Dzienniki - ebook
Dzienniki - ebook
Po co nam kolejny Kafka? Choćby po to, by przekonać się, że wbrew pozorom wcale go dobrze nie znaliśmy. Przygotowując Dzienniki do druku po raz pierwszy, wydawcy pośmiertnej spuścizny pisarza znacząco zmodyfikowali wszystko, co ich zdaniem „psuło” tekst. Co zaś wydawało się błahe, banalne, nieistotne – po prostu usuwali. Kompletne niemieckie wydanie Dzienników, w wersji zgodnej z rękopisami, ukazało się dopiero w 1990 roku.
Niniejszy przekład jest pierwszym, który konsekwentnie podąża za tamtą edycją. Uzupełniają go przypisy i komentarze. W październiku 1921 roku Kafka notował: „Ten, kto za życia nie potrafi się z życiem uporać, potrzebuje ręki, by trochę odganiać rozpacz z powodu własnego losu, (…) lecz drugą ręką może zapisywać, co widzi pod gruzami, albowiem widzi inaczej i więcej od innych”. Być może właśnie taka jest główna funkcja Dzienników, gromadzić „zapiski spod gruzów”. Zgoda, życie ulega dla Kafki niepowstrzymanej erozji. Kończy się porażką, a porażka zawsze jest bolesna. Lecz porażka praktykowana starannie i troskliwie (w tym zaś, przyznajmy, pisarz osiągnął prawdziwe mistrzostwo) bywa przecież dla literatury ciekawszym zakończeniem. Znacznie ciekawszym.
Literacką wartość Dzienników dostrzeżono późno. Obecnie coraz częściej uznaje się je za ważny element twórczości Kafki; za niezbywalną część jego pośmiertnej rozmowy z czytelnikami, wyjątkowo intymnej. Oto jesteśmy świadkami, jak Kafka przekształca własne życie w literaturę. Łukasz Musiał
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-71-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
6 _{października 1911}_ Dwaj starzy mężczyźni z przodu przy długim stole obok sceny. Jeden opiera się obiema rękami o stół, ku scenie zwrócił na prawo tylko twarz, której niezdrowa nabrzmiała czerwień a poniżej nieregularna czworokątna, zmierzwiona broda, smutno zatajają jego wiek, drugi natomiast, na wprost sceny, trzyma twarz porządnie zasuszoną przez wiek daleko od stołu, o który opiera się tylko lewym ramieniem, prawe natomiast uginając w powietrzu aby lepiej rozkoszować się melodią, której śladem podążają czubki palców i której delikatnie poddaje się krótka fajka w jego prawej. „Tateleben53, śpiewajże razem z nami” woła kobieta to do jednego, to do drugiego, pochylając się trochę i wyciągając ponaglająco ramiona.
— Melodie nadają się do tego, aby złapać każdego podskakującego człowieka i, nie rozrywając go, pochwycić cały jego zachwyt, skoro już nie chce się uwierzyć, że to one go w nim wywołują. Bo tym 2 w kaftanie szczególnie śpieszno do śpiewania, jak gdyby rozciągało ono ich ciała wedle własnej najistotniejszej potrzeby, klaskanie dłońmi podczas śpiewu jawnie dowodzi doskonałego samopoczucia człowieka w aktorze. — W kącie dzieci gospodarza zostają na scenie razem z panią Klug w związku z rolami dziecięcymi i śpiewają z resztą, pomiędzy wydymającymi się wargami usta wypełnione melodią.
Sztuka: Seidemann, bogaty Żyd, jawnie skupiając wszystkie swe zbrodnicze instynkty na tym jednym celu, już przed dwudziestu laty kazał się był ochrzcić, trując podówczas swą żonę, która nie pozwoliła się zaciągnąć do chrztu. Od tamtej pory dokładał wszelkich starań, aby zapomnieć żargon, który rzecz jasna pobrzmiewa mimowolnie gdzieś na samym dnie jego mowy, i okazuje na początku zwłaszcza tak aby słuchacze wbili to sobie do głów a i też dlatego, że nadchodzące wydarzenia dają po temu sposobność ustawiczną odrazę do wszystkiego, co żydowskie. Swoją córkę przeznaczył dla oficera Dragomirowa, ta jednak, kochając swojego kuzyna młodego Edelmanna, w wielkiej scenie powstaje w niezwyczajnej kamiennej pozie przełamanej dopiero talią i oświadcza ojcu, że jest wierna żydostwu, i kończy cały akt pogardliwym śmiechem z zastosowanego wobec niej przymusu. Dragomirow może jednak z jakichś przyczyn ożenić się dopiero wtedy, gdy zostaną wykupione jego weksle, które posiada stary Edelmann i których ten, chociaż wkrótce wyjedzie do Palestyny i chociaż Seidemann chce za nie zapłacić gotówką, nie zwraca. Wobec zakochanego w niej oficera córka zachowuje dumę i szczyci się swoim żydostwem chociaż jest ochrzczona, oficer nie wie, co począć, i zwiesiwszy ramiona, splótłszy luźno dłonie, spogląda prosząco na ojca. Córka ucieka do Edelmanna, chce poślubić ukochanego, choć na razie w tajemnicy, ponieważ według prawa świeckiego nie wolno Żydowi poślubić chrześcijanki, ona zaś bez pozwolenia ojca nie może przejść na judaizm. Nadchodzi ojciec, dostrzega, że bez podstępu wszystko będzie stracone, i niby to błogosławi małżeństwo. Wszyscy mu wybaczają, ba, zaczynają go kochać tak, jakby to oni dopuścili się niesprawiedliwości, nawet stary Edelmann, zwłaszcza on, chociaż wie, że Seidemann otruł jego siostrę. (Ta luka powstała być może wskutek skrótu, a być może również dlatego, że kolejne trupy aktorskie przekazywały sobie sztukę przede wszystkim ustnie) Dzięki pojednaniu Seidemann uzyskuje przede wszystkim weksle Dragomirowa, bo „wiesz” mówi „nie chcę, żeby ten Dragomirow źle mówił o Żydach” i Edelmann oddaje mu je za darmo, potem Seidemann woła go do portiery w głębi, chce mu rzekomo coś pokazać, i od tyłu przez szlafrok zadaje mu nożem śmiertelny cios w plecy. (Między pojednaniem a morderstwem Seidemann był przez jakiś czas poza sceną, po to, aby obmyślić plan i kupić nóż) Dzięki temu chce doprowadzić młodego Edelmanna na szubienicę, bo to na niego musi paść podejrzenie, a córka stanie się wolna dla Dragomirowa. Ucieka, Edelmann leży za portierą. Córka wstępuje na scenę w welonie ślubnym, wsparta na ramieniu młodego Edelmanna który nałożył koszulę modlitewną. Ojca, niestety, jak widzą jeszcze nie ma. Przychodzi Seidemann i widząc młodą parę, wydaje się szczęśliwy. Wtedy zjawia się jakiś człowiek, być może sam
8. X _{1911}_
Dragomirow być może tylko jego aktor, oraz nieznany nam właściwie detektyw, i oświadcza że musi dokonać rewizji całego domu „ponieważ w tym domu człowiek nie jest pewny swego życia”. Seidemann: Moje dzieci. Nie troskajcie się, to naturalnie pomyłka, rozumie się. Wszystko się wyjaśni. Trup Edelmanna zostaje odnaleziony, a młody Edelmann — oderwany od swojej ukochanej i aresztowany. Przez cały długi akt Seidemann z wielką cierpliwością instruuje, bardzo mocno akcentując drobne uwagi (Tak, tak. Całkiem dobrze. No nie, to zupełnie nie tak. Tak to już lepiej. Owszem owszem.), oboje w kaftanach jak mają zaświadczać przed sądem o rzekomej wieloletniej wrogości między starym a młodym Edelmannem. Trudno im ruszyć z miejsca, jest dużo nieporozumień, podczas zaimprowizowanej próby stają oboje przed sądem, wyjaśniając, że Seidemann polecił im przedstawić sprawę w sposób następujący, aż wreszcie tak mocno się w tę wrogość wżywają, że są nawet w stanie — Seidemann nie może ich powstrzymać — pokazać, jak dokonano samego morderstwa, i mężczyzna przeszywa kobietę rogalikiem. To znowuż oczywiście więcej niż potrzeba. Mimo to Seidemann jest z obojga wystarczająco rad, spodziewając się uzyskać z ich pomocą korzystny wyrok. I oto ku zadowoleniu religijnego słuchacza w miejsce wycofującego się autora wkracza, bez jakichkolwiek wyjaśnień, sam Bóg i karze niegodziwca ślepotą. W ostatnim akcie wciąż powracający aktor, który gra Dragomirowa, zasiada jako prezes sądu (to też pokazuje lekceważenie dla czynnika chrześcijańskiego jeden aktor żydowski może z powodzeniem odgrywać trzy chrześcijańskie role, a jeśli odgrywa je źle to i tak nic nie szkodzi), obok niego zaś jako obrońca z burzą włosów i sumiastym wąsem, rozpoznana wkrótce, córka Seidemanna. Wprawdzie prędko ją rozpoznajemy, długo jednak, pamiętając o Dragomirowie, uznajemy ją za aktorską zmienniczkę, aż w końcu gdzieś w połowie aktu dostrzegamy, że przebrała się, chcąc ratować ukochanego. Tamtych dwoje w kaftanach ma złożyć zeznania osobno, to jednak okazuje się dla nich trudne bo wcześniej ćwiczyli we dwoje. Na dodatek nie rozumieją podręcznikowej niemczyzny, jaką mówi prezes, któremu zresztą gdy dzieje się źle, musi pomagać obrońca, a i w innych przypadkach musi mu on podpowiadać. Potem przychodzi Seidemann, który już przedtem szarpiąc za suknie, usiłował dyrygować obojgiem w kaftanach, swą płynną zdecydowaną mową, roztropną postawą, poprawnym zwracaniem się do prezesa sądu robi w porównaniu z poprzednimi świadkami korzystne wrażenie, które stoi w straszliwej sprzeczności z tym, co o nim wiemy. Jego wypowiedź jest raczej pozbawiona treści, niestety bardzo mało wie o całej sprawie. Oto jednak w postaci ostatniego świadka, woźnego, który zresztą nie całkiem sobie to uświadamia, objawia się właściwy oskarżyciel Seidemanna. Obserwował zakup noża przez Seidemanna, wie że w decydującym momencie Seidemann był u Edelmanna, wie wreszcie, że Seidemann nienawidził Żydów a już szczególnie Edelmanna i chciał jego weksli. Tamtych 2 w kaftanie podskakuje, szczęśliwi, że mogą to potwierdzić. Seidemann broni się jako człowiek honoru, nieco zbity z tropu. Wtedy rozmowa schodzi na jego córkę. Gdzie ona jest? Naturalnie w domu i przyznaje mu słuszność. Nie, tak nie jest, twierdzi obrońca i chce tego dowieść, obraca się do ściany, ściąga perukę i zwraca ku przerażonemu Seidemannowi jako jego córka. Karząco spogląda nań czysta biel górnej wargi, kiedy córka odrywa także wąsy. Seidemann połyka truciznę, chcąc uniknąć ziemskiej sprawiedliwości, ale swoich zbrodni nie wyznaje już ludziom, lecz żydowskiemu Bogu, na którego się teraz nawraca. Tymczasem pianista zaintonował melodię, tych 2 w kaftanach czuje się przez nią porwanych, muszą puścić się w tan. W głębi stoją ponownie złączeni państwo młodzi, śpiewają, zwłaszcza zachowujący powagę narzeczony, melodię wedle starego zwyczaju świątynnego.
——
Pierwsza scena dwojga w kaftanach. Wchodzą do pokoju Seidemanna z puszkami na zbiórkę dla świątyni. Rozglądają się, czują się nieswojo, patrzą po sobie. Rękami wodzą po futrynie drzwi, nie znajdują mezuzy54. Przy innych drzwiach także nie. Nie chcą w to uwierzyć i przy coraz to innych drzwiach podskakują wysoko, jakby łapali muchy, to wznosząc się, to opadając, i uderzają u góry w futrynę, aż słychać pacnięcie. Niestety, wszystko na próżno. Dotychczas nie wypowiedzieli żadnego słowa.
——
Podobieństwo między panią Klug a zeszłoroczną panią Weinberg. Pani Klug jest być może odrobinę słabszego i bardziej jednolitego charakteru, ale za to ładniejsza i przyzwoitsza. Ta Weinberg zaś stosowała stale ten sam dowcip, trącając pozostałych aktorów swoim wielkim tyłkiem. Ponadto towarzyszyła jej gorsza śpiewaczka i była dla nas całkiem nowa.
——
Imitatorka panów to właściwie błędne określenie. Przez to, że tkwi ona w kaftanie, zapomina się o jej ciele. Przypomina o nim tylko wtedy, gdy potrząsa ramionami i obraca plecy, jakby ją pchły gryzły. Rękawy, choć krótkie, trzeba co chwila podwijać w górę, widz obiecuje sobie po tym, że kobieta, która tak wiele musi z siebie wydobyć melodii oraz objaśniać również w sensie talmudycznym, dozna jakiejś wielkiej ulgi i sam też pilnuje, aby to nastąpiło.
Chęć ujrzenia jakiegoś wielkiego teatru żargonowego, bo przedstawienie chyba jednak ucierpiało z powodu nielicznego składu i niedokładnego wyuczenia się. Ponadto chęć poznania literatury żargonowej, od której najwyraźniej wymaga się ciągłej nacjonalistycznej postawy bojowej, naznaczającej każde dzieło. Postawy zatem, której nie przyjmuje w tak całkowitej mierze żadna literatura nawet literatura najbardziej ciemiężonego narodu. Być może u innych narodów dzieje się w czasach walki tak, że rozkwita nacjonalistyczna literatura bojowa, innym zaś, nieco bardziej odległym dziełom, entuzjazm słuchaczy nadaje polor narodowy w tym właśnie znaczeniu jak np. sprzedana narzeczona55, tutaj jednak ostają się najwidoczniej dzieła jedynie pierwszego rodzaju, i to na stałe.
——
Widok prostej sceny, wyczekującej aktorów równie milcząco jak my. Ponieważ ze swymi 3 ścianami, krzesłem i stołem będzie ona musiała sprostać całemu przebiegowi zdarzeń, nie oczekujemy po niej niczego, z całą naszą siłą oczekujemy już raczej aktorów, stąd nieodparcie przyciąga nas śpiew zza pustych ścian, wprowadzający całe przedstawienie.
9 X 11
Gdybym miał dożyć czterdziestego roku życia, to prawdopodobnie ożenię się ze starą panną o wystających, przez górną wargę odsłoniętych trochę górnych zębach. Środkowe górne zęby panny Kaufmann, która była w Paryżu i Londynie, zachodzą na siebie jak nogi, które przelotnie krzyżują się w kolanach. Ale czterdziestu lat niemal na pewno nie dożyję, przeciwko temu przemawia np. napięcie, które często zalega w lewej połowie mojej czaszki, które odczuwa się jak wewnętrzny trąd i które, pomijając związane z nim niedogodności i chcąc je tylko obserwować, robi podobne wrażenie co widok przekrojów czaszki w podręcznikach szkolnych albo też niemal bezbolesna sekcja żywego ciała, gdy nóż, trochę chłodząc, ostrożnie, często zatrzymując się, to znowuż cofając, czasem zaś leżąc spokojnie, rozdziela cieniuteńkie kawałki ciała tuż przy pracujących częściach mózgu, coraz dalej i dalej.
——
Sen z dzisiejszej nocy, którego wczesnym rankiem ja sam nie uznawałem jeszcze bynajmniej za piękny, oprócz jednej komicznej scenki, składającej się z dwóch sprzecznych spostrzeżeń, której skutkiem było właśnie tamto ogromne zadowolenie z marzenia sennego, ale którą zapomniałem. Szedłem — czy Max był tam od samego początku nie wiem — długim szeregiem budynków o wysokości od jednego do dwóch pięter, tak jak w pociągach z przechodnimi wagonami przechodzi się od jednego wagonu do następnego. Szedłem bardzo prędko być może też dlatego że zdarzało się iż dom był tak kruchy, że choćby już z tego powodu człowiek przyśpieszał. Drzwi oddzielające budynki w ogóle nie przykuwały mojej uwagi, to była po prostu gigantyczna amfilada pokoi, a przecież udawało się dostrzec nie tylko rozmaitość pojedynczych mieszkań lecz także całych budynków. Być może przechodziłem przez same pokoje z łóżkami. W pamięci pozostało mi jakieś typowe łóżko stojące po lewej, odwrócone bokiem pod ciemną albo brudną ukośną być może jak to bywa na poddaszach ścianą, z niskim stosem pościeli, którego koc, a właściwie tylko zgrzebna lniana chusta, skopana stopami tego, co tu spał, zwisała rąbkiem w dół. Czułem się tym zawstydzony, że szedłem przez pokoje w porze, kiedy wielu ludzi leży jeszcze w łóżkach, toteż szedłem na paluszkach, wielkimi krokami, które, na co liczyłem, miały w jakiś sposób pokazać, że przechodzę jedynie pod przymusem, ze wszystkim w miarę możności obchodzę się delikatnie i stąpam leciutko, że moje przechodzenie nie ma formalnie żadnego znaczenia. Dlatego w tym samym pokoju nigdy nie odwracałem głowy, patrząc jedynie albo na to co było na prawo w stronę ulicy, albo na to co było na lewo, w stronę ściany. Rząd mieszkań często przerywały burdele, przez które