Bars”. Tamten nie podobał mi się – niezgrabny, z krótką lufą. Mój SWD to co innego… Miał wyżłobioną kolbę ze sklejki, trochę już sfatygowaną, parciany pasek i słabą lunetę szóstkę. Luneta była standardowa snajperska, podświetlacz krzyża nie działał, bateria dawno się wyczerpała. Magazynek na dziesięć naboi kaliber 7,62 mm, erkaemowych z kryzą. Długi tłumik płomieni, osłona muszki lekko wgnieciona. Ktoś uderzył. Lufa długa, wysmukła i zgrabna, jak noga Marleny Dietrich. Cudo, straszne cudo do zabijania.

Kamizelka była z plamistego ortalionu, czeczeńskie kobiety szyły je dla swoich żołnierzy. W kieszeniach na piersi kryły się trzy pełne magazynki zapasowe, w dolnej – dwa kartonowe pudełka specjalnych naboi snajperskich. Oddzielnie naboje zapalające i przeciwpancerno-zapalające, razem dwadzieścia sztuk. Mało. W dwu kieszeniach na plecach – kilkadziesiąt naboi luzem. W sumie około stu sześćdziesięciu naboi. W jednej z kieszeni był opatrunek osobisty. Włożyłem tam swoją strzykawkę z heroiną. Na prawym obojczyku wisiał okrągły czarny talizman, który miał chronić snajpera przed kulą niewiernego. La ilaha illa Llahu, Muhammadun rasul Allah – na przedniej stronie. „Jeden jest Allah, a Mahomet jego prorokiem”. Z tyłu – Bismillahi rachmani rachim. „W imię Allaha miłościwego, miłosiernego”. Co na to Najświętsza Panienka, którą matka przywiozła mi z samego Jeruzalem i którą zawsze nosiłem w portfelu na sercu?

Miałem także „Muchę”, czyli jednorazowy ręczny granatnik przeciwpancerny RPG-22. W plastykowej rurze, zamkniętej z obu stron gumowymi osłonami, spoczywał rakietowy pocisk kumulacyjny, zdolny rozwalić najnowszego T-80 z odległości czterystu metrów. Wystarczyło podnieść ramkę celownika, wyciągnąć zawleczkę i nacisnąć dźwignię spustu, umieszczoną na grzbiecie rury. Potrzebowałem jeszcze kilku granatów ręcznych. Ten brak trzeba było uzupełnić. Arbi dał mi swój zapasowy mundur, trójkolorowy wariant afgański. Nie było na nim żadnych oznaczeń.

Zapadła ciemność, a my ciągle staliśmy na podwórzu gotowi do wymarszu, w pełnym rynsztunku, z bronią przy nodze. Potem okazało się, że pójdziemy dopiero o świcie.

– Możesz iść spać do sztabu albo gdzie chcesz – powiedział Sułtan. Nie chciałem już wracać do domku na wzgórzu. Sztab, Daud, dziewczęta – to zamknięty rozdział. Teraz byłem na wojnie. Zostałem z chłopcami.

Położyłem się na wolnym łóżku, w mundurze. W pokoju było nas z dziesięciu – na łóżkach i posłaniach rozłożonych na podłodze. Obok leżał Chasan, czołgista z Szalińskiego Pułku Pancernego. Stracił swój czołg w czasie bitwy o Grozny na początku wojny. Znałem go, był w sztabie Dauda częstym gościem.

– Dlaczego Igor był wtedy taki pobity? – zapytałem Chasana.

– Nadepnął na kota, spadł ze schodów i się potłukł – zażartował. Potem spoważniał.

– Przyszedł do nas ochotnik, Tadżyk. Przyjęliśmy go, chociaż Daud od razu zaczął coś podejrzewać. Mają tam u siebie wojnę z Ruskimi, po co przyszedł tutaj? Po paru dniach przyczepił się do Igora, chciał się z nim bić. No i go skatował. Patrzyliśmy jak bije i już nikt nie miał wątpliwości co to za człowiek. Profesjonalista. Przyznał się do wszystkiego, że jest agentem FSB10) i po co go przysłano. Miał zabić Sułtana i Gełajewa.

– Co się z nim stało?

– …

Jeszcze coś chciałem wiedzieć.

– To w jakim jestem oddziale?

Z ciemności dobiegł mnie uroczysty, defiladowy głos Chasana:

– Pierwyj batalion gełajewskogo specnaza!



4) Giaur – arab. niewierny.

5) Suchoj – rosyjski samolot szturmowy Su-25.

6) ziemliak – ros. krajan.

7) Znaczit, jego izbili – ros. To znaczy, że go pobili.

8) SWD – snajperskaja wintowka Dragunowa, karabin snajperski Dragunowa kal. 7,62 mm produkcji rosyjskiej.

9) – Eto charoszaja wieszcz – ros. To jest dobra rzecz.

10) FSB – Federalnaja Służba Bezopasnosti, Federalna Służba Bezpieczeństwa – rosyjski kontrwywiad, utworzony w miejsce zlikwidowanego sowieckiego KGB.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: