Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Dzienniki rowerowe - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 maja 2025
E-book: EPUB, MOBI
54,90 zł
Audiobook
54,90 zł
54,90
5490 pkt
punktów Virtualo

Dzienniki rowerowe - ebook

David Byrne zabiera Cię na przejażdżkę – wsiadasz? Artysta, muzyk i współzałożyciel Talking Heads, od lat przemierza ulice wielkich metropolii na dwóch kółkach. Tym razem zabiera nas w inspirującą podróż, od Buenos Aires po Berlin, odkrywając nie tylko miejsca, ale i ludzi, których spotyka na swojej drodze.

Co sprawia, że jedne miasta są przyjazne rowerzystom, a inne nie? Jak urbanistyka, sztuka, moda i muzyka łączą się w pulsujących rytmach metropolii? Dlaczego jazda na rowerze to coś więcej niż tylko środek transportu? Z humorem, wnikliwością i pasją Byrne snuje opowieści o kulturze, globalizacji i życiu w ruchu. Jego obserwacje są przenikliwe, a każde miasto staje się barwną miniaturą pełną historii i refleksji. Zarówno dla fanów Talking Heads i dobrej muzyki, miłośników dwóch kółek i tych, którzy lubią dobrą literaturę.

Dynamiczna, inspirująca, pełna niespodzianek – książka, którą czyta się z taką lekkością, jaką jest jazda z wiatrem we włosach!

“Byrne w tych pisanych przez kilkanaście lat zapiskach skupił się na miastach, nie tylko amerykańskich. Uprzytamnia nam tu nie tylko dlaczego warto poruszać się po nich cichym jednośladem, ale przede wszystkim – skąd wziął się w naszym życiu ten nienaturalny, pełen sprzeczności, czasem dobroczynny, często szkodliwy, komfortowy i bezlitosny żywioł. Byrne nie ogranicza się do samej tkanki miejskiej, opowiada też o przemianach świadomości, warunków funkcjonowania społecznego, technologii i przygotowuje nas do próby samodzielnej odpowiedzi na pytanie, co dalej i dlaczego.” - Filip Łobodziński - tłumacz i muzyk

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397468412
Rozmiar pliku: 8,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ame­ry­kań­skie mia­sta

Więk­szość ame­ry­kań­skich miast nie jest przy­ja­zna ani ro­we­rzy­stom, ani pie­szym. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej fa­wo­ry­zują one sa­mo­chody – a przy­naj­mniej bar­dzo się o to sta­rają. Można po­wie­dzieć, że w wielu z tych ośrod­ków ma­szyny wy­grały. Ży­cie miesz­kań­ców, ich czas oraz kwe­stie urba­ni­styczne i fi­nan­sowe w du­żej mie­rze kon­cen­trują się wo­kół mo­to­ry­za­cji. W dłuż­szej per­spek­ty­wie jest to roz­wią­za­nie nie­zrów­no­wa­żone, a w krót­szej – po pro­stu kiep­skie. Jak do tego do­szło? Być może winny temu jest fran­cu­ski ar­chi­tekt i urba­ni­sta Le Cor­bu­sier oraz jego „wi­zjo­ner­skie” pro­jekty Mia­sta Pro­mie­ni­stego z po­czątku ubie­głego wieku:

]
Le Cor­bu­sier, Pro­mie­ni­ste Mia­sto (plany). Ba­nque d’Ima­ges/Art Re­so­urce, NY. © 2009 Ar­ti­sts Ri­ghts So­ciety (ARS), Nowy Jork/ADAGP, Pa­ryż/FLC]

Jego uto­pijne wi­zje miast, które w rze­czy­wi­sto­ści ogra­ni­czały się je­dy­nie do wie­żow­ców oto­czo­nych sie­cią wie­lo­pa­smo­wych dróg, ide­al­nie od­po­wia­dały po­trze­bom kon­cer­nów mo­to­ry­za­cyj­nych i pa­li­wo­wych. Je­śli weź­miemy pod uwagę, że cztery z pię­ciu naj­więk­szych kor­po­ra­cji na świe­cie to na­dal przed­się­bior­stwa zaj­mu­jące się wy­do­by­ciem, ra­fi­na­cją i sprze­dażą ropy naf­to­wej oraz gazu ziem­nego, nie bę­dziemy za­sko­czeni, że eks­cen­tryczne i przy­ja­zne dla sa­mo­cho­dów po­my­sły Le Cor­bu­siera nie ode­szły do la­musa. W okre­sie po­wo­jen­nym do­mi­nu­jącą firmą na świe­cie była Ge­ne­ral Mo­tors. Jej pre­zes, Char­lie Wil­son, stwier­dził: „To, co jest do­bre dla nas, jest do­bre dla kraju”. Czy ktoś jesz­cze wie­rzy, że Ge­ne­ral Mo­tors kie­dy­kol­wiek kie­ro­wała się in­te­re­sem pu­blicz­nym?

Być może część od­po­wie­dzial­no­ści spada na Ro­berta Mo­sesa, który za­sły­nął kro­je­niem No­wego Jorku na ka­wałki za po­mocą wy­nie­sio­nych dróg eks­pre­so­wych i be­to­no­wych ka­nio­nów. Jego siła woli i pro­ze­li­tyzm przy­nio­sły da­leko idące skutki. Inne mia­sta za­częły brać przy­kład z jego dzia­łań. A może na­le­ża­łoby wi­nić Hi­tlera, który szy­ku­jąc się do dru­giej wojny świa­to­wej, in­we­sto­wał w bu­dowę au­to­strad, aby za­pew­nić nie­miec­kim woj­skom szybki i nie­za­wodny trans­port za­opa­trze­nia?

Pró­buję eks­plo­ro­wać na ro­we­rze nie­które z tych miast: Dal­las, De­troit, Pho­enix, Atlantę. Osza­leć można. Po­szcze­gólne czę­ści mia­sta są czę­sto „po­łą­czone” – je­śli w ogóle można to tak okre­ślić – za po­mocą au­to­strad, tych im­po­nu­ją­cych be­to­no­wych wstęg, które zwy­kle nisz­czą za­równo dziel­nice, przez które prze­bie­gają, jak i te, które miały łą­czyć. Ob­szary przy­le­ga­jące do tych gi­gan­tycz­nych ar­te­rii nie­uchron­nie wy­mie­rają. Na obrze­żach mia­sta może znaj­do­wać się zjazd pro­wa­dzący do KFC lub re­stau­ra­cji Red Lob­ster, ale trudno na­zwać te miej­sca praw­dziwą spo­łecz­no­ścią. To, co po­zo­staje z po­szat­ko­wa­nych dziel­nic, osta­tecz­nie ustę­puje miej­sca cen­trom han­dlo­wym oraz skle­pom wiel­ko­po­wierzch­nio­wym, od­dzie­lo­nych od sie­bie roz­le­głymi pu­sty­niami par­kin­gów. Roz­cią­gają się wzdłuż au­to­strad, które za­miast łą­czyć mia­sta, przy­czy­niają się do roz­padu miej­skiej tkanki. Drogi, cha­otycz­nie roz­rzu­cone osie­dla miesz­ka­niowe i cen­tra han­dlowe cią­gną się, jak okiem się­gnąć. Mo­no­tonny, bez­ładny, nu­żący kra­jo­braz... I który rów­nież ska­zany jest na wy­lud­nie­nie.

Do­ra­sta­łem na pe­ry­fe­riach Bal­ti­more. Obok mo­jego domu znaj­do­wał się plac bu­dowy, z tyłu było kilka star­szych do­mów, zaś z fron­to­wych okien wi­dzia­łem las i go­spo­dar­stwo rolne. Miesz­ka­li­śmy w miej­scu, gdzie (na ja­kiś czas) za­trzy­mał się pro­ces roz­bu­dowy przed­mieść, na styku z po­lami upraw­nymi. Po­dob­nie jak wiele in­nych osób, z cza­sem za­czą­łem po­gar­dzać przed­mie­ściami – ich sztucz­no­ścią i ste­ryl­no­ścią. Mimo to ni­gdy nie udało mi się od nich cał­ko­wi­cie uwol­nić. Było w nich coś, co przy­cią­gało i fa­scy­no­wało.

Ro­we­ro­wego bak­cyla po­łkną­łem dość wcze­śnie: w cza­sach li­ce­al­nych, po od­ro­bie­niu pracy do­mo­wej, wy­my­ka­łem się z domu i je­cha­łem do mo­jej dziew­czyny, która miesz­kała sześć ki­lo­me­trów da­lej. Włó­czy­li­śmy się po oko­licy, spę­dza­jąc czas na roz­mo­wach i po­ca­łun­kach. Raz pra­wie zro­bi­li­śmy to tuż przy po­bli­skim wy­sy­pi­sku śmieci – oko­lica wpraw­dzie było mało ro­man­tyczna, za to bez nie­pro­szo­nych go­ści.

Moje po­ko­le­nie na­śmiewa się z przed­mieść i cen­trów han­dlo­wych, re­klam te­le­wi­zyj­nych i sit­co­mów, z któ­rymi do­ra­sta­li­śmy – jed­nak czy tego chcemy, czy nie, sta­no­wią one część na­szej toż­sa­mo­ści. Iro­nia, z jaką pa­trzymy na te miej­sca, jest ła­go­dzona pew­nym ro­dza­jem no­stal­gii czy na­wet mi­ło­ści. Choć z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­li­śmy, by wy­rwać się z przed­mieść, dziś ko­ja­rzą nam się z po­czu­ciem cie­pła i bez­pie­czeń­stwa. Ni­ja­kie miej­sca, w któ­rych spę­dzi­li­śmy mło­dość, nie po­zwa­lały nam po­zo­wać na miej­skich in­te­lek­tu­ali­stów, któ­rych zna­li­śmy ze stron po­wie­ści, ani ucho­dzić za twar­dych, sa­mo­wy­star­czal­nych far­me­rów, czu­ją­cych się swo­bod­nie na ło­nie na­tury. Przed­mie­ścia, na któ­rych się wy­cho­wa­li­śmy, wciąż wy­wo­łują w nas silne, czę­sto sprzeczne emo­cje.

Kiedy uczy­łem się w li­ceum w Bal­ti­more, re­gu­lar­nie jeź­dzi­łem au­to­bu­sem do cen­trum mia­sta, gdzie spę­dza­łem czas na włó­cze­niu się po tęt­nią­cych ży­ciem dziel­ni­cach han­dlo­wych. Było to fa­scy­nu­jące do­świad­cze­nie. Ga­le­rie han­dlowe, w obec­nym kształ­cie, jesz­cze wtedy nie ist­niały! Pa­no­wał gwar, wszę­dzie krzą­tało się mnó­stwo lu­dzi. Jazda ru­cho­mymi scho­dami w Hut­zler’s lub Hecht’s (domy to­wa­rowe w cen­trum mia­sta) była eks­cy­tu­jąca! Zbun­to­wane na­sto­latki cho­dziły tam do mod­nych skle­pów, żeby kraść ciu­chy. Ale w tym sa­mym cza­sie trwała już tzw. biała ucieczka (ang. white fli­ght), czyli ma­sowy od­pływ bia­łych miesz­kań­ców z cen­trum miast. Wkrótce, w za­ska­ku­jąco szyb­kim tem­pie, cen­trum Bal­ti­more za­częło pu­sto­szeć. Zo­stali prze­waż­nie ci, któ­rzy nie mieli moż­li­wo­ści wy­pro­wadzki, a na wielu uli­cach po­ja­wiły się po­rzu­cone domy z oknami za­bi­tymi de­skami. Pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych do­szło do za­mie­szek na tle ra­so­wym, które jesz­cze bar­dziej przy­spie­szyły emi­gra­cję bia­łych. Wtedy to wiele ba­rów za­częło sto­so­wać tzw. ar­chi­tek­turę za­po­bie­ga­jącą za­miesz­kom – wzmac­niano kon­struk­cję lo­kali, aby były bar­dziej od­porne na akty wan­da­li­zmu. Tego typu pro­jek­to­wa­nia bu­dyn­ków nie na­uczano na pre­sti­żo­wych uczel­niach, ta­kich jak Yale.

Wkrótce okna wielu bu­dyn­ków za­mu­ro­wano be­to­no­wymi blo­kami, a świa­tło do wnę­trza wpusz­czało za­le­d­wie kilka luks­fer. Po prze­ciw­nej stro­nie od śród­miej­skiej strefy han­dlo­wej całe prze­cznice zo­stały po pro­stu zrów­nane z zie­mią. Sce­ne­ria ta przy­wo­dziła na myśl le­gen­darny Po­łu­dniowy Bronx albo strefę wojny – co w pew­nym sen­sie było zgodne z prawdą. Trwała nie­wy­po­wie­dziana wojna do­mowa, w któ­rej wy­gry­wały sa­mo­chody. Prze­gra­nymi były na­sze mia­sta, a w przy­padku lu­dzi – głów­nie spo­łecz­no­ści Afro­ame­ry­ka­nów i La­ty­no­sów.

W prze­szło­ści więk­szość miast po­wsta­wała w miej­scach o ko­rzyst­nych wa­run­kach geo­gra­ficz­nych. Pit­ts­burgh po­wstał u zbiegu rzek. Cle­ve­land i Chi­cago tam, gdzie rzeka wpa­dała do je­ziora. Na lo­ka­li­za­cję Buf­falo wy­brano miej­sce, w któ­rym ka­nał łą­czył się z je­zio­rem. Z ko­lei o za­ło­że­niu Bal­ti­more, Ho­uston czy Ga­lve­ston za­de­cy­do­wało wy­brzeże, które chro­niło przed sil­nymi wia­trami, fa­lami i in­nymi nie­ko­rzyst­nymi wa­run­kami po­go­do­wymi. Po­cząt­kowo geo­gra­ficzne atuty były ma­gne­sem przy­cią­ga­ją­cym no­wych miesz­kań­ców. Jed­nak z bie­giem czasu i roz­wo­jem sieci ko­le­jo­wej zna­cze­nie na­tu­ral­nych uwa­run­ko­wań sła­bło. Mia­sta przy­cią­gały co­raz wię­cej lu­dzi, a gę­stość za­lud­nie­nia szybko ro­sła, co z ko­lei otwie­rało nowe moż­li­wo­ści biz­ne­sowe i na­pę­dzało dal­szą mi­gra­cję. W końcu czło­wiek jest zwie­rzę­ciem spo­łecz­nym i cią­gnie go do ży­cia wśród in­nych. W wielu przy­pad­kach rzeki i je­ziora stra­ciły na zna­cze­niu, roz­ła­du­nek to­wa­rów prze­niósł się gdzie in­dziej, zaś trans­port wodny ustą­pił miej­sca ko­le­jo­wemu, a póź­niej cię­ża­ro­wemu. W re­zul­ta­cie na­brzeża opu­sto­szały, a prze­mysł, który nie­gdyś tam pro­spe­ro­wał, stał się nie­chcia­nym re­lik­tem prze­szło­ści. Lu­dzie na po­zio­mie uni­kali daw­nych dziel­nic por­to­wych. Za­pewne brzmię nieco jak na­uczy­ciel hi­sto­rii – pro­szę o wy­ro­zu­mia­łość, to moja próba zro­zu­mie­nia, w jaki spo­sób zna­leź­li­śmy się w miej­scu, w któ­rym je­ste­śmy.

W wielu mia­stach wzdłuż na­brzeży po­pro­wa­dzono au­to­strady. Te te­reny – nie­uży­wane, opusz­czone i mar­twe – wy­da­wały się naj­bar­dziej lo­gicz­nymi punk­tami wyj­ścia do roz­bu­dowy in­fra­struk­tury dro­go­wej. Z nich można było ła­two uzur­po­wać so­bie prawo do prze­kształ­ce­nia ziemi w be­to­nową ar­te­rię. Nie­ubła­ga­nie, krok po kroku, miesz­kań­ców miast od­cięto od li­nii brze­go­wych, które z cza­sem stały się mar­twymi stre­fami in­nego ro­dzaju – be­to­no­wymi ar­te­riami z gład­kimi, za­krzy­wio­nymi es­ta­ka­dami i ram­pami do­jaz­do­wymi, po któ­rych pę­dziły sa­mo­chody. Pod nimi gro­ma­dziły się po­rzu­cone wózki skle­powe, bez­domni oraz sterty od­pa­dów. Czę­sto piesi nie mieli na­wet do­stępu do wody, chyba że zdo­łali prze­drzeć się przez kilka rzę­dów ogro­dzeń.

W więk­szo­ści przy­pad­ków oka­zuje się, że sa­mo­chody ko­rzy­stają z tych au­to­strad nie po to, by uła­twić so­bie do­stęp do firm i re­zy­den­cji w da­nym mie­ście, jak pier­wot­nie za­kła­dano, ale po to, by cał­ko­wi­cie to mia­sto omi­nąć. Au­to­strady umoż­li­wiły lu­dziom ucieczkę z me­tro­po­lii i od­izo­lo­wa­nie się w pod­miej­skich en­kla­wach-sy­pial­niach, co dla wielu wy­da­wało się ide­al­nym roz­wią­za­niem: wła­sny dom, ogró­dek dla dzieci, bez­pieczne szkoły, grill na po­dwórku i brak pro­ble­mów z par­ko­wa­niem.

Daw­niej pa­no­wało prze­ko­na­nie, że na­sze mia­sta nie są wy­star­cza­jąco przy­ja­zne kie­row­com, któ­rzy usta­wicz­nie na­rze­kali na duży ruch i korki. W od­po­wie­dzi na pro­blem za­to­rów ko­mu­ni­ka­cyj­nych pla­ni­ści za­pro­po­no­wali bu­dowę sze­ro­kich au­to­strad. Nie­stety, te roz­wią­za­nia nie oka­zały się sku­teczne. Mia­sta szybko za­peł­niły się jesz­cze więk­szą liczbą aut – być może dla­tego, że wię­cej osób za­częło wie­rzyć, iż szyb­ciej do­trze do celu, ko­rzy­sta­jąc z dróg szyb­kiego ru­chu. W efek­cie ko­nieczne stało się dal­sze roz­bu­do­wy­wa­nie in­fra­struk­tury dro­go­wej.

W nie­któ­rych przy­pad­kach do­dano ob­wod­nice, by umoż­li­wić kie­row­com swo­bodny prze­jazd z jed­nej czę­ści mia­sta do dru­giej, czy też mię­dzy przed­mie­ściami, bez ko­niecz­no­ści wjazdu do sa­mego cen­trum. Kiedy po­ru­szam się ro­we­rem w oko­licy ob­wod­nic, od­kry­wam, że czę­sto je­dy­nym spo­so­bem, by do­stać się z punktu A do punktu B, jest ko­rzy­sta­nie z au­to­strady. Mniej­sze drogi pod­upa­dają lub cał­ko­wi­cie prze­stają ist­nieć. Wiele z nich zo­stało prze­cię­tych na pół lub roz­dzie­lo­nych przez więk­sze ar­te­rie ko­mu­ni­ka­cyjne i nie­ważne, jakby się sta­rać, ni­g­dzie nie da się nimi do­je­chać. Ro­we­rzy­sta lub pie­szy czuje się nie­chciany, ni­czym in­truz, co ko­niec koń­ców pro­wa­dzi do fru­stra­cji. Nie trzeba do­da­wać, że pe­da­ło­wa­nie po po­bo­czu drogi eks­pre­so­wej nie jest ni­czym kom­for­to­wym. Nie ma w tym też za grosz ro­man­ty­zmu – nie sta­jesz się od­jaz­do­wym bun­tow­ni­kiem, tylko ob­cym cia­łem w or­ga­ni­zmie, który pró­buje cię od­rzu­cić.

Wo­do­spad Nia­gara

Bu­dzę się w Ame­ryce. Świeci słońce, a ja sie­dzę w au­to­bu­sie wy­ciecz­ko­wym na ogrom­nym par­kingu w Buf­falo, gdzieś w po­bliżu gra­nicy z Ka­nadą. Obok par­kingu prze­biega au­to­strada, sły­chać szum mkną­cych aut.

Je­stem po­środku ni­czego. W od­dali wi­dać biu­ro­wiec, a po mo­jej le­wej stro­nie ho­tel. We­wnątrz bu­dynku sie­dzą ko­biety w iden­tycz­nych gar­son­kach, oglą­da­jąc w prze­szklo­nym po­koju pre­zen­ta­cję w Po­wer­Po­in­cie. Po holu prze­cha­dza się męż­czy­zna w ze­sta­wie słu­chaw­ko­wym, gło­śno ob­ja­śnia­jąc plan mar­ke­tin­gowy. Ame­ry­ka­nie są sku­pieni, skon­cen­tro­wani na sa­mo­do­sko­na­le­niu i po­więk­sza­niu udziału w rynku. Ga­zety w holu do­no­szą o ataku wojsk ame­ry­kań­skich na me­czet, a ma­ga­zyny po­ka­zują za­kap­tu­rzo­nych Ira­kij­czy­ków, nad któ­rymi znę­cają się ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze. Ar­mia Zba­wie­nia usta­wia stoły przy sa­lach kon­fe­ren­cyj­nych. Wszyst­kie pa­nie trzy­mają gi­gan­tyczne kubki z Bur­ger Kinga.

Mam kilka go­dzin wol­nego, więc po­sta­na­wiam wsiąść na ro­wer i wy­ru­szyć w stronę wo­do­spadu Nia­gara, który znaj­duje się nie­da­leko Buf­falo. Oka­zuje się, że droga jest dłuż­sza, niż przy­pusz­cza­łem. Jadę po­bo­czem w oko­licy usia­nej sie­ciów­kami, z któ­rych żadna nie ma lo­kal­nego cha­rak­teru. Cały per­so­nel za­trud­nia ja­kaś ano­ni­mowa, od­le­gła kor­po­ra­cja. Miej­scowi pra­cow­nicy praw­do­po­dob­nie mają bar­dzo ogra­ni­czoną moż­li­wość po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji i nie czują przy­wią­za­nia do miej­sca pracy. Nie mają też żad­nego udziału w zy­skach firmy. Ka­rol Marks na­zwał to alie­na­cją. Choć ko­mu­nizm był cho­rym snem, to w tym aspek­cie miał ra­cję. Z per­spek­tywy po­bo­cza au­to­strady nie wi­dzę rzecz ja­sna żad­nej z osób pra­cu­ją­cych w tych miej­scach. Wo­kół nie ma ży­wego du­cha – tylko sa­mo­chody wjeż­dża­jące na par­kingi i wy­jeż­dża­jące z nich. Mi­jam Ho­oters, Denny’s, Pon­de­rosa, Fud­druc­kers, Tops, Red Lob­ster, ho­tel Mar­riott, Red Roof Inn, Wendy’s, IHOP, Olive Gar­den... błą­dzę po ulicy Han­dlo­wej, W Domu Naj­le­piej czy alei Kor­po­ra­cyj­nej.

Prze­my­kam obok punk­tów in­for­ma­cyj­nych do­ty­czą­cych wo­do­spadu Nia­gara. Je­stem co­raz bli­żej celu! Ka­wa­łek da­lej mi­jam mo­tel za mo­te­lem. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu oko­lica ta była wy­ma­rzo­nym miej­scem na mie­siąc mio­dowy. Dziś trudno so­bie wy­obra­zić, by ktoś przy­je­chał tu w po­dróż po­ślubną, chyba że po­trak­to­wałby to jako żart. Iro­niczny mie­siąc mio­dowy? Kto z wła­snej woli chciałby spę­dzić ro­man­tyczny czas w po­bliżu au­to­strady, która ni­czym nie różni się od ty­sięcy in­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych?

Po­ko­na­łem już co naj­mniej szes­na­ście ki­lo­me­trów i do­strze­gam elek­trow­nię za­si­laną przez wciąż nie­wi­doczny wo­do­spad. Słońce praży nie­mi­ło­sier­nie, a ja czuję się dziw­nie, je­stem spo­cony i od­czu­wam lek­kie zmę­cze­nie... Ota­cza­jący mnie kra­jo­braz snuje oso­bliwą hi­sto­rię. W od­dali skrywa się nie­zwy­kły, bu­dzący re­spekt cud na­tury, a jed­nak te­reny te nie na­dają się na­wet pod bu­dowę fa­bryki. Zo­stały po­rzu­cone. Tuż obok, w błot­ni­stym stru­mie­niu, wśród sta­rych opon i za­rdze­wia­łych ta­blic re­kla­mo­wych, bro­dzi cza­pla. Fa­bryka Loc­khe­eda na wzgó­rzu jest czę­ściowo za­mknięta; wy­gląda nie­po­ko­jąco, ni­czym współ­cze­sne wię­zie­nie.

Do­cie­ram do cen­trum mia­sta Nia­gara, które przy­po­mina swo­iste getto, za­miesz­kane głów­nie przez Afro­ame­ry­ka­nów i wło­skich imi­gran­tów. Prze­jeż­dżam obok wło­skich skle­pów spo­żyw­czych, sa­lo­nów fry­zjer­skich i skle­pów mo­no­po­lo­wych. Za­trzy­muję się na szybką ka­napkę z kieł­basą i łyk Ga­to­rade. Blada ko­bieta w wieku może sie­dem­dzie­się­ciu lat sie­dzi przy prze­peł­nio­nej nie­do­pał­kami po­piel­niczce, prze­rzu­ca­jąc strony ma­ga­zynu „Co­un­try We­ekly”. Zwra­cam jej uwagę, że w tak upalny dzień jak dziś może na­ba­wić się po­pa­rzeń sło­necz­nych. Pry­cha i igno­ruje ostrze­że­nie, po czym po­ka­zuje mi zdję­cie mu­zyka co­un­try Alana Jack­sona w cza­so­pi­śmie. To jej ulu­bie­niec. „W tym roku” – do­daje.

Wo­do­spad jest po pro­stu nie­sa­mo­wity. Ni stąd, ni zo­wąd czło­wiek wy­do­staje się z tego ob­skur­nego mia­steczka i wi­dzi znaki pro­wa­dzące do mo­stu z Ka­nadą, po­ste­runku straży gra­nicz­nej i parku na­ro­do­wego. Zbli­ża­jąc się do wo­do­spadu, można zo­ba­czyć dziwną mgiełkę uno­szącą się w od­dali, a po­wie­trze staje się przy­jem­nie chłodne, jak­by­śmy we­szli do gi­gan­tycz­nego kli­ma­ty­zo­wa­nego po­miesz­cze­nia. Stoję przy ba­rierce i wpa­truję się w to po­tężne cudo, wle­pia­jąc wzrok, jakby dłu­go­trwałe pa­trze­nie mo­gło na za­wsze utrwa­lić ten ob­raz w mo­jej pa­mięci. Po dłuż­szej chwili od­wra­cam się i ru­szam w drogę po­wrotną.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij