- W empik go
Dziennik Sylwii - ebook
Dziennik Sylwii - ebook
Historia o lęku przed zakorzenieniem i wyrywaniem korzeni.
Wędrówkę Sylwii i Lewego cechuje przypadkowość, brak przejrzystych intencji, rozbieżność motywacji. Przy sobie trzyma ich strach przed samotnością i przekonanie, że wraca ten, kto jest słaby. Jednak napięcie pomiędzy relacją z drugim człowiekiem a osobistą wolnością okazuje się niełatwe do udźwignięcia.
„Dziennik Sylwii” to zderzenie dziennika podróży z opowieściami pełnymi metafizyki i fantasmagorii, w których każdy duchowy brak znajduje odzwierciedlenie w realnym, fizycznym głodzie. Narracja jest pełna ciszy, w której objawia się ukryte, podskórne drżenie świata. Nierozerwalnie związanego z ludzką egzystencją, naznaczonego śmiercią i przez to oszałamiająco pięknego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-792-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W moim mieście zmiany zachodzą powoli. Nie licząc słońca. W południe ledwie opiera się na gzymsach i parapetach, ale wieczorem okoliczne szyby płoną. Nie licząc słońca, w ciągu ostatnich dziesięciu lat tylko hotel zmienił nazwę: kiedyś był „Chemik”, teraz jest „Cristal Park”. Zrobili też elewację w bordowe fale. Jeszcze pory roku zmieniają się szybko. Jedna włazi na drugą jak ludzie w kolejce na dworcu przed Bożym Narodzeniem. Wtedy okolica pachnie filcem i watoliną. To było akurat w czasie, w którym opalenizna na ramionach zaczęła się już zlewać z mniej brązowym brzuchem, a nawet z mleczną barwą ud. Ud nie odsłaniam prawie nigdy. Z krótkich spodni zawsze wybieram te, które kończą się pod kolanem. To było wtedy, gdy już oswoiłam się z nową sobą, widywałam się w lustrze codziennie i przestałam zwracać uwagę na jaśniejszy kolor włosów. Jaśniejszy niż przedtem, zanim zaczęło się lato. Krzewy przed moim domem obrosły niewielki plac, te za budynkiem, ulubione, wykoszono zupełnie – po łodygach grubości łokcia nie został nawet ślad. Ścięto jabłonkę. Ostał się jedynie pień.
Wspomnienie karalucha w wannie nie przystaje do krajobrazu, ale nie odchodzi. Przemyka chyłkiem, z trudem próbuje przebić podszewkę ciężkiej kapy z liści, która ścieli park. Złote i purpurowe nici kładą się w kolebce świata, od czasu do czasu porusza je długi, promienisty chłód rzucany przez cienie drzew. Tamten nie dreptał. Gwałtownie wlewane porcje wody szarpały jego tułów, potem unosił się na grzbiecie, łagodnie i miarowo falował przy dnie. Nie mieścił się w odpływie. Był martwy.
Kąpiel w moim dawnym domu była uciążliwa, ale z czasem przerodziła się w rytuał, którego odprawianie przynosiło spokój. Gdy woda gotowała się w garnku, wynosiłam na górę ręcznik, mydło, szampon, a także grzebień w tylnej kieszeni spodni i dziecięcą wanienkę z niebieskiego plastiku. Wkładałam ją do dużej wanny i czyściłam dno z deszczówki, potem schodziłam na dół. Zbędne ubrania zostawiałam na łóżku: skarpetki, szalik, dodatkowy podkoszulek, ale nigdy nie zdejmowałam bluzy. Bluza miała długie rękawy i można było je naciągnąć tak, aby nie poparzyć rąk, wnosząc garnek z wrzątkiem na górę. Połowa wody lądowała w niebieskiej wanience, potem dolewało się z kranu wody zimnej do garnka i do wanienki. Pomieszczenie wypełniało się parą, a przybrudzone lustro nie dawało już żadnego odbicia.
W dziecięcej wannie moje szerokie biodra mieściły się z trudem. Gorąca woda nie sięgała nawet łydek, ale przygotowania zajmowały tyle czasu i wymagały tak wielkiego zaangażowania, że zanurzenie samych stóp wypełniało ciepłem całą resztę ciała. Przyglądałam się swojej potniejącej skórze, pokrywającej się z wolna wilgotną mgiełką.
Czy, jeśli żyje, karaluch przemieszcza się, kiedy ja zwiedzam miasto? Tak, że gdy wrócę, może nie być go już na śliskim zboczu wanny? Czy unikać polewania go wodą podczas mycia głowy? Czy z powodu robactwa szukać już sobie innego domu? Te pytania nie zmieniają się nigdy. Włosy suszyłam nad palnikiem w kuchni. Wchodziłam na krzesło, żeby ich nie spalić. Rosłam w czajniku. Odbijałam się w garnku z wodą. Gorące powietrze parzyło białka moich oczu.
