Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dzienniki japońskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzienniki japońskie - ebook

Książka autora nagradzanej „Planety K.”

Wydanie nowe, poprawione i rozszerzone.

Nagroda Magellana 2015

Piotr Milewski urodził się w roku Królika i w roku Królika wybrał się do Japonii. Przywitały go upał i wilgoć. W powietrzu unosił się gorzki zapach wodorostów. Woń rozkładu, ale i woń narodzin. Japończycy nazywają ten czas tsuyu, co znaczy „śliwkowy deszcz”, bo w sadach dojrzewają owoce śliw. Mówią, że to czas błogosławiony. Czy okazał się taki dla samotnego wędrowca?

Autor zwiedzał Japonię w pojedynkę, bez pieniędzy, bez planu, jeżdżąc autostopem i nocując pod gwiazdami. Próbując odnaleźć ducha archipelagu i jego mieszkańców, odnalazł jeszcze coś innego. „Japonia pozwoliła mi przyjrzeć się sobie jak w zwierciadle”, powiedział w jednym z wywiadów.

Dzienniki japońskie to nie tylko zapis zdarzeń i spotkań, ale również opowieść o podróżowaniu jako takim: o jego filozofii i sensie, a także piętnie, jakie odciska na świadomości wędrowca.

Wartość „Dzienników japońskich” leży między innymi w muzyczności prozy. Jedność formy i treści przejawia się w swoistej architekturze: klaustrofobiczna atmosfera japońskich metropolii miała swój odpowiednik w gęstości opisu, nasyceniu malowanych scen. Architektura Tokio czy Kioto, gdzie na mikrej przestrzeni stłoczone są siedziby szczęśliwców, którzy znaleźli swój drogi kąt, wymagała od pisarza spojrzenia artysty-drzeworytnika.

Bogdan Zalewski, RMF FM

Piotr Milewski - urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (2021), Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2022), Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat (2018) oraz Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji (2020). Współautor książek Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów (2006), Azja. Opowieści podróżne (2018) oraz Wyspa. Opowieści podróżne (2019). Trzykrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Laureat nagrody magazynów „National Geographic Traveler” i „National Geographic Polska”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.

piotrmilewski.com

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-545-2
Rozmiar pliku: 8,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przy­jazd

Upał. I wil­goć. Wil­goć taka, że w nie­które wie­czory można ją ujrzeć. Sza­rzeje i ciem­nieje wraz z nadej­ściem nocy, lecz tak długo jak jest, ni­gdy nie ustę­puje miej­sca czerni. Roz­lewa się po mie­ście jak rzadka solanka, z któ­rej prze­chod­nie wynu­rzają się niczym zjawy. Wci­ska się w każdy kąt i szcze­linę. Roz­pra­sza świa­tła ulicz­nych latarni, neo­nów i szyl­dów. Roz­ma­zuje kształty, wygina kon­tury, zaokrą­gla kra­wę­dzie. Zakrzy­wia hory­zont. Świat roz­pływa się, drga i faluje. Dźwięki rezo­nują i dzielą się na ledwo sły­szalne echa. Odle­gło­ści nie spo­sób usta­lić. Wszystko wydaje się dal­sze, niż jest. Gdy tem­pe­ra­tura prze­kra­cza trzy­dzie­ści stopni Cel­sju­sza, ciało zwal­nia i czło­wiek traci ochotę, by wyściu­bić nos za próg. Gdy pod­nosi się o pięć kolej­nych kre­sek, ode­chciewa się żyć.

W taki wła­śnie prze­siąk­nięty wil­go­cią czerw­cowy dzień po raz pierw­szy posta­wi­łem stopę na japoń­skiej ziemi. W powie­trzu uno­sił się zapach gni­ją­cych wodo­ro­stów. Woń roz­kładu i woń naro­dzin. Nastała już pora desz­czowa, którą nie­któ­rzy miesz­kańcy japoń­skiego archi­pe­lagu uznają za piątą porę roku. To okres mię­dzy suchą i cie­płą wio­sną a gorą­cym i mokrym latem, gdy zimne powie­trze z pół­nocy siłuje się z cie­płym z połu­dnia. Wtedy to nad wyspami na pół­tora mie­siąca zawisa szara kotara z chmur, zie­le­nią się ryżowe źdźbła, a w sadach doj­rze­wają owoce śliw. Japoń­czycy nazy­wają tę porę roku _tsuyu_ – „śliw­kowy deszcz”. Wydaje im się wtedy, że bogo­wie są bli­żej. To czas bło­go­sła­wiony.

Tego pierw­szego dnia mia­łem wra­że­nie, jak­bym zna­lazł się na dużej wyso­ko­ści. Wil­goć i upał pory desz­czo­wej pochła­niały tlen, oddech przy­śpie­szył, a skóra per­liła się kro­pel­kami potu. Poczu­łem zmę­cze­nie i sen­ność. I przez chwilę zaświ­tała mi w gło­wie myśl, by wra­cać.

Na szczę­ście do takiej pogody można się przy­zwy­czaić. Naj­waż­niej­sze to nie stra­cić nadziei, że się poprawi. Zawsze można schro­nić się w chłod­nym wnę­trzu jakie­goś sklepu lub biura. Lodo­waty podmuch kli­ma­ty­za­cji zapewni orzeź­wie­nie. W pakie­cie można jesz­cze dostać kataru.

Dzien­nik, który wtedy pisa­łem, nosi ślady kro­pel potu. Czy­tam zapi­ski po kilku latach i czuję, jak lep­kie strużki spły­wają mi po twa­rzy i ska­pują na białe kartki, które co wie­czór zapeł­nia­łem. Kleksy wspo­mnień, już pożół­kłe, ale wciąż świeże, świa­dec­twa drob­nych zwy­cięstw, które od razu powra­cają, oraz pora­żek, które trzeba wygrze­bać z cze­lu­ści umy­słu i do któ­rych trzeba się dopiero przed samym sobą przy­znać. Ale wła­śnie po to, by ich wszyst­kich doświad­czyć, wyru­szy­łem w tę podróż.Zodiak

Chiń­ski zodiak, któ­rego do dziś używa się w Japo­nii, dzieli się na dwa­na­ście zna­ków przy­pi­sa­nych kolej­nym latom, które z kolei przy­po­rząd­ko­wane są pię­ciu żywio­łom. Ozna­cza to, że cykl astro­lo­giczny trwa łącz­nie sześć dekad. Liczba ta jesz­cze jakiś czas temu odpo­wia­dała śred­niej dłu­go­ści życia czło­wieka, można więc było powie­dzieć, że czło­wiek prze­by­wał na ziemi przez jeden taki cykl.

Opie­ra­jąc się na zodiaku, wschod­nio­azja­tyccy astro­lo­go­wie okre­ślają oso­bo­wość, cha­rak­ter, przy­szłość, a nawet prze­zna­cze­nie czło­wieka. Ważny jest przy tym nie tylko rok i mie­siąc, lecz rów­nież dzień i godzina przyj­ścia na świat. Do dziś nie­któ­rzy wyspia­rze, podej­mu­jąc decy­zje doty­czące potom­stwa, kie­rują się zasa­dami chiń­skiego horo­skopu.

Uro­dzi­łem się w roku Kró­lika. Uznaje się go w Azji za naj­szczę­śliw­sze zwie­rzę w astral­nym zwie­rzyńcu – poczciwe, choć nie­kiedy nie­prze­wi­dy­walne. Jest istotą księ­ży­cową i repre­zen­tuje wschód. Powia­dają, że osoby uro­dzone w roku Kró­lika obda­rzone są szczę­ściem, ład­nie mówią, są uta­len­to­wane, ambitne, cno­tliwe i powścią­gliwe, choć bywają także kon­ser­wa­tywne i wygod­nic­kie. Mają dosko­nały smak i cie­szą się zaufa­niem oraz podzi­wem innych. Nie sądzę, by ta cha­rak­te­ry­styka dobrze odda­wała moje cechy cha­rak­teru, ale miło jest od czasu do czasu tak o sobie pomy­śleć, szcze­gól­nie gdy tra­fia się do kraju, w któ­rym znaki zodiaku wciąż trak­to­wane są z powagą.

W roku Kró­lika dotar­łem do Japo­nii. Rok ten zwień­czał mile­nium, co sprzy­jało czar­no­widz­twu. Co rusz jakiś samo­zwań­czy pro­rok ogła­szał zbli­ża­jący się koniec świata, na dowód cytu­jąc zapo­mniane prze­po­wied­nie. Wyda­rze­nia zda­wały się je potwier­dzać. 1999 był rokiem kata­strof, zbrodni i wypad­ków. W czerwcu ulewne desz­cze w oko­li­cach Hiro­szimy i Fuku­oki wywo­łały powódź i osu­nię­cia gruntu, które kosz­to­wały życie dwa­dzie­ścia dzie­więć osób. Na początku wrze­śnia nie­po­czy­talny męż­czy­zna przy uży­ciu młotka i kuchen­nego tasaka zabił dwie osoby i ranił kolejne osiem na tokij­skiej sta­cji Ike­bu­kuro. Trzy tygo­dnie póź­niej inny sza­le­niec pozba­wił życia pię­ciu pasa­że­rów na sta­cji w Shi­mo­no­seki, roz­jeż­dża­jąc ich samo­cho­dem, a potem dźga­jąc nożem. W tym samym mie­siącu błąd pra­cow­nika elek­trowni ato­mo­wej Toka­imura wywo­łał nie­kon­tro­lo­waną reak­cję łań­cu­chową, w któ­rej wyniku zmarło dwóch pra­cow­ni­ków i napro­mie­nio­wa­nych zostało ponad sześć­set osób. Był to pierw­szy incy­dent nukle­arny w dzie­jach Japo­nii. W ogól­no­na­ro­do­wym ple­bi­scy­cie, w któ­rym Japoń­czycy wybie­rają chiń­ski ide­ogram pod­su­mo­wu­jący dany rok, a któ­rego wynik ogła­szany jest co roku 12 grud­nia w słyn­nej świą­tyni Kiy­omizu-dera w Kioto, zwy­cię­żył znak _sue_ – „koniec”.