jednakowoż, choć najwyraźniej to z ich powodu wybrałem się w drogę, przechodziłem szczególnie szybko, nie dostrzegając niczego oprócz ich istnienia. Ale ostatni pokój wszystkich mieszkań to znowu był burdel i tu pozostałem. Ściana znajdująca się naprzeciwko drzwi przez które wszedłem do środka, a więc ostatnia ściana tego szeregu budynków była albo ze szkła, albo w ogóle zburzona i gdybym szedł dalej, spadłbym w dół. Bardziej prawdopodobne jest nawet to, że była zburzona, ponieważ na skraju podłogi leżały dziewki, dwie widziałem wyraźnie, na ziemi, głowa jednej zwisała lekko w dół poza krawędź, na zewnątrz. Po lewej ściana była mocna, natomiast ściana po prawej nie była w całości, widziało się podwórze na dole choć nie do samej ziemi, a chybotliwe szare schody prowadziły w dół do licznych pomieszczeń. Sądząc po świetle w pokoju, sufit był taki sam, jak w innych pokojach. Zadawałem się głównie z dziewką, której głowa zwisała w dół, Max — z tą leżącą na lewo od niej. Obmacywałem jej nogi, potem zaś stanęło na tym, że systematycznie uciskałem jej uda. Miałem z tego tak wielką przyjemność, że dziwiłem się, iż za tę rozrywkę, która przecież była właśnie czymś najpiękniejszym, nic jeszcze nie trzeba płacić. Byłem przekonany że oszukuję świat, ja i tylko ja. Wtedy dziewka uniosła tułów, nie poruszając nogami, i odwróciła się do mnie tyłem, który ku memu przerażeniu pokrywały wielkie czerwone kręgi na podobieństwo pieczęci woskowych, o blednących krawędziach i rozsypanych między nimi czerwonych plamkach. Teraz ujrzałem, że na całym ciele miała tego mnóstwo, że moje kciuki tkwiły na jej biodrach w takich właśnie plamkach i że na moich palcach również spoczywały takie czerwone cząsteczki jak z rozłamanej pieczęci. Wycofałem się w grupkę mężczyzn, zdawali się czekać pod ścianą, blisko wylotu schodów, na których panował niewielki ruch. Czekali tak, jak ludzie na wsi w niedzielny poranek stoją w kupie na rynku. Dlatego też była niedziela. Tutaj również rozegrała się komiczna scena, kiedy to jakiś mężczyzna, którego ja i Max mieliśmy prawo się obawiać, zaczął odchodzić, potem wspiął się schodami w górę, przystąpił do mnie i gdy tak ja i Max lękliwie oczekiwaliśmy po nim straszliwej pogróżki, on zadał mi jakieś śmiesznie głupie pytanie. Potem stałem tam i zatroskany przyglądałem się Maxowi który bez żadnego lęku siedział w tym lokalu na ziemi gdzieś po lewej, zajadając gęstą kartoflankę, z której ziemniaki wyzierały niczym wielkie kule, zwłaszcza jeden. Rozgniótł je łyżką, być może dwiema łyżkami, w zupie, albo po prostu je obracał.
——
10. X 11 Dla Teschner-Bodenbacher Zeitung napisałem sofistyczny artykuł w obronie zakładu i przeciwko niemu56.
——
Wczoraj wieczorem na Grabenie57. Naprzeciw mnie trzy aktorki, które przyszły prosto z próby. Tak ciężko z miejsca rozeznać się w pięknie 3 kobiet, jeśli chce się na dodatek przypatrzeć jeszcze 2 aktorom, którzy nadchodzą z tyłu aktorskim krokiem, zbyt kołyszącym i energicznym. Ci dwaj, z których ów po lewej, z tą swoją młodzieńczo krągłą twarzą, z rozpiętym paltem obijającym się o krzepkie ciało, ma dość charakteru za dwóch, wyprzedzają panie, ten po lewej, idąc trotuarem, ten po prawej jezdnią poniżej. Ten po lewej chwyta swój kapelusz wysoko u czubka, podnosi go wysoko i woła (teraz dopiero człowiekowi przypomina się prawy): Do widzenia! Dobranoc! Lecz podczas gdy owo wyprzedzanie i pozdrawianie rozdziela obu panów, pozdrawiane kobiety, jakby prowadzone przez tę najbliższą jezdni, która zdaje się najwątlejsza i najwyższa, ale również najmłodsza i najładniejsza, niewzruszenie idą swoją drogą dalej, odpowiadając lekkim pozdrowieniem niemal nieprzerywającym ich zharmonizowanej rozmowy. Wszystko w tamtej chwili zdało mi się mocnym dowodem na to, że stosunki w tutejszych teatrach są uporządkowane i pod dobrą pieczą.
——
Przedwczoraj u Żydów w Cafe Savoy. „Sejdernacht” Feinmanna58. Czasem (w tej chwili to sobie uświadomiłem) nie mieszaliśmy się do akcji tylko dlatego, że byliśmy zbyt poruszeni, a nie dlatego, że byliśmy po prostu widzami.
——
12. X 11. Wczoraj u Maxa pisanie dziennika paryskiego59. Półmrok Rittergasse w swym jesiennym kostiumie gruba ciepła pani Rehberger60, którą wcześniej znaliśmy tylko w letniej bluzce oraz w cienkiej niebieskiej kurteczce letniej w których dziewczyna o prezencji nie całkiem wyzbytej usterek ostatecznie gorzej wygląda niż naga. Wtedy dopiero dostrzegało się jej mocny nos na anemicznej twarzy, której policzki należałoby długo uciskać dłońmi, zanimby pokazał się tam rumieniec, gęsty jasny meszek, gromadzący się na policzkach i górnej wardze, sadzę z pociągu, zbłąkaną między nosem a policzkiem, oraz chorowitą bladość w wycięciu bluzki. Dzisiaj jednak pełni szacunku szliśmy za nią, a kiedy przed Ferdinandstraße61 u wylotu pasażu musiałem się pożegnać z uwagi na zarost i ogólnie nędzny wygląd (Max zaś wyglądał bardzo ładnie w swoim czarnym palcie, blady, w błyszczących okularach) kilkakrotnie poczułem nikły przypływ pociągu do niej. A kiedy zastanawiałem się dlaczego, wychodziło na to, że stąd, iż była tak ciepło ubrana.
——
13 X 11 Naturalne przejście od napiętej skóry na łysinie mojego szefa ku delikatnym zmarszczkom jego czoła. Widoczna, bardzo łatwa w imitacji słabostka natury, banknotów nie wolno tak robić.
——
Opis pani Rehberger uważałem za nieudany, ale musiał być przecież lepszy niż sądziłem, lub też moje przedwczorajsze wrażenie wywołane przez panią Rehberger musiało być tak niekompletne, że opis mu odpowiadał, lub też nawet go prześcignął. Bo gdy wczoraj wieczorem szedłem do domu, ten opis przyszedł mi do głowy w jednej chwili, niepostrzeżenie zastąpił pierwotne wrażenie, i już sądziłem, że widziałem panią Rehberger dopiero wczoraj, i to bez Maxa, tak iż gotowałem się już do tego, aby mu o niej opowiedzieć, w taki właśnie sposób, jak ją sobie tutaj opisałem.
——
Wczoraj wieczorem na Wyspie Strzeleckiej, nie znalazłem moich kolegów i natychmiast odszedłem. Trochę zwracałem uwagę mą marynareczką pogniecionym miękkim kapeluszem w dłoni, bo na zewnątrz było zimno, lecz tutaj gorąco od oddechów piwoszy, palaczy i trębaczy orkiestry wojskowej. Orkiestra ta nie była zbyt wysoko, zresztą nie mogła być, ponieważ sala jest dość niska, i zapełniała jeden koniec sali aż po ściany boczne. Ta grupka muzyków pasowała jak ulał do tego końca sali. Wrażenie ścisku ustępowało później trochę na sali, bo miejsca w pobliżu orkiestry były raczej puste, sala zaś wypełniała się dopiero mniej więcej od połowy.
——
Gadulstwo dra Kafki62. Przez dwie godziny przechadzałem się z nim na tyłach Dworca Franciszka Józefa63, od czasu do czasu prosiłem go, aby mnie zostawił, zniecierpliwiony splatałem dłonie i słuchałem możliwie najmniej. Zdawało się, że człowiek, który dochodzi do czegoś w swoim zawodzie, musi, zagłębiwszy się w opowieści ze swej pracy, być niespełna rozumu; uświadamia sobie swoją dzielność, każda historia rodzi nowe skojarzenia, i to liczne, on zaś ogarnia je wszystkie spojrzeniem, bo je przeżył, z pośpiechu i przez wzgląd na mnie musi wiele przemilczeć, niektóre niweczę ja sam swoimi pytaniami, przez to jednak naprowadzam go na inne, pokazując mu przez to, że zawładnął do głębi także moim własnym myśleniem, w większości historii jego osoba odgrywa piękną rolę, o której on tylko napomyka, dzięki czemu to, co przemilczane, zdaje mu się bardziej jeszcze wypełnione znaczeniem, i oto jest już tak pewien mojego podziwu, że może się uskarżać, bo jest godny podziwu nawet w swej niedoli, utrapieniach, zwątpieniach, jego przeciwnicy to także dzielni ludzie warci opowieści, w pewnej kancelarii adwokackiej, mającej 4 koncypientów i 2 szefów, była kwestia sporna, w której sam stawił czoła owej kancelarii całymi tygodniami codzienny temat rozmów tamtych 6 prawników. Jego przeciwnikiem był ich najlepszy mówca, cięty prawnik, ulega mu Sąd Najwyższy, którego wyroki są, jak słyszę, wadliwe, wzajemnie sprzeczne, pożegnalnym tonem mówię coś na obronę sądu, wtedy on dostarcza dowodów na to, że takiego sądu bronić nie można i znów trzeba iść ulicą w górę i w dół, natychmiast wyrażam zdziwienie z powodu wadliwości sądu, na to on wyjaśnia, dlaczego nie może być inaczej sąd jest przeciążony, dlaczego i jak, dobra muszę iść, ale teraz Sąd Kasacyjny nagle okazuje się lepszy, a Sąd Administracyjny o wiele jeszcze lepszy no i dlaczego i jak, wreszcie nie sposób już mnie powstrzymać, teraz próbuje jeszcze moimi własnymi sprawami, z powodu których przyszedłem do niego (założenie fabryki64) i które już dawno omówiliśmy, nieświadomie liczy na to, że tak właśnie mnie pochwyci i z powrotem przywabi do własnych historyjek. Na to coś tam odpowiadam, ale wymawiając słowa, wyraźnie wyciągam rękę na pożegnanie i tak oto wyswobadzam się. Opowiada on zresztą bardzo dobrze, w jego opowieściach miesza się ze sobą skrupulatna rozwlekłość zdań pisanych z żywą mową, z jaką człowiek spotyka się często u tych Żydów tak tłustych, czarnych, póki co zdrowych, średniego wzrostu, pobudzonych od ciągłego palenia papierosów. Wyrażenia prawnicze dają przemowom oparcie. Przytacza się paragrafy, których wielka liczba zdaje się odsyłać je w dal. Każdą historię rozwija się od samego początku, przedstawia argumenty i kontrargumenty, wtrącając pojedyncze uwagi, dosłownie wstrząsa się nimi, sprawy drugorzędne, które nikomu nawet by nie przyszły do głowy, przywołuje się jako pierwsze, a następnie nazywa drugorzędnymi i odsuwa na bok, („pewien człowiek, a jak się nazywa, to rzecz drugorzędna” —) wciąga się osobę słuchacza, wypytuje go, tymczasem tuż obok historia już ulega zagęszczeniu, czasami bez potrzeby wypytuje się słuchacza, jeszcze zanim zacznie się opowiadać historię, która w ogóle nie jest w stanie go zaciekawić, byle tylko zbudować jakąś prowizoryczną relację, wtrącone uwagi słuchacza wstawia się we właściwe miejsce nie od razu, co byłoby irytujące (Kubin) lecz co prawda wkrótce, tym niemniej przecież w dalszym ciągu opowieści — rzeczowe pochlebstwo, które wciąga słuchacza w historię, bo daje mu tutaj szczególne prawo do bycia słuchaczem.
14. X 11 Wczoraj wieczorem w Savoyu. Sulamit A. Goldfadena65. Właściwie opera, ale każda śpiewana sztuka jest nazywana operetką, już choćby ta błahostka zdaje mi się dowodzić istnienia upartej, przedwczesnej, jak i z fałszywych powodów modnej skłonności artystycznej, w przypadkowych częściowo kierunkach przenikającej europejską sztukę. Historia: bohater ratuje dziewczynę, która — „modlę się do Ciebie o wielki mocny Boże” — gubi się na pustyni i dręczona pragnieniem wpada do cysterny. Biorąc na świadka studnie i czerwonookiego kota pustynnego, oboje przysięgają sobie wierność (moja najdroższa, mój najukochańszy, mój odnaleziony na pustyni brylancie). Dziewczyna, Sulamit (pani Tschissik66), zostaje uprowadzona przez Cingitanga, dzikiego sługę Absolona (Pipes), do Betlejem do jej ojca Manoacha (Tschissik), podczas gdy Absolon (Klug) wybiera się w podróż do Jerozolimy; tam zakochuje się w Awigail bogatej dziewczynie z Jerozolimy (Klug), zapomina o Sulamit i żeni się. Sulamit czeka na ukochanego w domu w Betlejem. „Wielu ludzi udaje się do Jeruszalaim67 i powraca beszulim68”. „On, nadobny, chce mi być niewierny!” Wskutek rozpaczliwych wybuchów nabiera gotowej na wszystko ufności i postanawia udawać obłąkaną aby nie musieć wychodzić za mąż i móc czekać. „Moja wola jest z żelaza, serce me zamieniam w twierdzę”. W swym obłąkaniu, które odgrywa teraz całymi latami, za wymuszonym pozwoleniem reszty rozkoszuje się głośno i w smutku wspomnieniem ukochanego, ponieważ przedmiotem jej obłędu jest tylko pustynia, studnia i kot. Przez swój obłęd przepędza z miejsca 3 zalotników, z którymi Manoach mógł się rozstać w zgodzie jedynie dzięki zorganizowaniu loterii: Joefa Gedoniego (Urich) „jam najsilniejszy bohater żydowski”, Avidanova, posiadacza ziemskiego (R. Pipes) oraz brzuchatego kapłana Natana (Löwy69), który czuje się wyższy od wszystkich „Dajcie mi ją, umrę po niej”. Absalona dotknęło nieszczęście jedno dziecko zostało zagryzione przez kota pustynnego, drugie wpada do studni. Przypomina sobie o swej winie, wyznaje wszystko Awigail, „Miarkuj szlochy twoje”. „Przestańże łamać me serce swym słowem”. „Niestety, wszystko, co mówię, to emes70”. Wokół obojga powstaje i gaśnie kilka kręgów myśli. Czy Absolon ma wrócić do Sulamit i zostawić Awigail? Ale przecież i Sulamit zasługuje na rachmones71. Wreszcie Awigail odprawia go. W Betlejem Manoach rozpacza z powodu córki „O biada mym latom sędziwym”. Aboslon uzdrawia ją swoim głosem. „Resztę ojcze opowiem ci później”. Avigail zapada się tam w dole w jerozolimskiej winnicy, Absolon ma na swoje usprawiedliwienie jedynie własne bohaterstwo.
——
Po skończonym spektaklu wyczekujemy jeszcze aktora Löwy’ego, przed którym mam ochotę paść z podziwu na kolana. Ma on jak zwykle „anonsować”. „Drodzy goście, w imieniu nas wszystkich dziękuję za waszą obecność oraz serdecznie zapraszam na jutrzejsze przedstawienie, podczas którego wystawione zostanie światowej sławy arcydzieło autorstwa —. Do zobaczenia!” Oddalają się, machając kapeluszami. Zamiast tego widzimy kurtynę, którą ktoś już to mocno przytrzymuje, już to po trochu na próbę rozsuwa. Trwa to dosyć długo. W końcu kurtyna rozsuwa się szeroko, w środku trzyma ją guzik, za nią dostrzegamy Löwy’ego, który stawia kroki w kierunku rampy, zwróciwszy twarz do nas publiczności broni się przed kimś, kto atakuje go z dołu, jedynie rękami, aż tu nagle, chcąc zdobyć jakiś punkt oparcia, urywa całą kurtynę wraz z górnym drucianym mocowaniem, i oto teraz na naszych oczach Löwy, uginając nogi w kolanach, zostaje objęty przez Pipesa który grał dzikusa, i który się pochyla, jak gdyby kurtyna była wciąż zsunięta, i dosłownie ściągnięty za głowę z podwyższenia. Wszyscy zbiegają się w bocznym przejściu sali. Zsunąć kurtynę! ktoś woła na całkiem niemal obnażonej scenie, na której żałośliwie stoi pani Tschissik, z tym swoim bladym licem Sulamit, pomocnicy kelnerów, stojąc na stołach i krzesłach, jako tako doprowadzają kurtynę do porządku, gospodarz próbuje uspokoić przedstawiciela władz, który ma jedno wyłącznie życzenie — oddalić się stąd, a którego owa próba właśnie zatrzymuje, za kurtyną słychać panią Tschissik: „Cóż, musimy uczyć ze sceny publiczność moralności…”; stowarzyszenie żyd. pomocników kancelaryjnych „Przyszłość” które na własną rękę pokieruje jutrzejszym wieczorem, a przed dzisiejszym spektaklem odbyło zwyczajne walne zgromadzenie, z uwagi na zaistniały incydent postanawia w ciągu półgodziny zwołać zgromadzenie nadzwyczajne, jakiś członek stowarzyszenia, Czech, wieszczy aktorom całkowity upadek z powodu ich skandalicznego zachowania. Nagle widać Löwy’ego, który wcześniej jakby zapadł się pod ziemię, starszy kelner Roubitschek popycha go ku drzwiom rękami, chyba też kolanami. Wygląda na to, że ma zostać po prostu wyrzucony. I to ten sam starszy kelner, który przed każdym gościem a wcześniej i później także przed nami stoi skulony jak pies, z psim pyskiem który opada z góry na wielkie usta zamknięte z boku uniżonymi zmarszczkami, ma swój
16. X 11 Wczoraj wyczerpująca niedziela. Cały personel wypowiedział ojcu służbę. Dobrym słowem, serdecznością, wrażeniem, jakie wywołuje jego choroba, jego wzrost i niegdysiejsza siła, jego doświadczenie i mądrość, niemal wszystkich pozyskuje z powrotem, rozmawiając ogólnie i w cztery oczy. Ważny kantorzysta Franz chce czasu do namysłu, do poniedziałku, ponieważ dał słowo naszemu kierownikowi który wypowiedział, chcąc przyciągnąć cały personel do swojego nowego interesu. W niedzielę buchalter pisze że jednak nie może zostać, Roubitschek nie zwalnia go ze słowa. Jadę do niego na _Žižkov._ Jego młoda żona o zaokrąglonych policzkach wąskiej twarzy oraz małym prostackim nosie takim co to nigdy nie psuje czeskich twarzy. Szlafrok zbyt długi bardzo luźny, kwiecisty i poplamiony. Wydłuża się i rozluźnia, szczególnie dlatego, że — aby mnie powitać, dla ostatecznego efektu położyć album na stole i zniknąć, by sprowadzić męża — kobieta wykonuje szczególnie śpieszne ruchy. Mąż, o podobnych naśladowanych być może przez bardzo zależną odeń żonę ruchach, śpiesznych przy pochyleniu ciała do przodu silnie wahadłowych, natomiast dolna część w widoczny sposób za tym nie nadąża. Wrażenie, jakie robi człowiek znany od 10 lat, widywany często, poważany mało, z którym nagle nawiązuje się bliższą relację. Im mniejszy sukces odnoszą moje namowy po czesku (miał już przecież podpisany kontrakt z Roubitschkiem, tyle że w sobotę wieczór tak go ojciec wytrącił z równowagi, że o kontrakcie nie mówił) tym jego twarz przybiera bardziej koci wyraz. Pod koniec zabawiam się trochę jakimś błogim uczuciem, a więc milcząc, rozglądam się po pokoju, z nieco smutną twarzą i zmrużonymi oczami, jak gdybym podążał w obszar niewypowiedzianego za czymś ledwie napomkniętym. Ale nie jestem nieszczęśliwy, gdy widzę, że odnosi to niewielki skutek, i tak oto, zamiast zostać przez niego zagadniętym innym tonem, sam muszę od nowa pleść głupstwa. Rozmowa zaczęła się od wzmianki, że po drugiej stronie ulicy mieszka inny Tullach, zakończyła zaś przy drzwiach jego zdziwieniem na widok mojego lekkiego stroju przy takim zimnie. Znamienne dla moich pierwszych nadziei i końcowej porażki. Ale zobowiązałem go do tego, by po południu poszedł do ojca. Moja argumentacja chwilami zbyt abstrakcyjna i formalistyczna. Błąd nieprzywołanie kobiety do pokoju.
——
Po południu na Radotín72, aby zatrzymać kantorzystę. Tracę przez to spotkanie z Löwym, o którym nieustannie myślę. W wagonie: czubek nosa jakiejś starej kobieciny, o skórze wciąż napiętej, nieomal młodzieńczo. Czy zatem na czubku nosa kończy się młodość i zaczyna śmierć? Przełykanie które pasażerom osuwa się szyją w dół, rozszerzanie ust na znak że jazdę pociągiem, skład pozostałych pasażerów, porządek miejsc siedzących, temperaturę w wagonie, a nawet zeszyt pisma Pan73, który trzymam na kolanach i na który niejeden od czasu do czasu spogląda (bo bądź co bądź jest to coś, czego w tym przedziale nie mogli się spodziewać), oceniają jako bez zarzutu, swobodne, niebudzące podejrzeń, wierząc przy tym, że wszystko mogłoby się ułożyć znacznie gorzej. Tam i z powrotem, na podwórzu pana Hamana, jakiś pies kładzie swoją łapę na czubku mej stopy, którą kołyszę. Dzieci, kury, gdzieniegdzie dorośli. Chwilami pochylona na galerii albo też skrywająca się za drzwiami opiekunka do dzieci ma na mnie ochotę. Pod jej spojrzeniami nie wiem już, kim jestem, czy obojętny, zawstydzony, młody czy stary, bezczelny czy przymilny, kimś trzymającym ręce z przodu czy może z tyłu, marznącym czy rozgrzanym, czy jestem miłośnikiem zwierząt czy może człowiekiem interesu, przyjacielem Hamana czy petentem, czy jestem wynioślejszy od uczestników zebrania, którzy w nieprzerwanej procesji wychodzą czasem do pisuaru i wracają z powrotem do lokalu, czy też z powodu mojego lekkiego stroju jestem śmieszny, czy jestem Żydem czy chrześcijaninem itd. Chodzenie wkoło, wycieranie nosa, podczytywanie Pana, lękliwe unikanie widoku galerii, aby nagle stwierdzić, że jest ona pusta, przypatrywanie się ptactwu domowemu, przyjęcie pozdrowienia od jakiegoś mężczyzny, oglądanie przez okno gospody płasko i krzywo postawionych obok siebie męskich twarzy zwróconych do mówcy, wszystko temu sprzyja. P. Haman, który od czasu do czasu wychodzi z zebrania i którego proszę, aby wykorzystał dla nas swój wpływ na kantorzystę, którego sprowadził do naszego interesu. Czarno--brunatna broda porastająca policzki i podbródek, czarne oczy, pomiędzy oczami i brodą śniade odcienie policzków. Jest przyjacielem mego ojca, znałem go już jako dziecko, a myśl, że trudnił się paleniem kawy, zawsze czyniła go w mych oczach bardziej jeszcze śniadym i bardziej męskim, niż był.
17 X 11 Niczego nie doprowadzam do końca, bo nie mam czasu i tak na mnie coś w środku napiera. Gdybyż cały dzień był wolny, niepokój poranka rósłby aż do południa, nużył się pod wieczór wtedy mógłbym spać. A tak — na niepokój zostaje co najwyżej godzina zmierzchu, wtedy on się trochę nasila, potem ulega stłumieniu, rozkopując mi noc ze szkodą i bez żadnego pożytku. Czy długo tak wytrzymam? A jeśli wytrzymywanie ma sens, to czy zyskam czas?
——
Gdy rozmyślam o tej anegdocie: podczas dworskiej uczty w Erfurcie Napoleon opowiada: Kiedy byłem jeszcze zwyczajnym porucznikiem piątego pułku… (ich królewskie wysokości spoglądają po sobie z zakłopotaniem, Napoleon dostrzega to i poprawia się) kiedy miałem jeszcze zaszczyt być zwyczajnym porucznikiem…; żyły na szyi nabrzmiewają mi delikatnie odczuwaną, sztucznie przenikającą mnie dumą.
——
dalej na Radotínie: marznąc, kręciłem się później sam po ogrodzie, a później w otwartym oknie rozpoznałem opiekunkę do dzieci, która przeszła ze mną na tę stronę domu —
20 _{października 1911}_
Osiemnastego u Maxa, pisałem o Paryżu. Pisałem źle nie docierając właściwie do swobody właściwego opisu, który pozwala człowiekowi uwolnić się od przeżycia. Po uniesieniach poprzedniego dnia, zakończonego odczytem Löwy’ego, byłem też przytępiony. Za dnia nie byłem jeszcze wcale w niezwykłym jakimś usposobieniu, z Maxem byłem odebrać jego matkę, która przyjechała z Jablonca, byłem z nimi w kawiarni, a potem u Maxa, który zagrał dla mnie taniec cygański z „Dziewczyny z Perth”74. Taniec podczas którego szeroko kołyszą się tylko biodra, lekkimi urywanymi ruchami, a twarz powoli nabiera pełnego serdeczności wyrazu. Dopóki pod koniec późno i na krótko nie zwabi się wewnętrznej dzikości, która wstrząsa ciałem, ujarzmia je, ściska melodię tak, że wzbija się ona w górę i w głąb (dochodzą wtedy stamtąd tony szczególnie gorzkie głuche), potem zaś doprowadza do utajonego finału. Z początku, a potem już cały czas, silna bliskość z Cyganami, bo naród w tańcu tak dziki ujawnia swój spokój tylko przed przyjacielem. Wrażenie wielkiej prawdziwości pierwszego tańca. Potem kartkowałem „Sentencje Napoleona”75. Jak to człowiek łatwo staje się w jednej chwili cząstką własnego potężnego wyobrażenia Napoleona! Potem już, gotując się, poszedłem do domu, nie mogłem sprostać żadnemu z moich wyobrażeń, chaotyczny, ciężarny, rozczochrany, nabrzmiały, pośrodku mych zataczających się dookoła mebli, przeszywany własnymi bólami i troskami, zabierając jak najwięcej miejsca, gdyż mimo mych rozmiarów byłem niezwykle nerwowy, wkroczyłem do sali odczytowej. Będąc obserwatorem od razu odgadłbym mój stan, np. ze sposobu, w jaki siedziałem, a jakżeż ja siedziałem! Löwy czytał humoreski z Scholema aleichema76, potem historyjkę Pereca77, jakiś wiersz Bialika78 (tylko tutaj poeta, chcąc spopularyzować dla żydowskiej przyszłości swój wiersz, wykorzystujący pogrom kiszyniowski79, zniżył się od hebrajskiego do żargonu, samodzielnie przekładając swój wiersz, pierwotnie hebrajski, na żargon), „Sprzedawczynię światła” Rosenfelda80. Naturalny dla tego aktora, ustawiczny wytrzeszcz oczu, które przez chwilkę nieruchomieją, okolone wysoko uniesionymi brwiami. Całkowita prawdziwość całego odczytu; nieznaczne, idące od łopatki uniesienie prawego ramienia; przesuwanie cwikieru, który widocznie pożyczony tak kiepsko pasuje do nosa; ułożenie nogi pod stołem, która tak jest wyciągnięta, że pracują przede wszystkim słabowite kości łączące uda i łydki; zgięcie pleców, które wyglądają na słabe i liche, gdyż obserwatora nie udaje się zwieść widokiem jednolitych i równych pleców naprzeciwko, co może nastąpić, gdy się patrzy przez wzgląd na oczy, zagłębienia i wypukłości policzków ale także przez wzgląd na byle drobiazg, choćby zarost na brodzie. Po odczycie idąc już z powrotem do domu poczułem, jak wzbierają we mnie wszystkie me zdolności, toteż narzekałem mym siostrom, a w domu nawet matce.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_