Jest wietrzny dzień. Kołysze się w ostrym słońcu. Mężczyzna przystanął obok kwiaciarni. Musiał odwrócić się plecami w stronę, z której przychodzi wiatr, żeby móc zapalić papierosa, a dziewczyna przepina guziki swetra o jedną dziurkę. Ta u dołu za pierwszym razem pozostała pusta. Z ławki w parku odłazi zielona farba.
Dzień 1.
2.08.2006
Pociąg rusza, kiedy ja stoję i zamykam wejście do przedziału. Disneyland – z tym dwudziestokilogramowym plecakiem na sobie. Przez ułamek sekundy cały mój byt zawisa na pionowym uchwycie rozsuwanych drzwi. Robi się jasno. Pociąg ma w sobie ten huk, co zawsze, szum, zgrzyt, gruchotanie stalowych kości. Rozkręca się powoli, ale kiedy już ruszy na dobre, sunie gładko. Znikają kolejne czerwone światła semaforów, mgła unosi się nad lasem.
4.08.2006
Dzisiaj przeszliśmy sporo. Ale nie tyle, ile powinniśmy. Robi się z tego szarpanina – zdążymy, nie zdążymy, damy radę, nie damy. Za wcześnie na szarpaninę, to dopiero trzeci dzień. Byliśmy zmęczeni, a mimo tego zmęczenia poprzedniej nocy prawie nie spaliśmy. Pakowanie, pociąg o czwartej nad ranem, bieganie po dworcach, przesiadki – odbija się to echem już drugą dobę. W Ustroniu tacy zmięci wypadliśmy z wagonu i od razu pognaliśmy w góry. Dwadzieścia kilometrów – niby niedużo, ale dwadzieścia kilometrów plus dwadzieścia kilo na plecach… Przysiadaliśmy co chwilę na korzeniach i sapaliśmy jak miejskie psy latem.
A teraz nie jest nam ani ciepło, ani po drodze, ani wesoło, więc zapadamy się w wietrze i ulicznym betonie… Kępki trawy przy moim lewym boku i prawym udzie, mrówcza metropolia pod chodnikowymi płytami. Hulam tu za cudzą kasę – Brat przesłał mi ją na konkretny cel. Potrzebował jej, to jasne jak słońce, ale takiego mam Brata. Nie myśli o sobie, spełnia cudze marzenia. Przesyła i rzecz jasna nie przyjmuje zwrotów. Chcę przejść to, co sobie założyłam, dla czego zrezygnowałam z odwiedzin u niego. Wielki Szlak Czerwony ma jeszcze i tę cenę. Zawsze, kiedy padają te pytania, takie niewygodne: „Co robimy? Czy mamy jakiś plan?”, czuję, że wszystko się wali. Bo go nie mamy. Mieliśmy, ale się posypało i teraz jesteśmy po prostu w drodze. Bez możliwości zrekompensowania sobie i innym tej dziwacznej straty. Dziś rano trzymała mnie jeszcze myśl, że może przejedziemy się do tego Zakopanego (M. wymyślił to na poczekaniu) i będzie fajnie. Pójdziemy w góry, bo kiedy człowiek jest w wysokich górach, myśli inaczej. Tutaj tak nie jest. Beskid Żywiecki i Śląski to tylko pagórki porośnięte lasami. Główny szlak beskidzki to tylko ścieżka w lesie od schroniska do schroniska. Bez ludzi, bez możliwości rozbicia namiotu, za to z okazją do pozbycia się sporej ilości pieniędzy. Coś, na co nas (a może tylko mnie?) nie stać w tej ani w żadnej innej chwili. Kiedy leżę na murze koło rzeki, patrzę, jak woda ścieka do sztucznego wodospadu, i mnie boli. Wiele rzeczy mnie boli, bo to nie miało być tak. A co słyszę? „Przynajmniej będziemy wiedzieli na przyszłość…” Przynajmniej jak dla mnie to sprawy nie załatwia.
– Nie ma przyszłości – mówię.
– Jak to: nie ma przyszłości? Wiesz, każdy ma jakieś plany. Kiedyś chciałaś się dostać na studia, teraz studiujesz, no a wtedy to była przyszłość jednak.
Stek bzdur. Rozprawy pseudofilozofa. Pies pogrzebany gdzie indziej: przyszłość nie istnieje. Nie ma jej teraz – więc nie ma jej wcale. Nie poczuję jej w tym momencie ani jej nie dotknę. Jestem tutaj i coś mnie boli, bo coś mi się nie udało. Przyszłość mnie nie pociesza. Jeżeli chcesz zabić mój żal, to nie mów mi, że na drugi raz będziemy wiedzieć, bo nie będziemy. Bo drugiego razu może nie być i nawet na pewno nie będzie. Tak jest poukładany świat: jeżeli mocno nie wgryziesz się w swoje marzenie, to ono cię opuści. Nie ma drugiej szansy. Więc jestem tu, teraz, w Suchej Beskidzkiej, gdzie dotelepaliśmy się stopem. Patrzę, jak biały dym unosi się z żółtego domku Kebab Pub Vito-la, i mam świadomość, że jestem człowiekiem przegranym. Marzenie mojego życia jest zwykłą ściemą. Rozbijam się po kraju z uczuciem rozczarowania. Nie to miejsce, nie ten czas. Nie ci ludzie. Jestem tu z człowiekiem, który jest mi obojętny. I pomału rodzi się w mojej głowie bolesna myśl, że powinnam być gdzie indziej, przy ludziach, których kocham, że bez nich wszystko jest tylko żałosną próbą odzyskania czasu, jaki przeminął. Po raz kolejny już popełniam błąd, szukając szczęścia tam, gdzie go nie ma. Ciągle niczego nie mogę się nauczyć.
Bolą mnie kostki. Klamry butów wpijają się w skórę. Asfalt odbija, a my teraz ciągle po asfalcie. Każdy niewielki ból staje się z czasem bólem nie do zniesienia. Kiedy zaczyna wgryzać się w ciało, palić jak rozgrzane żelazo, uwiera, a potem pulsuje i nie można już tego zatrzymać.
*
W Nowym Targu do pociągu wsiada dwóch górali. Znają się, podróżują razem, ale jeden wchodzi do przedziału po lewej, a drugi po prawej:
– Chodźże tu! – krzyczy pierwszy. – Tu jest fajno!
– Chodźże tu, to samo! – odpowiada drugi.
5.08.2006
Zwinęliśmy się wcześnie rano, jeszcze w deszczu, żeby nie płacić za pole. Namiot suszymy na dworcu. Wisi na peronie na sznurku splecionym z dodatkowych naciągów i sznurówek – nie ruszymy się stąd, póki nie wyschnie. Obok piją dzieci. Chłopak szarpie dziewczynę za bluzę i krzyczy na nią, żeby się zachowywała normalnie. Para co chwilę znika za drewnianym filarem, podczas gdy reszta siedzi na ławce i wszystkiemu spokojnie się przygląda. Ubrana na czarno ruda dziewczyna suszy włosy. Druga ma na sobie za dużą ortalionówkę, a szyję szczelnie opatuloną sztywną, bawełnianą chustką. Młody chłopak, blondyn z pieszczochami na nadgarstkach, wiąże żółte sznurówki glanów. Ten, który wrzeszczy na dziewczynę, najgłośniej klnie, sączy piwo z puszki i nie wypuszcza peta z ręki, a ona daje mu się tarmosić za długie włosy i pomarańczowy polar.
Odwracam głowę. Tablica pamiątkowa, z drewna: „Władysławowi HR Zamoyskiemu. Fundatorowi i organizatorowi budowy kolei do Zakopanego w 100 rocznicę odjazdu pierwszego pociągu spod Giewontu. 15 października 1999 roku”. Obok, na ścianie, markerem: „My tu byli i wódę pili. Ja, on i ona. Jest godzina 02:04, pociąg jest o 5:35 (chyba że padnie «ogłoszenie», to pojedziemy o godzinę wcześniej), cha cha cha, chyba śnieg pada, a pociągu nie ma!!!”.
*
Na peronie spory ruch. Wiatr i trochę zimno. Dziewczyna w pomarańczowym polarze śpiewa. Ma ochrypły głos – z przepicia czy z niewyspania? „Zatańcz ze mną jeszcze raz!”. Ale melodia się gubi, piosenka zmienia się w zwykły tekst i śmiech na to wszystko pada. Śmiech pozostałej czwórki.
M. robi zdjęcia pociągom. Dziś jest jakoś inaczej. Może to po telefonie od rodziców. Znowu ona: „Seks, papierosy, wóda, papierosy, seks, wóda – myślę, że nam się uda…”.
*
Z Gruszkowa wziął nas facet w kosmicznych okularach przeciwsłonecznych.
– Te góry zjeździłem na rowerze już prawie całe. Muszę się dowiedzieć, czy na Babią Górę można wjeżdżać rowerem od słowackiej strony. Podobno można. Z naszej się nie da, to znaczy jest zabronione. Na Rysy też uderzam. Dziś byłem nad Morskim Okiem, ale tam o tej porze roku to już dzikie tłumy. Jak się wakacje skończą, to bym się tam przejechał. Na te Rysy. Bo ja nie lubię schodzenia z gór – tłumaczy – bolą mnie wtedy kolana. A tak, na rowerku, to sobie wjadę na szczyt, zjadę i rano pójdę do pracy.
*
W Limanowej stoimy w fatalnym miejscu i trwa to chyba z czterdzieści pięć minut. Nikogo. Ale dalej pobocze jest jeszcze węższe, a wcześniej stalibyśmy przed skrzyżowaniem i nie wiadomo by było, dokąd właściwie chcemy jechać. Miejsce jest kiepskie, ale w końcu ktoś się zatrzymuje. Nie jedzie na Nowy Sącz, jedzie na Stary. Chcemy – możemy jechać. Chcemy. On nie potrzebuje niczego wiedzieć, ani skąd jesteśmy, ani dokąd dokładnie zmierzamy. Milczy. Tylko kiedy mijamy rynek w Limanowej, cały we wstążkach i kwiatach, mówi, że u niego we wsi też jest niedługo festyn. W zamian informujemy, że w Żywcu był wczoraj zjazd górali amerykańskich.
– Dobre – śmieje się. – Amerykańscy górale…
Potem prawie potrąca psa, a jeszcze później oddzwania do Tereski. Gadają o kotach i o tym, że on na tym swoim jeżdżeniu prawie nic nie zarabia. Ale już niech tam, pojeździ jeszcze ze dwie godziny.
– Przepraszam cię na chwilkę, Tereska… – chce przerwać rozmowę, żeby wytłumaczyć nam, którędy powinniśmy jechać dalej, ale Tereska go zagaduje. – Oj tam, kobitki od razu – tłumaczy się kierowca. – I facet jest między innymi – te „inne” to ja. – Tam macie drogę na Nowy Sącz – zwraca się do nas, pokazując łokciem przez szybę.
*
Potem jest już tylko gorzej. Stoję w zakolu autobusowym, słońce schodzi coraz niżej. Rzucam długi cień na ulicę, ręka drętwieje mi już od łapania stopa. Wtedy zatrzymuje się młody mężczyzna. Czarny samochód, czarna koszulka, czarne okulary. Łysy.
– No, wsiadajcie, szybko!
Otwieram drzwi, mówię, że do Gorlic.
– No na co czekasz?! Do Gorlic? O ja… przez Sącz? No dobra, do Grybowa was podrzucę. – Mówi to takim tonem, jakby chciał powiedzieć: „Po cholerę mi to tłumaczysz” albo „Co mnie obchodzą wasze Gorlice”. – No wsiadać, wsiadać, szybko… – Nie wiem, jak on by chciał wsiąść szybko z dwoma plecakami turystycznymi na tylne siedzenie w samochodzie, który ma tylko przednie drzwi. – Wrzuć to do bagażnika, chłopie…
Przez całą drogę nic nie mówi. Pali papierosy jeden za drugim, czasem, jak zawiewa, palę z nim – niestety. Słucha Kazika. Potem leci coś, czego nie znam, ale jest psychodeliczne i wytwarza dziwną atmosferę. Tak jedziemy przez ulice. On wymija po cztery samochody naraz, pani w głośniku śpiewa: I love dying in your eyes… Robi się bardzo klimatycznie i milcząco. Możliwe, że szybko spisuję ludzi na straty, ale ten tutaj jest pajacem, tym razem to jasne jak słońce. M. jednak podryguje głową w rytm piosenki Kazika i stuka ostentacyjnie palcami w kolano. Jakby chciał się podlizać, że on też to zna i słucha sobie czasem. Nie rozumiem, po co dawać satysfakcję pajacom… Potem desant na skrzyżowaniu, na którym prosto jedzie się na Gorlice. Szybko, szybko, raus! Strzelam drzwiami.
– Może i się zatrzymał. Ale że miłosierny to nie znaczy od razu, że nie skurwysyn.
*
I znowu: stoję w zakolu autobusowym. Słońce schodzi coraz niżej, rzucam na ulicę coraz dłuższy cień. Dzisiaj jechaliśmy jeszcze trzema samochodami.
Pierwszy kierowca: z Zakopanego do Nowego Targu. Temu wyspowiadaliśmy się jak leciało.
– Jesteście z Zakopanego? – zapytał.
– Nie. Ja pochodzę z takiego małego miasteczka na wschodzie.
– A kolega?
– Kolega nie, jego dom jest bliżej morza niż gór.
– Byliście w Zakopanem na wakacjach?
– Nie.
Spotkaliśmy się w Ustroniu, jedziemy razem w Bieszczady. Mieliśmy iść piechotą, ale było nam za daleko i za ciężko. Wysłaliśmy więc z Koniakowa paczkę do rodziców M. Była w niej patelnia mojej mamy, garnki, trampki i bluza M., a także długopis i pasta do zębów, bo niesienie dwóch past i dwóch długopisów jest nielogiczne. Zostawiliśmy też butlę gazową w schronisku na Stożku, i to już po pierwszym dniu. Mówiłam koledze, że trzeba być wariatem, żeby brać ze sobą pięciokilową butlę do plecaka, ale mi nie wierzył. Zostawiliśmy ją, a wciąż było nam za ciężko. Więc postanowiliśmy pojechać do Zakopanego autostopem. Przez Węgierską Górkę, Żywiec i Beskidzką Suchą…
– Cholera – przerywa mi. – Minęliśmy już chyba ten Nowy Targ. Zawrócić? Bo ja jadę przez Skomielną Białą.
– Może być. To bez różnicy…
Uśmiecha się. Policzył, że zmieniamy plany średnio co kilka godzin, bo od przedwczoraj mieliśmy już kilkanaście scenariuszy podróży. Pewnie uczy matematyki jak moja mama. Jest wesoły, nam też dziś humory dopisują, więc dobrze się jedzie. Rozmawiamy, a M. raz po raz wybucha gwałtowną salwą śmiechu.
*
Drugi: Daliowa – Dukla. Zatrzymuje się tirem. Jesteśmy w szoku, bo to złe miejsce na tira. Ale szok szybko mija, tirem fajnie się jedzie, więc nie ma co się dziwić, trzeba się cieszyć. Wrzucamy plecaki do kabiny i ładujemy się na górę. Obserwowany z wysoka przez szeroką szybę świat zdaje się przestronniejszy. Mijamy snopy siana pozwijane w beczki i popegeerowskie bloki. Tutaj, w górach, na tym pustkowiu, pośrodku łąki. Widok z innej planety. Jakby je ktoś wyrwał i przesadził, taki rezerwat.
Oboje zachodzimy w głowę, jak on się mija z tymi wszystkimi osobówkami, przecież stąd niczego nie widać, a już na pewno starych syrenek i pordzewiałych maluchów. Może ten ich potworny turkot zapowiada, że nadjeżdżają. I kierowca tira ma się na baczności. Przy takim hałasie to pewnie jest możliwe. Samochód pachnie wanilią. Kierowca trzyma w schowku fajranty. Uśmiecham się do siebie: to te fajki, które chłopaki palili w ogólniaku – myślę – za tych biedniejszych, ale przecież lepszych czasów.
*
Trzeci: Żywiec – Sucha Beskidzka.
Wziął nas, żeby sobie pogadać. Paszcza mu się nie zamyka i nikomu nie daje dojść do słowa. Teraz to my mamy ubaw. Ciągle narzeka: na drogi, na władzę, na ludzi. Na wszystko.
– Tu niedaleko zaplanowali jakąś szosę. Miał być most i co oni robią? Budują ją obok i mówią, że się później przesunie! No kuźwa, jakby nie można było od razu normalnie zbudować tam, gdzie ma być. Ale nie, oni zwożą kamyczki, robią wysepki, żeby ptaszki miały gdzie śpiewać. Bo się jakiś zielony znowu przyzielenił. – I drze się nagle na te samochody przed nami na niemieckich rejestracjach: – Hitlerowiec, kurwa, dwadzieścia na godzinę jedzie, trzeci bieg ci ze skrzyni wyjęli?! Służbista pierdzielony!
Pochodzi z Suchej Beskidzkiej, ale od lat w niej nie mieszka. Pracuje w Roterdamie. Naprawia łodzie. Tutaj przyjeżdża tylko do matki. Pokaże nam fajne miejsce, żeby się rozbić: nad rzeką, chociaż przy torach. Gdy byli dziećmi, chodzili z kolegami się tam kąpać. Najlepiej w nocy: z pobliskiej piekarni ulatywał zapach świeżego, ciepłego chleba. Kradli też od tej baby, co tu właśnie ma płot, jabłka i inne rzeczy z sadu.
Sucha Beskidzka sprawia wrażenie przedpokoju, korytarza przez góry. Jest jedna ulica i wszystko skupia się wokół niej. Cały świat. Ciągną się wzdłuż niej rzeka i tory kolejowe. Z niektórych domków wychodzi się wprost na peron, na rampę, na metalowe schody pomostu łączącego platformy. Po okolicznych górach rosną domki rozsiane samopas jak czerwone maki. Stoją pojedynczo, są odosobnione, wyizolowane, jeden od drugiego odległe. Nie wiadomo nawet, którędy się do nich dostać, bo poza główną ulicą nie widać innych dróg.
A jednak to niewielkie miasteczko w górach jest miejscem, z którego można się wydostać, od którego da się oderwać, wypłynąć na szeroki świat. Chociaż z głównej ulicy nie widać żadnych okolicznych miast (ich światło nocą przysłania cień wielkiej góry), a Sucha Beskidzka z punktu widzenia swego centrum, swej osi, jest jedynym miejscem na ziemi, można jakimś cudem dotrzeć z niej nawet do Roterdamu. To nie są wsie bieszczadzkie, które tak szybko i nieodwracalnie stają się dla ludzi ich sensem życia, rytmem, dniem. Kołem.
Przywozi nas w to fajne miejsce, gdzie się można rozbić. Wysiada z samochodu, stoi chwilę nad brzegiem rzeki i gapi się w wodę. Potem odpala papierosa, wracając do samochodu, trochę się buja, wsadza ręce w kieszenie. Widać coś go nagle dopadło i postanowił się nie dać nostalgii, odwrócić do wspomnień plecami, żeby nie pożarły całego jego życia, Roterdamu z kiwającymi się na wodzie łodziami, obcojęzycznego świata szerokiego jak woda, wszystkiego, czym jest teraz, a czym tutaj nigdy nie mógłby się stać.
– No to miłego wypoczynku – mówi, unosząc dłoń z papierosem między palcami. – Cześć!
Przywiózł nas w naprawdę fajne miejsce. Szkoda tylko, że zbudowali tu próg wodny – punkt poboru wody pitnej dla Śląska – i już nie można się kąpać. Może to właśnie zobaczył i dlatego uciekł do swojego samochodu tak szybko.
Jeszcze tego samego dnia idziemy na peron. Wsiadamy w pociąg do Zakopanego.