Poprzed­nie lata też nie były lep­sze. W 1995 roku, któ­remu przy­pi­sano znak _shin_, czyli „wstrząs”, potężne trzę­sie­nie ziemi w Kobe oraz atak tru­ją­cym gazem w tokij­skim metrze spo­wo­do­wały śmierć wielu osób. Rok póź­niej wybrano nie­winny zda­wa­łoby się ide­ogram „jedze­nie” (_shoku_), odwo­łu­jący się do maso­wych zatruć pałeczką okręż­nicy. W roku 1997 – opi­sa­nym zna­kiem „upa­dek” (_tō_) – kry­zys finan­sowy w Azji dopro­wa­dził do maso­wych ban­kructw i upa­dło­ści insty­tu­cji finan­sowych, a w roku poprze­dza­ją­cym mój przy­jazd agentka ubez­pie­cze­niowa Masumi Hay­ashi wrzu­ciła arsze­nik do kotła z sosem curry pod­czas lokal­nego festynu, co dopro­wa­dziło do śmierci czte­rech osób, w tym dwójki dzieci, przez co rok ten pod­su­mo­wano zna­kiem „tru­ci­zna” (_doku_).

Nastroje były więc nie naj­lep­sze. Przy­szłość nie napa­wała opty­mi­zmem. A sło­wem, które naj­le­piej odda­wało zastaną przeze mnie rze­czy­wi­stość, było „nie­pew­ność”. Dzien­niki publi­ko­wały infor­ma­cje o rosną­cej licz­bie samo­bójstw popeł­nia­nych przez męż­czyzn w śred­nim wieku. Coraz gło­śniej mówiono o przy­pad­kach zabójstw mężów ubez­pie­czo­nych bez ich wie­dzy przez żony na wyso­kie sumy. Rosła też liczba tych, któ­rzy domek pod mia­stem musieli zastą­pić twardą ławką w parku albo namio­tem na jego obrze­żach. Na uli­cach czuło się brak ani­mu­szu i ener­gii. Ten jesz­cze do nie­dawna bli­ski cel – naj­wyż­sze miej­sce na podium w świa­to­wym ran­kingu bogac­twa – stał się odle­gły.

Nikt nie chce spaść z drzewa, na które wspiął się z dużym wysił­kiem i poświę­ce­niem. A co dopiero spaść z naj­wyż­szej gałęzi.

*

Z pięć­dzie­się­cioma tysią­cami jenów w kie­szeni (około tysiąca sied­miu­set zło­tych), które miały mi wystar­czyć na pra­wie trzy mie­siące, a były sumą, jaką rodzina w Tokio prze­zna­cza na tygo­dniowe wydatki, musia­łem dopa­so­wać ape­tyt do zawar­to­ści port­fela. A jeśliby to nie wystar­czyło, zdany byłem na pomoc innych i… wła­sną kre­atyw­ność. W mia­stach poru­szać się mia­łem pie­szo (nie ma lep­szego spo­sobu na pozna­wa­nie nowych miejsc i ludzi niż cho­dze­nie), z rzadka tylko korzy­sta­jąc ze środ­ków trans­portu, a pomię­dzy mia­stami pla­no­wa­łem zdać się na łaska­wość kie­row­ców. W ple­caku wio­złem mały zapas sucha­rów beskidz­kich na czarną godzinę oraz notat­nik z adre­sami kilku przy­ja­ciół, któ­rzy – mia­łem nadzieję – cie­szyli się na mój przy­jazd. Po japoń­sku umia­łem się przed­sta­wić, powie­dzieć, że jestem głodny, i poli­czyć do stu. Powinno wystar­czyć na począ­tek.Miesz­ka­nie

Zna­le­zie­nie w Tokio taniego i wygod­nego miesz­ka­nia w środku lata nie należy do pro­stych zadań. W ogóle zna­le­zie­nie tu miesz­ka­nia na kró­cej niż rok gra­ni­czy z cudem. Nie było mnie stać nawet na naj­tań­szy hostel, ale to nie pie­nią­dze, któ­rych fak­tycz­nie nie mia­łem zbyt wiele, były naj­więk­szym pro­ble­mem, ale zaufa­nie. Bez refe­ren­cji, pole­ce­nia przez kogoś o wła­ści­wej repu­ta­cji i pozy­cji spo­łecz­nej, skoń­czył­bym zapewne bez dachu nad głową.

Wtedy poja­wił się Ryū. To jego adres mia­łem w swoim notat­niku na pierw­szym miej­scu. Pozna­łem go rok wcze­śniej w Mona­chium, w nie­co­dzien­nych oko­licz­no­ściach, bo na siłowni w hotelu, w któ­rym wów­czas miesz­ka­łem pod­czas stu­denc­kiej prak­tyki. Peda­ło­wa­łem wła­śnie na sta­cjo­nar­nym rowe­rze, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc kie­row­nicę, a w dru­giej roz­mówki japoń­skie, gdy pod­szedł do mnie młody męż­czy­zna o buj­nych wło­sach i bły­sku w oczach.

– Widzę, że uczysz się języka japoń­skiego. Pla­nu­jesz podróż do Japo­nii? – zapy­tał.

– Na razie nie. Ale kie­dyś bar­dzo chciał­bym tam poje­chać – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. Wtedy jesz­cze wyjazd na wyspy wyda­wał się odle­głym marze­niem.

Oka­zało się, że męż­czy­zna był pra­cow­ni­kiem japoń­skiego oddziału dużej nie­miec­kiej firmy i prze­by­wał w Niem­czech w ramach szko­le­nia. Był postawny, przy­stojny, cie­kawy świata, a przy tym nieco zasad­ni­czy w poglą­dach. Ta zasad­ni­czość zapewne wyni­kała z faktu, że zali­czał się do _Edokko_ – tokij­czy­ków w trze­cim poko­le­niu. Ludzi zde­cy­do­wa­nych, w pierw­szym kon­tak­cie nawet nieco chłod­nych i szorst­kich, ale w grun­cie rze­czy o dobrym sercu. Widy­wa­li­śmy się przez naj­bliż­sze trzy tygo­dnie nie­mal codzien­nie i co nieco się o nim dowie­dzia­łem. Ukoń­czył jedną z tokij­skich poli­tech­nik, lecz już na początku kariery posta­no­wił, że zatrudni się w zagra­nicz­nym przed­się­bior­stwie. To jak na miej­scowe zwy­czaje dość nie­co­dzienne posta­no­wie­nie miało swe źró­dło w jego kry­tycz­nym sto­sunku do japoń­skiego kor­po­ra­cjo­ni­zmu, dłu­gich godzin pracy oraz tra­dy­cji zespo­ło­wego podej­mo­wa­nia decy­zji, za którą kryły się wie­lo­go­dzinne narady bez kon­klu­zji i roz­myta odpo­wie­dzial­ność. Ryū rów­nie co pracę cenił sobie czas wolny i przy­jem­no­ści. Uczył się języ­ków obcych: nie­miec­kiego, angiel­skiego i hisz­pań­skiego, lubił smacz­nie zjeść i bawić się w mię­dzy­na­ro­do­wym towa­rzy­stwie. Wystar­czyły trzy tygo­dnie, byśmy się zaprzy­jaź­nili. A gdy widzie­li­śmy się po raz ostatni, poże­gnał mnie nastę­pu­ją­cymi sło­wami:

– Jeśli­byś wybie­rał się do Japo­nii, koniecz­nie daj mi znać. Myślę, że mogę ci pomóc.

Gdy nie­mal rok póź­niej napi­sa­łem do niego list, w któ­rym wspo­mnia­łem o swo­ich pla­nach przy­jazdu do Japo­nii, bły­ska­wicz­nie nade­szła odpo­wiedź. „O nic się nie martw. Przy­jeż­dżaj!”, pisał, a ja ucie­szy­łem się bar­dzo, że gdzieś tam na obcym lądzie czeka na mnie przy­ja­ciel.

To wła­śnie dzięki reko­men­da­cji Ryū zamiesz­ka­łem w domku wynaj­mo­wa­nym przez wdowę Naka­jima – krzepką dzie­więć­dzie­się­cio­latkę o gład­kich, lśnią­cych policz­kach i weso­łych oczach, która mimo sędzi­wego wieku poru­szała się szyb­kimi kro­kami i codzien­nie znaj­do­wała czas i siły, by w bia­łym far­tuszku pie­lić chwa­sty w malut­kim przy­do­mo­wym ogródku. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łem się, że była bab­cią sym­pa­tii Ryū.

Stan­cja mie­ściła się w sta­rej kamie­nicy o dwóch kon­dy­gna­cjach i pła­skim dachu. Nad fron­tową ścianą dobu­do­wano pro­sty mur wyso­ko­ści jed­nego pię­tra, przez co dom od ulicy wyglą­dał na wyż­szy, bar­dziej oka­zały i solid­niej­szy, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Pew­nie dzięki temu wła­ści­ciele mogli daw­niej żądać wyż­szego czyn­szu. Budy­nek podzie­lony był na dwie czę­ści. W lewej poło­wie domu mie­ściła się moja stan­cja, w pra­wej – sklep patro­nacki ze sprzę­tem firmy Mit­su­bi­shi Elec­tric. Dawno temu zaopa­try­wały się w nim rodziny z pro­win­cji przy­by­wa­jące do sto­licy z kil­koma waliz­kami ubrań i wałówki, głodne sprzętu i lep­szego życia. Za szybą kusiły je te wszyst­kie urzą­dze­nia elek­tryczne, które w latach powo­jen­nych miały nie tylko uła­twiać życie, ale wręcz zapew­niać szczę­ście utoż­sa­miane wów­czas z dobro­by­tem: wen­ty­la­tory, pralki, ryżow­nice, kli­ma­ty­za­tory, tele­wi­zory kolo­rowe, tele­fony, faksy i radio­ma­gne­to­fony. Jed­nak dziś wysta­wione towary były już tak stare, że gdy pierw­szy raz zaj­rza­łem do wnę­trza sklepu, pomy­śla­łem, iż tra­fi­łem do muzeum sta­roci. Sędziwy wła­ści­ciel, zwią­zany kon­trak­tem z pro­du­cen­tem, bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał odsprze­da­wać sku­pione od klien­tów zużyte graty. Sklep czasy świet­no­ści miał już za sobą. Nie widzia­łem ani jed­nej osoby, która wyszłaby stąd z zaku­pami. Jedy­nie garstka sta­rusz­ków zaglą­dała od czasu do czasu do środka, by zamie­nić kilka zdań ze sprze­dawcą.

Na bocz­nej ścia­nie budynku, obok mar­twego neonu z napi­sem „Tele­wi­zory kolo­rowe Mit­su­bi­shi”, zwi­sały kable, młotki, obcęgi, lutow­nice i wier­tarki. Nie­opo­dal, ze szczytu chu­dej pio­no­wej tyczki, zwi­sał porwany nie­bie­ski pro­po­rzec Pana­so­nic, o któ­rym zapo­mnieć musiał nawet sam wła­ści­ciel. Jakby na prze­kór bez­na­dziei, co wie­czór nad wej­ściem do sklepu wesoło roz­bły­ski­wały dwie neo­nówki.

Na przed­niej ścia­nie mojej połowy domu znaj­do­wały się duże drzwi uży­wane nie­gdyś do wyno­sze­nia mebli pod­czas prze­pro­wa­dzek. Były one zary­glo­wane i zasło­nięte meta­lową płytą. Do środka wcho­dziło się od tyłu, wąskim przej­ściem pomię­dzy budyn­kiem stan­cji a domem wdowy Naka­jima. Prze­smyk miał sze­ro­kość pozwa­la­jącą na usta­wie­nie w nim roweru, ale nie mie­ścił się już w nim bar­czy­sty męż­czy­zna. Na tyl­nej ścia­nie domu, dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów nad zie­mią, znaj­do­wały się nie­duże drzwiczki. Po prze­kro­cze­niu progu wcho­dziło się do przed­sionka wiel­ko­ści metra kwa­dra­to­wego, gdzie zosta­wiało się buty. Następ­nie trzeba było wspiąć się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, by wejść na drew­nianą pod­łogę pokrytą wykła­dziną, gdzie mie­ścił się pokój dzienny z anek­sem kuchen­nym: zle­wem i kuchenką na jeden pal­nik.

– Jest tylko zimna woda – głę­bo­kimi ukło­nami prze­pra­szała mnie wdowa Naka­jima, gdy po raz pierw­szy wpro­wa­dziła mnie do środka. – Gaz jest odcięty – dodała po chwili. A gdy zoba­czyła, że jej słowa nie zro­biły na mnie zbyt dużego wra­że­nia, wyszep­tała jesz­cze: – Kli­ma­ty­za­cja też nie działa.

Daro­wa­nemu koniowi nie zagląda się w zęby. Po japoń­sku powie­dze­nie to brzmi mniej wię­cej tak: „Jeśli coś dosta­łeś, to w lecie zawsze będzie miało krótki rękaw” i znacz­nie lepiej pasuje do mojej ówcze­snej sytu­acji. W tym upale cie­pła woda do niczego nie będzie mi potrzebna, a kli­ma­ty­za­cja sprzyja prze­zię­bie­niom i bólom głowy. Wie­dzia­łem, że dosko­nale pora­dzę sobie bez nich. Naj­waż­niej­sze, że mia­łem dach nad głową. A poza tym nie musia­łem pła­cić czyn­szu!

Na środku pokoju dzien­nego stał sto­lik i cztery fotele o poli­tu­rze zdar­tej do suro­wej deski i śla­dach po kor­ni­kach. Tapeta, nie­gdyś biała, miała teraz kre­mowy odcień. Wil­goć odkle­iła jej rogi, które zro­lo­wały się niczym dachy chiń­skich świą­tyń. Na ścia­nach wisiały dwa kalen­da­rze sprzed kilku lat: wybla­kłe pej­zaże japoń­skiej pro­win­cji. Przy­glą­da­łem się im, gdy czu­łem, że mam dość ści­sku, pędu i tumultu metro­po­lii. Kwit­nące śliwy na mar­co­wych kart­kach, wiśnie na kwiet­nio­wych, w maju – powie­wa­jące na wie­trze kolo­rowe kar­pie z mate­riału. Na stro­nie czerw­co­wej poletka ryżowe opa­dały kaska­dowo na gór­skich zbo­czach. W lipcu wzrok cie­szyło błę­kitne morze, a w sierp­niu – strze­li­ste gra­nie Alp Japoń­skich. Obrazy uspo­ka­jały i koiły, a ich wybla­kłe barwy doda­wały im piękna i tajem­ni­czo­ści. Kusiły, by wyru­szyć w podróż.

W pra­wym rogu pokoju, za drzwiami z cien­kiej sklejki, mie­ściła się toa­leta. Była to mała, podłużna muszla klo­ze­towa wetknięta w pod­łogę. Kuca­jąc nad nią, doty­ka­łem kola­nami ściany. Nie było to miej­sce, w któ­rym można było zatrzy­mać się na dłu­żej, cie­sząc się samot­no­ścią i chwilą wytchnie­nia, przej­rzeć gazetę i zamy­ślić nad wyda­rze­niami dnia. Trzeba było sko­rzy­stać i jak naj­szyb­ciej wyjść, nie zapo­mi­na­jąc o zdję­ciu przy­pi­sa­nych do toa­lety gumo­wych kapci.

Skrzy­piące przy każ­dym kroku wąskie schody za toa­letą pro­wa­dziły do sypialni na pię­trze. Wcho­dziło się do niej przez prze­suwne drzwi. Pod­łogę wyście­lały tu maty ze słomy ryżo­wej. Ściany do połowy wyso­ko­ści pokry­wała poma­lo­wana w roślinne wzory nie­bie­ska tapeta, a powy­żej – biała. W sypialni pano­wał trudny do znie­sie­nia upał. Dach, który nagrze­wał się za dnia, nocami odda­wał cie­pło. Dla­tego mimo zmę­cze­nia cało­dzienną włó­częgą z tru­dem uda­wało mi się zasy­piać, a o poranku budzi­łem się zlany potem. Ale odkąd pew­nego dnia w jed­nej z sza­fek odkry­łem stary wia­tra­czek, zaczą­łem spę­dzać tu wię­cej czasu. Uchy­la­łem okno w sypialni i przy­glą­da­łem się dziel­nicy, czu­jąc, jak słaby podmuch osa­dza wil­goć na moim ciele.

Mia­łem do dys­po­zy­cji całe sześć mat powierzchni. Dzie­więć metrów kwa­dra­to­wych. Jak na Tokio był to praw­dziwy luk­sus.Wschod­nia sto­lica

Dwa chiń­skie znaki, które skła­dają się na nazwę japoń­skiej sto­licy, ozna­czają „wschód” i „mia­sto sto­łeczne”. Nazwę Tokio prze­tłu­ma­czyć można więc jako „wschod­nia sto­lica”. Słowo to bez­po­śred­nio nawią­zuje do chiń­skiego wzorca, według któ­rego two­rzono nazwy miast, gdzie urzę­do­wali panu­jący: Pekin ozna­cza pół­nocną sto­licę, a Nan­kin – połu­dniową. Tokio to jed­nak sto­sun­kowo nowa nazwa. Aż do upadku szo­gu­natu w 1868 roku mia­sto nazy­wało się Edo i już wtedy było jed­nym z naj­więk­szych na świe­cie. Dziś sto­lica Japo­nii to pra­wie trzy­na­sto­mi­lio­nowa metro­po­lia, w któ­rej skład wcho­dzą dwa­dzie­ścia trzy rejony miej­skie i dwa­dzie­ścia sześć miast. W pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów wokół niej żyje dal­sze dwa­dzie­ścia milio­nów ludzi.

W euro­pej­skich mia­stach, które swoje korze­nie mają w śre­dnio­wie­czu i skon­stru­owane są według podob­nego sche­matu (od cen­tral­nie poło­żo­nego rynku, na któ­rym znaj­duje się ratusz, roz­cho­dzą się pro­mie­ni­ście uliczki wypeł­nione zwartą zabu­dową), wystar­czy dostać się na główny plac, by z dużym praw­do­po­do­bień­stwem, nawet bez pomocy prze­wod­nika, odna­leźć to, co naj­cie­kaw­sze. Naj­star­sze budowle i naj­cen­niej­sze zabytki znaj­dują się bowiem zwy­kle nie­opo­dal sie­bie i mając oczy sze­roko otwarte, na pewno na nie tra­fimy. Co innego Tokio. Tutaj trudno o jedno histo­ryczne cen­trum oto­czone kolej­nymi pier­ście­niami zabu­do­wań. Wschod­nia sto­lica przy­po­mina raczej archi­pe­lag wysp o roz­my­tych gra­ni­cach, któ­rych cen­tra wyzna­czają sta­cje kole­jowe. Jest jak skom­pli­ko­wany mecha­nizm o wielu try­bach poru­sza­ją­cych się w róż­nym tem­pie i na pozór od sie­bie nie­za­leż­nych, lecz w rze­czy­wi­sto­ści ze sobą powią­za­nych.

Nie­wiele jest na całym świe­cie miejsc, które doświad­czy­łyby tylu kata­kli­zmów pusto­szą­cych tkankę miej­ską co Tokio. W samym tylko XX wieku sto­lica Japo­nii zrów­nana została z zie­mią dwu­krot­nie: w cza­sie wiel­kiego trzę­sie­nia ziemi i towa­rzy­szą­cych mu poża­rów w 1923 roku oraz pod­czas nalo­tów dywa­no­wych bom­bow­ców armii ame­ry­kań­skiej pomię­dzy listo­pa­dem 1944 a sierp­niem następ­nego roku. Za każ­dym razem mia­sto odra­dzało się niczym Feniks z popio­łów, za każ­dym razem odmie­nione i tylko czę­ściowo podobne do swo­jego poprzed­nika.

Jak więc odkry­wać to mia­sto? Czy poru­szać się jakimś okre­ślo­nym szla­kiem, czy też zdać się na przy­pa­dek i intu­icję? Nie zasta­na­wia­łem się długo, dys­po­no­wa­łem bowiem tym, czego bra­kuje więk­szo­ści przy­jezd­nych – cza­sem. Przez pierw­sze dni wycho­dzi­łem więc po pro­stu ran­kiem z domu i masze­ro­wa­łem przed sie­bie.

Warto jest poru­szać się bez planu. Nic nas wtedy nie ogra­ni­cza. Nic nie uwiera i nie kusi. Ci, któ­rzy two­rzą plany, mają też ocze­ki­wa­nia, a potem czę­sto czują żal: cze­goś nie zoba­czyli, dokądś nie dotarli, ktoś zatrza­snął im drzwi przed nosem. Nie­kiedy też to, co zastali, wygląda zupeł­nie ina­czej, niż sobie wyobra­żali.

Gubi­łem się, ale zupeł­nie mi to nie prze­szka­dzało. Prze­cież nawet rodo­wici tokij­czycy, gdy opusz­czą miej­sce zamiesz­ka­nia, zaczy­nają się gubić i dla­tego nie­mal na każ­dym rogu ulicy znaj­duje się sche­mat dziel­nicy. W razie czego zawsze można też o drogę zapy­tać listo­no­sza, bo to on – jak zapewne wszę­dzie na świe­cie – naj­le­piej zna naj­bliż­szą oko­licę.

W dzi­siej­szej topo­gra­fii Tokio naj­waż­niej­sza jest kolej. To ona wyzna­cza arte­rie, któ­rymi pły­nie potok miesz­kań­ców do, z i wewnątrz sto­licy, niczym krew w ciele olbrzyma. Pociągi… Bez nich to mia­sto zamie­ni­łoby się w cha­otyczne kłę­bo­wi­sko ludzi, asfaltu, betonu, stali i szkła. Myśla­łem tak za każ­dym razem, gdy w wyniku awa­rii albo samo­bój­czej śmierci, eufe­mi­stycz­nie okre­śla­nej tutaj mia­nem „wypadku z udzia­łem ludz­kiego ciała”, prze­sta­wały kur­so­wać pociągi na głów­nych liniach. Zda­rzało się to nie­mal codzien­nie i gdy perony wypeł­niały się tysią­cami wybi­tych z rytmu pasa­że­rów ner­wowo wydzwa­nia­ją­cych z prze­pro­si­nami do prze­ło­żo­nych, kon­tra­hen­tów albo przy­ja­ciół, wła­śnie wtedy naj­moc­niej dawało się odczuć nie­malże orga­niczny zwią­zek mia­sta z żela­znymi dro­gami. A prze­cież były to jedy­nie namiastki poten­cjal­nego kata­kli­zmu, jaki wywo­ła­łoby wstrzy­ma­nie ruchu na wszyst­kich liniach i ska­za­nie miesz­kań­ców na pie­sze wędrówki. Nawet trudno byłoby to sobie wyobra­zić.

Mapa kole­jowa Tokio przy­po­mina sieć paję­czą roz­piętą na cen­tral­nym pier­ście­niu. Ten pier­ścień to okrężna linia Yama­note, któ­rej trasa wie­dzie przez naj­waż­niej­sze sta­cje w mie­ście: Tokio – z któ­rego wyjeż­dżają super­ek­spresy, Ueno – nie­gdyś punkt star­towy wszyst­kich pocią­gów rusza­ją­cych na pół­noc kraju, Shi­na­gawę, Shi­buyę – dziel­nicę mło­dzieży, Shin­juku – kró­lową tokij­skich sta­cji i naj­bar­dziej uczęsz­czany dwo­rzec kole­jowy świata, oraz Ike­bu­kuro. Od tych sta­cji we wszyst­kich kie­run­kach bie­gną linie kole­jowe, roz­wo­żąc pasa­że­rów ku dal­szym rejo­nom mia­sta.

Zamiesz­ka­nie wewnątrz wyty­czo­nego przez tory linii Yama­note kręgu wiąże się z pre­sti­żem, co nie zawsze ozna­cza wyż­szy stan­dard miesz­ka­nia, a nie­mal bez wyjątku – wyż­szy czynsz. Korzy­ścią jest oczy­wi­ście krót­szy czas dojazdu do pracy, a to czas (a nie pie­niądz) jest dla tokij­czy­ków na wagę złota. Zresztą do Tokio przy­jeż­dża się zwy­kle po to, by ciężko pra­co­wać i doro­bić się, a nie po to, by wygod­nie żyć.

