Dzienniki rowerowe - ebook
David Byrne zabiera Cię na przejażdżkę – wsiadasz? Artysta, muzyk i współzałożyciel Talking Heads, od lat przemierza ulice wielkich metropolii na dwóch kółkach. Tym razem zabiera nas w inspirującą podróż, od Buenos Aires po Berlin, odkrywając nie tylko miejsca, ale i ludzi, których spotyka na swojej drodze.
Co sprawia, że jedne miasta są przyjazne rowerzystom, a inne nie? Jak urbanistyka, sztuka, moda i muzyka łączą się w pulsujących rytmach metropolii? Dlaczego jazda na rowerze to coś więcej niż tylko środek transportu? Z humorem, wnikliwością i pasją Byrne snuje opowieści o kulturze, globalizacji i życiu w ruchu. Jego obserwacje są przenikliwe, a każde miasto staje się barwną miniaturą pełną historii i refleksji. Zarówno dla fanów Talking Heads i dobrej muzyki, miłośników dwóch kółek i tych, którzy lubią dobrą literaturę.
Dynamiczna, inspirująca, pełna niespodzianek – książka, którą czyta się z taką lekkością, jaką jest jazda z wiatrem we włosach!
“Byrne w tych pisanych przez kilkanaście lat zapiskach skupił się na miastach, nie tylko amerykańskich. Uprzytamnia nam tu nie tylko dlaczego warto poruszać się po nich cichym jednośladem, ale przede wszystkim – skąd wziął się w naszym życiu ten nienaturalny, pełen sprzeczności, czasem dobroczynny, często szkodliwy, komfortowy i bezlitosny żywioł. Byrne nie ogranicza się do samej tkanki miejskiej, opowiada też o przemianach świadomości, warunków funkcjonowania społecznego, technologii i przygotowuje nas do próby samodzielnej odpowiedzi na pytanie, co dalej i dlaczego.” - Filip Łobodziński - tłumacz i muzyk
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397468412 |
| Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Większość amerykańskich miast nie jest przyjazna ani rowerzystom, ani pieszym. Zdecydowanie bardziej faworyzują one samochody – a przynajmniej bardzo się o to starają. Można powiedzieć, że w wielu z tych ośrodków maszyny wygrały. Życie mieszkańców, ich czas oraz kwestie urbanistyczne i finansowe w dużej mierze koncentrują się wokół motoryzacji. W dłuższej perspektywie jest to rozwiązanie niezrównoważone, a w krótszej – po prostu kiepskie. Jak do tego doszło? Być może winny temu jest francuski architekt i urbanista Le Corbusier oraz jego „wizjonerskie” projekty Miasta Promienistego z początku ubiegłego wieku:
]
Le Corbusier, Promieniste Miasto (plany). Banque d’Images/Art Resource, NY. © 2009 Artists Rights Society (ARS), Nowy Jork/ADAGP, Paryż/FLC]
Jego utopijne wizje miast, które w rzeczywistości ograniczały się jedynie do wieżowców otoczonych siecią wielopasmowych dróg, idealnie odpowiadały potrzebom koncernów motoryzacyjnych i paliwowych. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że cztery z pięciu największych korporacji na świecie to nadal przedsiębiorstwa zajmujące się wydobyciem, rafinacją i sprzedażą ropy naftowej oraz gazu ziemnego, nie będziemy zaskoczeni, że ekscentryczne i przyjazne dla samochodów pomysły Le Corbusiera nie odeszły do lamusa. W okresie powojennym dominującą firmą na świecie była General Motors. Jej prezes, Charlie Wilson, stwierdził: „To, co jest dobre dla nas, jest dobre dla kraju”. Czy ktoś jeszcze wierzy, że General Motors kiedykolwiek kierowała się interesem publicznym?
Być może część odpowiedzialności spada na Roberta Mosesa, który zasłynął krojeniem Nowego Jorku na kawałki za pomocą wyniesionych dróg ekspresowych i betonowych kanionów. Jego siła woli i prozelityzm przyniosły daleko idące skutki. Inne miasta zaczęły brać przykład z jego działań. A może należałoby winić Hitlera, który szykując się do drugiej wojny światowej, inwestował w budowę autostrad, aby zapewnić niemieckim wojskom szybki i niezawodny transport zaopatrzenia?
Próbuję eksplorować na rowerze niektóre z tych miast: Dallas, Detroit, Phoenix, Atlantę. Oszaleć można. Poszczególne części miasta są często „połączone” – jeśli w ogóle można to tak określić – za pomocą autostrad, tych imponujących betonowych wstęg, które zwykle niszczą zarówno dzielnice, przez które przebiegają, jak i te, które miały łączyć. Obszary przylegające do tych gigantycznych arterii nieuchronnie wymierają. Na obrzeżach miasta może znajdować się zjazd prowadzący do KFC lub restauracji Red Lobster, ale trudno nazwać te miejsca prawdziwą społecznością. To, co pozostaje z poszatkowanych dzielnic, ostatecznie ustępuje miejsca centrom handlowym oraz sklepom wielkopowierzchniowym, oddzielonych od siebie rozległymi pustyniami parkingów. Rozciągają się wzdłuż autostrad, które zamiast łączyć miasta, przyczyniają się do rozpadu miejskiej tkanki. Drogi, chaotycznie rozrzucone osiedla mieszkaniowe i centra handlowe ciągną się, jak okiem sięgnąć. Monotonny, bezładny, nużący krajobraz... I który również skazany jest na wyludnienie.
Dorastałem na peryferiach Baltimore. Obok mojego domu znajdował się plac budowy, z tyłu było kilka starszych domów, zaś z frontowych okien widziałem las i gospodarstwo rolne. Mieszkaliśmy w miejscu, gdzie (na jakiś czas) zatrzymał się proces rozbudowy przedmieść, na styku z polami uprawnymi. Podobnie jak wiele innych osób, z czasem zacząłem pogardzać przedmieściami – ich sztucznością i sterylnością. Mimo to nigdy nie udało mi się od nich całkowicie uwolnić. Było w nich coś, co przyciągało i fascynowało.
Rowerowego bakcyla połknąłem dość wcześnie: w czasach licealnych, po odrobieniu pracy domowej, wymykałem się z domu i jechałem do mojej dziewczyny, która mieszkała sześć kilometrów dalej. Włóczyliśmy się po okolicy, spędzając czas na rozmowach i pocałunkach. Raz prawie zrobiliśmy to tuż przy pobliskim wysypisku śmieci – okolica wprawdzie było mało romantyczna, za to bez nieproszonych gości.
Moje pokolenie naśmiewa się z przedmieść i centrów handlowych, reklam telewizyjnych i sitcomów, z którymi dorastaliśmy – jednak czy tego chcemy, czy nie, stanowią one część naszej tożsamości. Ironia, z jaką patrzymy na te miejsca, jest łagodzona pewnym rodzajem nostalgii czy nawet miłości. Choć z niecierpliwością czekaliśmy, by wyrwać się z przedmieść, dziś kojarzą nam się z poczuciem ciepła i bezpieczeństwa. Nijakie miejsca, w których spędziliśmy młodość, nie pozwalały nam pozować na miejskich intelektualistów, których znaliśmy ze stron powieści, ani uchodzić za twardych, samowystarczalnych farmerów, czujących się swobodnie na łonie natury. Przedmieścia, na których się wychowaliśmy, wciąż wywołują w nas silne, często sprzeczne emocje.
Kiedy uczyłem się w liceum w Baltimore, regularnie jeździłem autobusem do centrum miasta, gdzie spędzałem czas na włóczeniu się po tętniących życiem dzielnicach handlowych. Było to fascynujące doświadczenie. Galerie handlowe, w obecnym kształcie, jeszcze wtedy nie istniały! Panował gwar, wszędzie krzątało się mnóstwo ludzi. Jazda ruchomymi schodami w Hutzler’s lub Hecht’s (domy towarowe w centrum miasta) była ekscytująca! Zbuntowane nastolatki chodziły tam do modnych sklepów, żeby kraść ciuchy. Ale w tym samym czasie trwała już tzw. biała ucieczka (ang. white flight), czyli masowy odpływ białych mieszkańców z centrum miast. Wkrótce, w zaskakująco szybkim tempie, centrum Baltimore zaczęło pustoszeć. Zostali przeważnie ci, którzy nie mieli możliwości wyprowadzki, a na wielu ulicach pojawiły się porzucone domy z oknami zabitymi deskami. Pod koniec lat sześćdziesiątych doszło do zamieszek na tle rasowym, które jeszcze bardziej przyspieszyły emigrację białych. Wtedy to wiele barów zaczęło stosować tzw. architekturę zapobiegającą zamieszkom – wzmacniano konstrukcję lokali, aby były bardziej odporne na akty wandalizmu. Tego typu projektowania budynków nie nauczano na prestiżowych uczelniach, takich jak Yale.
Wkrótce okna wielu budynków zamurowano betonowymi blokami, a światło do wnętrza wpuszczało zaledwie kilka luksfer. Po przeciwnej stronie od śródmiejskiej strefy handlowej całe przecznice zostały po prostu zrównane z ziemią. Sceneria ta przywodziła na myśl legendarny Południowy Bronx albo strefę wojny – co w pewnym sensie było zgodne z prawdą. Trwała niewypowiedziana wojna domowa, w której wygrywały samochody. Przegranymi były nasze miasta, a w przypadku ludzi – głównie społeczności Afroamerykanów i Latynosów.
W przeszłości większość miast powstawała w miejscach o korzystnych warunkach geograficznych. Pittsburgh powstał u zbiegu rzek. Cleveland i Chicago tam, gdzie rzeka wpadała do jeziora. Na lokalizację Buffalo wybrano miejsce, w którym kanał łączył się z jeziorem. Z kolei o założeniu Baltimore, Houston czy Galveston zadecydowało wybrzeże, które chroniło przed silnymi wiatrami, falami i innymi niekorzystnymi warunkami pogodowymi. Początkowo geograficzne atuty były magnesem przyciągającym nowych mieszkańców. Jednak z biegiem czasu i rozwojem sieci kolejowej znaczenie naturalnych uwarunkowań słabło. Miasta przyciągały coraz więcej ludzi, a gęstość zaludnienia szybko rosła, co z kolei otwierało nowe możliwości biznesowe i napędzało dalszą migrację. W końcu człowiek jest zwierzęciem społecznym i ciągnie go do życia wśród innych. W wielu przypadkach rzeki i jeziora straciły na znaczeniu, rozładunek towarów przeniósł się gdzie indziej, zaś transport wodny ustąpił miejsca kolejowemu, a później ciężarowemu. W rezultacie nabrzeża opustoszały, a przemysł, który niegdyś tam prosperował, stał się niechcianym reliktem przeszłości. Ludzie na poziomie unikali dawnych dzielnic portowych. Zapewne brzmię nieco jak nauczyciel historii – proszę o wyrozumiałość, to moja próba zrozumienia, w jaki sposób znaleźliśmy się w miejscu, w którym jesteśmy.
W wielu miastach wzdłuż nabrzeży poprowadzono autostrady. Te tereny – nieużywane, opuszczone i martwe – wydawały się najbardziej logicznymi punktami wyjścia do rozbudowy infrastruktury drogowej. Z nich można było łatwo uzurpować sobie prawo do przekształcenia ziemi w betonową arterię. Nieubłaganie, krok po kroku, mieszkańców miast odcięto od linii brzegowych, które z czasem stały się martwymi strefami innego rodzaju – betonowymi arteriami z gładkimi, zakrzywionymi estakadami i rampami dojazdowymi, po których pędziły samochody. Pod nimi gromadziły się porzucone wózki sklepowe, bezdomni oraz sterty odpadów. Często piesi nie mieli nawet dostępu do wody, chyba że zdołali przedrzeć się przez kilka rzędów ogrodzeń.
W większości przypadków okazuje się, że samochody korzystają z tych autostrad nie po to, by ułatwić sobie dostęp do firm i rezydencji w danym mieście, jak pierwotnie zakładano, ale po to, by całkowicie to miasto ominąć. Autostrady umożliwiły ludziom ucieczkę z metropolii i odizolowanie się w podmiejskich enklawach-sypialniach, co dla wielu wydawało się idealnym rozwiązaniem: własny dom, ogródek dla dzieci, bezpieczne szkoły, grill na podwórku i brak problemów z parkowaniem.
Dawniej panowało przekonanie, że nasze miasta nie są wystarczająco przyjazne kierowcom, którzy ustawicznie narzekali na duży ruch i korki. W odpowiedzi na problem zatorów komunikacyjnych planiści zaproponowali budowę szerokich autostrad. Niestety, te rozwiązania nie okazały się skuteczne. Miasta szybko zapełniły się jeszcze większą liczbą aut – być może dlatego, że więcej osób zaczęło wierzyć, iż szybciej dotrze do celu, korzystając z dróg szybkiego ruchu. W efekcie konieczne stało się dalsze rozbudowywanie infrastruktury drogowej.
W niektórych przypadkach dodano obwodnice, by umożliwić kierowcom swobodny przejazd z jednej części miasta do drugiej, czy też między przedmieściami, bez konieczności wjazdu do samego centrum. Kiedy poruszam się rowerem w okolicy obwodnic, odkrywam, że często jedynym sposobem, by dostać się z punktu A do punktu B, jest korzystanie z autostrady. Mniejsze drogi podupadają lub całkowicie przestają istnieć. Wiele z nich zostało przeciętych na pół lub rozdzielonych przez większe arterie komunikacyjne i nieważne, jakby się starać, nigdzie nie da się nimi dojechać. Rowerzysta lub pieszy czuje się niechciany, niczym intruz, co koniec końców prowadzi do frustracji. Nie trzeba dodawać, że pedałowanie po poboczu drogi ekspresowej nie jest niczym komfortowym. Nie ma w tym też za grosz romantyzmu – nie stajesz się odjazdowym buntownikiem, tylko obcym ciałem w organizmie, który próbuje cię odrzucić.
Wodospad Niagara
Budzę się w Ameryce. Świeci słońce, a ja siedzę w autobusie wycieczkowym na ogromnym parkingu w Buffalo, gdzieś w pobliżu granicy z Kanadą. Obok parkingu przebiega autostrada, słychać szum mknących aut.
Jestem pośrodku niczego. W oddali widać biurowiec, a po mojej lewej stronie hotel. Wewnątrz budynku siedzą kobiety w identycznych garsonkach, oglądając w przeszklonym pokoju prezentację w PowerPoincie. Po holu przechadza się mężczyzna w zestawie słuchawkowym, głośno objaśniając plan marketingowy. Amerykanie są skupieni, skoncentrowani na samodoskonaleniu i powiększaniu udziału w rynku. Gazety w holu donoszą o ataku wojsk amerykańskich na meczet, a magazyny pokazują zakapturzonych Irakijczyków, nad którymi znęcają się amerykańscy żołnierze. Armia Zbawienia ustawia stoły przy salach konferencyjnych. Wszystkie panie trzymają gigantyczne kubki z Burger Kinga.
Mam kilka godzin wolnego, więc postanawiam wsiąść na rower i wyruszyć w stronę wodospadu Niagara, który znajduje się niedaleko Buffalo. Okazuje się, że droga jest dłuższa, niż przypuszczałem. Jadę poboczem w okolicy usianej sieciówkami, z których żadna nie ma lokalnego charakteru. Cały personel zatrudnia jakaś anonimowa, odległa korporacja. Miejscowi pracownicy prawdopodobnie mają bardzo ograniczoną możliwość podejmowania decyzji i nie czują przywiązania do miejsca pracy. Nie mają też żadnego udziału w zyskach firmy. Karol Marks nazwał to alienacją. Choć komunizm był chorym snem, to w tym aspekcie miał rację. Z perspektywy pobocza autostrady nie widzę rzecz jasna żadnej z osób pracujących w tych miejscach. Wokół nie ma żywego ducha – tylko samochody wjeżdżające na parkingi i wyjeżdżające z nich. Mijam Hooters, Denny’s, Ponderosa, Fuddruckers, Tops, Red Lobster, hotel Marriott, Red Roof Inn, Wendy’s, IHOP, Olive Garden... błądzę po ulicy Handlowej, W Domu Najlepiej czy alei Korporacyjnej.
Przemykam obok punktów informacyjnych dotyczących wodospadu Niagara. Jestem coraz bliżej celu! Kawałek dalej mijam motel za motelem. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu okolica ta była wymarzonym miejscem na miesiąc miodowy. Dziś trudno sobie wyobrazić, by ktoś przyjechał tu w podróż poślubną, chyba że potraktowałby to jako żart. Ironiczny miesiąc miodowy? Kto z własnej woli chciałby spędzić romantyczny czas w pobliżu autostrady, która niczym nie różni się od tysięcy innych w Stanach Zjednoczonych?
Pokonałem już co najmniej szesnaście kilometrów i dostrzegam elektrownię zasilaną przez wciąż niewidoczny wodospad. Słońce praży niemiłosiernie, a ja czuję się dziwnie, jestem spocony i odczuwam lekkie zmęczenie... Otaczający mnie krajobraz snuje osobliwą historię. W oddali skrywa się niezwykły, budzący respekt cud natury, a jednak tereny te nie nadają się nawet pod budowę fabryki. Zostały porzucone. Tuż obok, w błotnistym strumieniu, wśród starych opon i zardzewiałych tablic reklamowych, brodzi czapla. Fabryka Lockheeda na wzgórzu jest częściowo zamknięta; wygląda niepokojąco, niczym współczesne więzienie.
Docieram do centrum miasta Niagara, które przypomina swoiste getto, zamieszkane głównie przez Afroamerykanów i włoskich imigrantów. Przejeżdżam obok włoskich sklepów spożywczych, salonów fryzjerskich i sklepów monopolowych. Zatrzymuję się na szybką kanapkę z kiełbasą i łyk Gatorade. Blada kobieta w wieku może siedemdziesięciu lat siedzi przy przepełnionej niedopałkami popielniczce, przerzucając strony magazynu „Country Weekly”. Zwracam jej uwagę, że w tak upalny dzień jak dziś może nabawić się poparzeń słonecznych. Prycha i ignoruje ostrzeżenie, po czym pokazuje mi zdjęcie muzyka country Alana Jacksona w czasopiśmie. To jej ulubieniec. „W tym roku” – dodaje.
Wodospad jest po prostu niesamowity. Ni stąd, ni zowąd człowiek wydostaje się z tego obskurnego miasteczka i widzi znaki prowadzące do mostu z Kanadą, posterunku straży granicznej i parku narodowego. Zbliżając się do wodospadu, można zobaczyć dziwną mgiełkę unoszącą się w oddali, a powietrze staje się przyjemnie chłodne, jakbyśmy weszli do gigantycznego klimatyzowanego pomieszczenia. Stoję przy barierce i wpatruję się w to potężne cudo, wlepiając wzrok, jakby długotrwałe patrzenie mogło na zawsze utrwalić ten obraz w mojej pamięci. Po dłuższej chwili odwracam się i ruszam w drogę powrotną.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------