*
– Jest czternasta. Co będziemy tu robić? – zaczynam ten temat wprawdzie ja, ale już po chwili żałuję, bo pada propozycja, żeby pojechać pociągiem.
– Chodźmy na stację, stąd muszą być połączenia z Zakopanem.
Ja wolę bocznymi drogami. Tanio i wesoło i można pogadać z przypadkowymi ludźmi, może coś się ciekawego zdarzy na szlaku jeszcze, może nas podróż czymś zaskoczy, ale M. nie – M. nie jest taki. On woli przemieszczać się tak, jak zwykli podróżować ludzie, którzy mają coś do załatwienia: prosto do celu. Raczej pociągiem niż okazją. Zapłacić za pole, zjeść posiłek w ciepłym schronisku, a nie chleb z serem na klepisku obok sklepu. Nie interesuje go droga, tylko cel, i dziwię się temu, bo przecież nie wybieraliśmy się w konkretne miejsce, mieliśmy wędrować. Pięćset dziewiętnaście kilometrów. Trasa została określona ściśle i programowo, a mimo to nie sposób myśleć o niej w kategoriach celu, punktu na mapie, momentu w historii. Cel. Cel można osiągnąć łatwo i szybko, to środek Europy, są na to proste, cywilizowane sposoby. Zakopane? Sucha Beskidzka, Wołosate? – Skoro zdecydowaliśmy się, gdzie jechać, to może po prostu już tam dojedźmy. I wtedy czuję, że to nie moja wymarzona podróż, ale wagon dla niepalących w pociągu, i to nawet nie przedsionek, tylko pomarańczowe, plastikowe fotele, w dodatku M. budzi mnie, trzaskając foty z lampą błyskową tuż pod moim nosem.
9.08.2006
Niedziela piątego sierpnia to był jeden z lepszych dni. Pierwszy po długim ciągu klęsk, złego nastroju i rozczarowań. Stopa łapało się źle. Zupełnie nie szło. Poszarpaliśmy trasę z Zakopanego na drobne kawałeczki. Ale może właśnie to pomogło, że siedzieliśmy w rowach przydrożnych, wciąż na nowo odtwarzając naszą historię w obecności coraz to innych ludzi. A może jeszcze bardziej to, że z Grybowa wzięła nas Oleńka. Pierwszy raz tego roku można było wykąpać się w zimnej rzece niedaleko Gorlic, napić piwa i pogadać z kimś przy ognisku, rozdmuchanym z cudzego żaru, na łące w Bielanach. To było pierwsze dobre miejsce na tej trasie. Aż dziw, że tak blisko domu. Trzeba było pojechać do samego Ustronia, żeby się o tym przekonać. Cisza, rosa, wilgoć, żywej duszy i żadnych latarni. Świerszcze, trzaskający ogień. I trawa już zupełnie inna – żółta, nie zielona, pola przykryte zbożami, octem, miętą, rumiankiem i dzikim koprem. Widać gwiazdy.
– Brakuje mi, Oleńko, naszych przyjaciół. Wiesz o tym?
– Mnie też ich brakuje.
*
Rozmowa była krótka, ale szczera.
– Dlaczego chciałeś ze mną jechać? – pytam. – Nie jedziemy na skraj świata; u celu tej podróży nie ma nic ciekawego.
– Chciałem zwiedzić miejsca, w których jeszcze nie byłem. Odpocząć, zrobić sobie wakacje. Dlaczego mnie o to pytasz?
– Bo nie rozumiem. Inne rzeczy cię nie interesują, tylko to, żeby już być na miejscu. A przecież dotarcie tam to koniec. Ty chciałbyś zrobić z niego początek.
– Zawsze jedzie się przecież dokądś.
M. nie widzi różnicy pomiędzy wędrowaniem a wczasami w pensjonacie. Nie wie, że tu wszystko wydarza się przed dotarciem na miejsce, a nie po.
– Naiwny jesteś – mówię. – Czego spodziewasz się potem? Wołosate to nie jest ładne miejsce. A jak dotrzemy, będziesz musiał wracać do domu, śpieszy ci się gdzieś?
– A ty po co pojechałaś ze mną? – odpowiada pytaniem na pytanie. Martwią go moje słowa.
– Potrzebuję znaleźć sobie dobre miejsce na dom – rzucam prosto z mostu. – Takie do życia, miejsce, gdzie da się wytrzymać. Gdzie się dobrze żyje.
– A po co ja ci do tego? – kolejne pytanie M. zadaje ostrożnie.
– Do tej pory wydawało mi się, że samej podróżuje się źle – odpowiadam szczerze.
Zapada cisza.
– Możemy rozbijać się po całych Bieszczadach – odzywam się po chwili – ale nie ukrywam, że są miejsca, do których wolałabym pojechać bez towarzystwa. Nie zabieram tam obcych.
– Była mowa, że kończymy wyprawę trzydziestego pierwszego sierpnia – próbuje się buntować. – Teraz nagle zmieniasz zdanie i co? Kończymy wcześniej?
– Nie powiedziałam, że kończymy. Powiedziałam, że nie ukrywam, że chciałabym tam jechać sama, kiedy to wszystko już się skończy. To jedna z opcji, propozycja.
– Nie lubię gdybania ani zmieniania planów.
– Gdybania nie lubisz? – denerwuję się. – Tu wszystko jest gdybaniem. Planu nie ma już od jakichś pięciu dni. Plan się zawalił i wobec tego rozważam różne możliwości, jak wszyscy. – Zastanawia się jeszcze przez chwilę. Widać jego ciemne kontury, wyłaniające się z mroku namiotu. Podpiera głowę na ręce.
– Jak chcesz, mogę nie gdybać – mówię ostatnie tego dnia zdanie. – Mogę sama podjąć decyzję.
*
Droga przez Grzywacką Górę jest drogą krzyżową. Na szczycie stoi kaplica i pamiątkowy, milenijny krzyż. Są też stacje. A z plecakiem wchodzi się tam tak, jakby się szło z krzyżem. Ciężko złapać oddech i człowiek powłóczy nogami. Trzeba przystawać co kilka kroków. Nie daję rady. Nie daję sobie już z tym wszystkim rady. Ciężar to taka sama katorga jak woda i ogień, jak dokuczliwe rany. Taka sama tortura. Aluminiowe garnki, woreczki soli i bochenki chleba, krzesiwa, widelce i butelki wody. Włóż sobie to do plecaka, przytrocz do boku, przerzuć przez ramię, przewiąż w pasie – zrób z tym, co chcesz. Tylko się potem podnieś pod ciężarem mojej nienawiści beztroskiej i mojego gniewu. Co ja właściwie tutaj robię? Jaki jest sens całej tej farsy? Od kilku dni każdego ranka w namiocie myślę tylko o tym, żeby się nie budzić. Nie trwać przez te kilkanaście minut w zupełnej ciszy z M., nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Chciałabym to już odbębnić.
Wyczekuję momentu, w którym mogłabym powiedzieć: to dla tej chwili warto było się męczyć, to o to właśnie chodziło. Ale ten moment nie nadchodzi. Jeśli nie będzie go na szczycie Połonin, to znaczy, że nadszedł czas zupełnej nędzy. Że strasznie dużo niechęci musiało się we mnie odłożyć. Przede wszystkim do tego człowieka, z którym tutaj jestem. Bo zajął czyjeś miejsce. Dmucha w ognisko z odległości półtora metra, zapina się pasami na tylnym fotelu samochodu i ni stąd, ni zowąd wyskakuje z jakimiś dziwnymi historyjkami z czasów podstawówki.
Siódmy sierpnia to był nasz dzień wolny. Spędziliśmy go nad rzeką na odludziu. M. się nudził. Chodził przez cały dzień w kółko. Niczym nie umiał się zająć. Niewiarygodne, jak bardzo się różnimy. Przychodzi dzień odpoczynku, przez kilka godzin nie robię niczego. Potem gapię się w mapę. Wstanę pranie powiesić, pozwijać drzwi do namiotu. Tylko rozmowa z nim byłaby straszna. Pochłania mnie każde drobne zajęcie, potrzebny jest mi ten dzień odpoczynku od niego, od stopa, od biegu, od ludzi. A on zawsze przyłazi i wypada z jakimś pomysłem, kiedy piszę. Niczego dokończyć nie można. A to nie siedźmy, a to chodźmy, a to się zbierać trzeba, a to coś tam. Nie mam na to ochoty. Liczą się ludzie. I miejsca, które spotykam na drodze. Liczy się atmosfera, oczekiwanie na czas nadmiernej wesołości. Liczy się tysiąc szczegółów. A nie tylko cel. Nie tylko to, czy gdzieś wejdę i zejdę. Bo jeśli z „wejdę i zejdę” nic się nie wiąże, to „wejdę i zejdę” nie ma sensu. Od wczoraj, od ósmego sierpnia, jesteśmy w Biesach. Nie chciałam tu z nim przyjeżdżać. Ostatecznie zwyciężyła chęć zobaczenia się z rodziną. Teraz zapadam się w zagłębienie bukowego pnia, przyglądam się ruchowi wokół mnie i widzę dokładnie: to nie ten człowiek miał tutaj dokładać do ognia, nie ten człowiek miał tutaj siadać ze mną przy stole. Nie ruszam się. Nie chcę stawać się częścią jego życiorysu. Niech krząta się sam wokół paleniska, wokół środka obozu. Jesteśmy osobnymi bytami. Dobrze nam razem tylko wtedy, kiedy się schlejemy, i tylko dlatego, że każde z nas łatwiej zapada się wówczas w swoje wspomnienia, marzenia i fantazje, traci kontakt z drugim. Tak jak w PTSM-ie w Dukli. Z paprykarzem i sześcioma puszkami po piwie, na szkolnej ławce w rogu wielkiej, pustej sali z pustymi, piętrowymi łóżkami.
*
I znowu ta trzęsawka, ta kurwica. Że nic się nie dzieje. Że nikogo nie ma. Siedzenie. Bycie. Hibernacja. Pusty świat. Bez dźwięków i bez ludzi, tylko z konikami polnymi. Bezruch. Bezświat. Zielona nicość, rusztowanie, infrastruktura teatru – bez aktorów i życia. Obstawili nasz namiot autami. Granatowy ford, czerwony opel, zielone renault. Rozbiliśmy się w kinie samochodowym? Przyjechał wujek z ciotką.
– Ty rozbijaj, ja trzymam!
Mieli wziąć ze sobą Oleńkę, przez kilka dni było na co czekać. No ale brzuch ją boli. Przyjechać na dwa dni po to, żeby leżeć i się za trzewia trzymać? Bez sensu. Zresztą pies, psa nie ma z kim zostawić. Więc trzeba zostawić Oleńkę. I wszyscy się ucieszyli, że Oleńkę brzuch boli. Taki zbieg okoliczności, nie trzeba losów ciągnąć, nie trzeba w kości grać…
Zanim przyjechali, usłyszałam od taty:
– Lepiej, żeby wujek nie brał psa, bo będziemy tu z nim mieli urwanie głowy.
I stało się – radość w rodzinie. Zawsze jest coś. I dlatego właśnie nigdy niczego nie ma.
*
A potem to. Czy to moja wina, że ją rani podmuch powietrza, a ja mam w sobie pękające ziarna, które od czasu do czasu – napęczniałe od bólu rozrywanej skorupy – strzelają w człowieka trującymi pnączami? Tak właśnie z osoby najbliższej mojej Najmłodszej Siostrze staję się tą, która najmocniej ją rani. Człowiekiem, który zresztą rani wszystkich w pobliżu. Niezrównoważonym emocjonalnie socjopatą, który ludzi przyciąga i odpycha w najmniej oczekiwanych, nawet dla niego, momentach, z powodu mniej raczej niż więcej znanych sobie uczuć: miłości, strachu i nienawiści. Dla którego to właśnie bywa konieczne, by się ochronić. Staje się – jestem już, jestem od dawna, od zawsze egoistą, który ludzi sobie wybiera, nie traktując wszystkich równo, ale względem swego lubię – nie lubię, potrzebuję – nie potrzebuję.
– Ale gdyby ktoś przyjechał, to byś chodziła do sklepu – tak mi wyrzuca moja Najmłodsza Siostra.
– Nie jesteście moimi przyjaciółkami ani koleżankami. Jesteście moimi siostrami i kocham was, ale nie oczekujcie, że będę się wobec was zachowywać jak wobec znajomych w moim wieku.
To takie brutalne. I takie prawdziwe. Jak to zrobić inaczej? Gdyby ktoś przyjechał, ktoś, czyli Oleńka albo Księżyc. Ktoś – ludzie, za którymi tęsknię, jedyni, którym mogłabym powiedzieć: „Ej, wiesz, już tu takiego dostaję pierdolca… Wiesz, ta drzazga obecności i braku obecności drugiego człowieka. Tak bym się z wami nawaliła, że do rana nie doczołgalibyśmy się w spokojne miejsce”. I poszłabym z nimi do sklepu właśnie, żeby po drodze pokazać im, gdzie boli. Czy o dziesięć lat młodszej Siostrze można bez konsekwencji pokazać, gdzie boli i o jakie tutaj chodzi blizny?
– Myślałam, że kiedy przyjedziesz, będzie fajnie – mówi.
A nie jest. Bo okazało się, że nie jestem jednoosobowym cyrkiem na kółkach, nie potrafię rżnąć głupa przez dziesięć dni z rzędu i potrzebuję samotności i ludzi pogiętych, ludzi mojego kalekiego pokroju. Że mam swoje myśli, pragnienia, lęki i tęsknoty. Swoje zaniechane, ropiejące marzenia, swoich pogubionych kumpli z Nibylandii i żadna gra w scrabble nie ukryje tkwiącej w mojej głowie szpilki.
*
Tym razem te Biesy nie są moje. Ja to wiem, wiem od początku i nie krzyczę, kiedy inni się bawią. Czasem tylko trafia mnie szlag, gdy ich widzę. Jedno wyjście w góry, jedno wyjście nad rzekę – jak na ironię, człowiek wraca po tym zepsuty, z rozjechanym kolanem. Ja jestem tu przez przypadek, bo tak mi wypadło, bo tu zabłąkały się moje nogi – bo to miejsce przyciąga, nawet gdy się tego bardzo nie chce. Popatrzeć na gwiazdy, chociaż niebo najczęściej jest zachmurzone. Zanurzyć się w wodzie, choć w tym roku akurat najczęściej pada i rzeka zamienia się w błotną lawinę. Przespać się na ziemi, czuć pod sobą każdy kamień i każdą kość kręgosłupa, jak się łamie, prostuje, otwiera. Jak ciało rozluźnia się i wtapia w świat. W jego twardą, zakurzoną skorupę, w żółwi pancerz. Po dwudziestej pierwszej wszyscy już śpią. Bez roszczeń. Ja tu tylko nawiedzam martwe łupiny.