Nie mia­łem więc wyboru: odrzu­ciw­szy bede­kery, zdany byłem na towa­rzy­stwo kolei. Nie musia­łem nawet korzy­stać z jej usług, ale trak­to­wa­łem ją jako latar­nię na morzu gma­chów i ludzi. Gdzie­kol­wiek bym się zgu­bił, stra­cił orien­ta­cję czy humor, szu­ka­łem sta­cji. Wystar­czyło tylko, bym usły­szał tur­kot pociągu albo melo­dię zapo­wia­da­jącą jego wjazd na peron, i od razu czu­łem się pew­niej. Wie­dzia­łem, że odnajdę drogę i tra­fię tam, dokąd się wybie­ram, albo co naj­mniej dowiem, gdzie się zna­la­złem.

Na początku to wła­śnie kolejne sta­cje na linii Yama­note, niczym nie­ru­chomi prze­wod­nicy, słu­żyły mi za punkty orien­ta­cyjne. Z nich ruchem waha­dło­wym zapusz­cza­łem się w głąb obcego tery­to­rium wydzie­lo­nego torami bie­gną­cymi na wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra. W Tokio budynki, drzewa, a nawet znaki dro­gowe potra­fią prze­po­czwa­rzyć się z dnia na dzień, ukryć za potężną reklamą lub neo­nem, a nawet znik­nąć pod łopatą bul­do­żera. A tory… One tkwią nie­ru­chome, zawsze w tym samym miej­scu, i zdają się jedy­nym ele­men­tem tokij­skiej prze­strzeni, który ma wystar­cza­jąco dużo sił, by oprzeć się natu­rze i czło­wie­kowi.

Codzienne mar­sze. Poru­sza­łem się po mie­ście na pie­chotę, poko­nu­jąc po kil­ka­na­ście kilo­me­trów dzien­nie, gubiąc się i odnaj­du­jąc, mok­nąc bez prze­rwy (dopóki nie spra­wi­łem sobie para­sola). Dobrze mi to robiło. Mózg był dotle­niony, umysł czy­sty, a dusza głodna nowych wra­żeń. Powoli zaczy­na­łem też poj­mo­wać, jak skon­stru­owana jest japoń­ska sto­lica. _Gō ni itte ha, gō ni shi­ta­gae_ – „jeśli dotrzesz do wio­ski, pod­po­rząd­kuj się panu­ją­cym w niej regu­łom”. Tak brzmi japoń­ska wer­sja przy­sło­wia: kiedy wej­dziesz mię­dzy wrony, musisz kra­kać jak i one.

Przy­sło­wia. Choć ciążą na nich grze­chy uprosz­cze­nia i gene­ra­li­za­cji, stu­diu­jąc je, możemy się wiele nauczyć. Tym bar­dziej w kraju, w któ­rym sto­suje się je czę­sto, gdyż sta­no­wią nie­kiedy dosko­nały spo­sób wyra­że­nia opi­nii pozwa­la­jący obejść uwa­żane za nie­grzeczne dosłow­ność i bez­po­śred­niość oraz nad­mierne eks­po­no­wa­nie wła­snego ja.

Szybko zro­zu­mia­łem, że Japoń­czycy rzadko zdają się na nie­wia­domą, a nad spon­ta­nicz­ność i przy­pa­dek przed­kła­dają orga­ni­za­cję i plan. Odkry­łem też, że to z pozoru cha­otyczne mia­sto w grun­cie rze­czy zor­ga­ni­zo­wane jest w wyspe­cja­li­zo­wane dziel­nice. I zamiast prze­mie­rzać je z połu­dnia na pół­noc albo ze wschodu na zachód, lepiej jest krą­żyć po poszcze­gól­nych kwar­ta­łach, także bez planu, ale już na ogra­ni­czo­nym obsza­rze.

W ten spo­sób nogami kre­śli­łem swoją wła­sną mapę mia­sta. W jej cen­trum znaj­do­wał się dwo­rzec tokij­ski: od wschodu – kil­ku­pię­trowy moder­ni­styczny pro­sto­pa­dło­ścian domu han­dlo­wego Daimaru, sym­bol wzro­stu majęt­no­ści lat powo­jen­nych, a od zachodu – rekon­struk­cja dworca z początku XX wieku, z czer­wo­nej cegły, która od razu przy­pa­dła mi do gustu. Ten amal­ga­mat epok i sty­lów dosko­nale odzwier­cie­dlał cha­rak­ter mia­sta – jego zmien­ność, skłon­ność do łącze­nia tra­dy­cji, któ­rej nie ma zbyt wiele, z nowo­cze­sno­ścią.

Z Tōkyō-eki wyru­szają eks­presy pysz­niące się punk­tu­al­no­ścią nie­znaną w innych czę­ściach świata. Czę­sto wysu­pły­wa­łem z kie­szeni sto dwa­dzie­ścia jenów (cztery złote) na bilet pero­nowy i przez dwie godziny (tyle wynosi jego waż­ność) syci­łem wzrok wido­kiem smu­kłych syl­we­tek pocią­gów wypeł­za­ją­cych nie­mal bez­gło­śnie z pero­nów niczym dłu­gie wije.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: