Dziesiąta sprawa - ebook
Dziesiąta sprawa - ebook
Specjalizujący się w sprawach karnych obrońca Harrison J.Walker, znany jako Jaywalker, zostaje zawieszony w prawach wykonywania zawodu. Mimo ciążących na nim zarzutów naginania prawa oraz przyjęcia korzyści majątkowej od klientki oskarżonej o prostytucję, przekonuje sędziego, by pozwolił mu dokończyć dziesięć spraw. Ostatnia z nich staje się prawdziwym sprawdzianem jego zawodowych umiejętności. Jaywalker ma świadomość, że tym razem szanse na wyrok uniewinniający są naprawdę znikome.Młoda, drobna i piekielnie seksowna Samara Moss wbiła mężowi nóż prosto w serce. Na to w każdym razie wskazują okoliczności. Jako była prostytutka, która mając osiemnaście lat poślubiła leciwego miliardera, idealnie pasuje do stereotypu łowczyni fortun. Jedynie Jaywalker zdaje się rozumieć, że pozory niezwykle często mylą. Czy jest możliwe, by ktoś wrobił Samarę w tę zbrodnię? Tylko kto?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9665-4 |
Rozmiar pliku: | 697 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SPONTANICZNY WYBUCH WDZIĘCZNOŚCI
– Przystępujemy do ustalenia, jaka będzie adekwatna kara za pańskie liczne przewiny – oznajmił siedzący pośrodku siwowłosy sędzia, którego nazwiska Jaywalker nigdy nie pamiętał. – Patrząc na skalę uprawianego przez pana procederu, najchętniej dożywotnio odebralibyśmy panu prawo wykonywania zawodu, na co bez wątpienia pan zasłużył. Mając jednak na uwadze pańską wieloletnią praktykę, ogromne zaangażowanie w obronę klientów oraz wysokie kwalifikacje, których dowodem jest imponujący ciąg wyroków uniewinniających... Powiedział pan, że ile ich było? Dziesięć z rzędu?
– Dokładnie jedenaście, Wysoki Sądzie.
– Jedenaście. Cóż, to zaiste imponujący wynik. Wracając jednak do kwestii kary, uznaliśmy za stosowne czasowo zawiesić pana w prawach wykonywania zawodu. Pragnę zaznaczyć, że w tym przypadku będzie to okres znaczący. Pańskie wykroczenia są bowiem zbyt liczne i zbyt poważne, by potraktować je pobłażliwie. Na dowód wymienię tylko niektóre z nich. A oto czego się pan dopuścił: wprowadził pan do sali sądowej osobę łudząco podobną do podsądnego, co miało zdezorientować świadka oskarżenia. Włamał się pan do magazynu dowodów rzeczowych, by wykraść próbki narkotyków, które następnie dał pan do analizy współpracującemu z panem chemikowi. Nazwał pan sędziego – tu pozwolę sobie na eufemizm – „małą porcją ekskrementów”. I wreszcie wyjątkowo drastyczny przypadek pogwałcenia kodeksu zawodowego: otóż pozwolił pan, by klientka świadczyła mu „usługi seksualne” w budynku sądu, a konkretnie na klatce schodowej.
– To wcale nie była usługa seksualna, Wysoki Sądzie.
– Proszę mi nie przerywać.
– Przepraszam.
– Może pan utrzymywać, że ten żenujący incydent nigdy nie miał miejsca, jednak wraz z kolegami byliśmy zmuszeni kilkakrotnie obejrzeć zapis z kamer monitoringu. Przyjrzeliśmy się więc tej gorszącej scenie aż nadto dobrze. Widzieliśmy wszystko, nawet pana jęki. Nie wiem, jak pan nazwie to zajście, ale...
– Wysoki Sądzie, nazwałbym je spontanicznym aktem wdzięczności ze strony zadowolonej klientki, która dzięki mnie została oczyszczona z zarzutu uprawiania prostytucji. Gdyby zapis z kamery miał dźwięk, Wysoki Sąd wiedziałby, że wcale nie jęczałem, tylko powtarzałem: Nie! Nie! Nie!
Było to częściowo zgodne z prawdą.
– Panie Jaywalker, czy jest pan żonaty?
– Jestem wdowcem. Jeśli mam być szczery, nie mogę dojść do siebie po stracie żony.
– Rozumiem. – Sędzia na chwilę umilkł. – Kiedy zmarła pańska małżonka?
– W czwartek. Dziewiątego czerwca, jeśli się nie mylę.
– Tego roku?
– No... nie, Wysoki Sądzie.
– Ubiegłego roku?
– Nie.
Zapadła wymowna cisza.
– A chociaż w tym tysiącleciu?
– Nie, Wysoki Sądzie.
– Uhm... – mruknął sędzia.
Sternbridge, takie miał nazwisko. Teoretycznie łatwe do zapamiętania.
– Niniejszym – ciągnął tymczasem Sternbridge – sąd zawieszana pana w prawach wykonywania zawodu na okres trzech lat, po którym to czasie musi pan stanąć przed specjalną komisją kwalifikacyjną, która zadecyduje o pańskim ewentualnym powrocie do wykonywania zawodu. – Mówiąc to, uniósł do góry młotek. Jednak Jaywalker, który wraz ze swą świętej pamięci małżonką uczestniczył w paru aukcjach, zdołał odezwać się, nim narzędzie stuknęło o sędziowski stół.
– Jeśli Wysoki Sąd zadowoli?
Sternbridge zerknął na niego zza okularów, rozbrojony tym nietypowym dla Jaywalkera lapsusem językowym. Jaywalker potraktował to jak przyzwolenie.
– Mimo iż w pełni zdawałem sobie sprawę, że dzień, w którym zostanę rozliczony, jest bliski, podjąłem się prowadzenia kilku spraw będących obecnie w toku. Sytuacja wielu moich klientów jest wyjątkowo trudna i niepewna. Pragnę zaznaczyć, że ludzie ci złożyli życie w moje ręce. Gotów jestem z pokorą poddać się karze wyznaczonej przez Wysoki Sąd, proszę jednak, by Wysoki Sąd pozwolił mi dokończyć, co zacząłem. Ośmielam się prosić, by ze wszech miar słuszny gniew Wysokiego Sądu nie obrócił się przeciw bezradnym ludziom, którzy mi zaufali. Jeśli trzeba, niech Wysoki Sąd zawiesi mnie na dłużej, na przykład o jeszcze jeden rok, a nawet dwa lata, lecz niech w zamian pozwoli mi pomóc moim klientom.
Sędziowie odbyli krótką naradę szeptem, po czym wstali i wyszli. Gdy chwilę później wrócili, głos zabrała sędzia Ellerbee.
– Sąd wyraża zgodę na dokończenie pięciu spraw – oznajmiła. – Ma pan czas do jutra na dostarczenie listy tych, które pan poprowadzi. Proszę napisać, kiedy sprawa będzie na wokandzie lub podać numer aktu oskarżenia, a także nazwisko sędziego oraz datę najbliższej rozprawy. Dla pozostałych pańskich klientów sąd wyznaczy obrońców. Jeśli zaś chodzi o sprawy, które doprowadzi pan do końca, sąd będzie monitorował ich przebieg. Dlatego zobowiązujemy pana do stawiania się w sądzie w każdy pierwszy piątek miesiąca w celu przedstawienia szczegółowego sprawozdania z pańskich wysiłków, których celem ma być jak najszybsze pozbycie się klientów.
Pozbycie się? Czy ona naprawdę nie pojmuje, że tu nie chodzi o brudne pampersy, papier toaletowy czy jednorazową maszynkę do golenia? Przecież to są ludzie.
– Zrozumiano? – zapytała surowo.
– Zrozumiano – odparł. – I...
– Co znowu?
– Dziękuję, Wysoki Sądzie.
Tego wieczoru Jaywalker długo siedział w swej ciasnej, kiepsko oświetlonej kancelarii, biedząc się nad listą klientów do odstrzału. Szło mu opornie, bo też czuł się tak, jakby wyznaczał, kogo wypchnąć z szalupy. Jak na przykład miałby wykreślić czternastoletniego chłopaka, który zaufał mu do tego stopnia, iż pod jego wpływem zgodził się na roczną terapię w zamkniętym ośrodku dla narkomanów?
Albo jak ma zostawić na pastwę losu nielegalnego imigranta z Sudanu, któremu grozi deportacja, gdyż dopuścił się ciężkiego przestępstwa i bez ważnego pozwolenia sprzedawał na ulicy damskie torebki? Albo jak pozostawić samą sobie bezdomną walczącą o prawo do widywania się z dwojgiem maleńkich dzieci umieszczonych w sierocińcu?
I dalej: jak ma oznajmić byłemu członkowi gangu, który po dwóch latach zaczął się wreszcie przed nim otwierać, że dostanie nowego obrońcę, wybranego na chybił trafił z komputerowej listy? Jak ma zakomunikować niewinnie skazanemu więźniowi odsiadującemu długi wyrok w Sing Sing, że począwszy od pierwszej soboty miesiąca przestaje go odwiedzać?
Jak powiedzieć opóźnionemu w rozwoju pomocnikowi dozorcy, że następny obrońca może się nie zgodzić, by w czasie rozprawy trzymał go za rękę, bo tylko wtedy nie trzęsie się ze strachu i nie moczy spodni na oczach rozbawionej gawiedzi?
Wreszcie, po długich zmaganiach, sporządził listę siedemnastu spraw, które chciał doprowadzić do końca. Następnego dnia przedłożył ją sądowi razem z nieco przydługim wyjaśnieniem, iż jest mu przykro, ale bardziej skrócić już jej nie mógł. Zakończył gorącą prośbą o zrozumienie.
Tydzień później otrzymał listowną odpowiedź. Sędziowie poinformowali go, że na własną rękę dokonali cięć i pozostawili mu dziesięć spraw.
Jednocześnie ostrzegali, by dla własnego dobra żadnej z nich nie przeciągał.ROZDZIAŁ DRUGI
JAYWALKER
Oczywiście wcale nie nazywał się Jaywalker. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało: Harrison J. Walker. Imienia Harrison szczerze nie znosił, gdyż raziło go pretensjonalnością i jednoznacznie kojarzyło mu się z białymi anglosaskimi protestantami, zwanymi potocznie WASP. Jeszcze bardziej nienawidził zdrobnienia Harry, gdyż coś w jego brzmieniu nasuwało mu wizję łysego, zaniedbanego faceta z obwisłym brzuchem i ogarkiem cygara w zębach.
Tak więc przed laty zaczął przedstawiać się jako Jay Walker, a ktoś przez pomyłkę połączył dwa człony w jeden i tak powstał Jaywalker.
Nie miał nic przeciwko temu, prawda była bowiem taka, że nigdy nie miał dość cierpliwości, by spokojnie czekać, aż zapali się zielone światło dla pieszych. Wolał rozejrzeć się i sam zdecydować, czy można bezpiecznie przejść. Nie miał też dość samodyscypliny, by maszerować przez pół ulicy do najbliższego skrzyżowania tylko po to, by przejść na drugą stronę, po czym zawrócić i po pokonaniu tego samego dystansu znaleźć się dokładnie naprzeciwko punktu, z którego wyruszył. Kiedy odbierał telefon w kancelarii, w odpowiedzi na: „Pan Jaywalker” bez zastanowienia rzucał do słuchawki: Jaywalker. A gdy wypełniał dokumenty czy formularze, w rubrykach: imię i nazwisko dwukrotnie wpisywał to samo. W efekcie zdarzało mu się dostawać listy zaadresowane: Szanowny Pan Jaywalker Jaywalker.
Jego kancelaria w istocie wcale kancelarią nie była. Mieściła się w zaledwie jednym pokoju pośród innych pomieszczeń biurowych ciągnących się po obu stronach korytarza, który zależnie od potrzeb pełnił funkcję sali konferencyjnej, czytelni albo stołówki. Identyczny układ pomieszczeń powtarzał się w całym budynku oraz innych, licznych w tej dzielnicy tanich biurowcach, dzięki którym właściciele jednoosobowych firm mogli za niewielkie pieniądze prowadzić swoją działalność.
Za pięćset dolarów płatnych do pierwszego każdego miesiąca Jaywalker miał gdzie postawić biurko, dwa krzesła, używaną sofę, wieszak oraz parę kartonowych pudeł, które z powodzeniem pełniły rolę przenośnej kartoteki. Na biurku trzymał telefon, automatyczną sekretarkę, komputer, stosy papierów oraz wyblakłe zdjęcia świętej pamięci małżonki oraz córki, z którą prawie nie utrzymywał kontaktów. W ramach czynszu mógł korzystać nie tylko ze wspomnianej sali konferencyjnej i stołówki w jednym, lecz także ze skromnej poczekalni dla klientów, pomocy recepcjonistki, kopiarki oraz faksu. Urządzenia biurowe zostały wyprodukowane w 1995 roku; oczywiście nie dotyczyło to recepcjonistki, która była znacznie starsza.
W biurowcu nie było łazienki z prawdziwego zdarzenia, jedynie damska i męska ubikacja na końcu korytarza. Kiedy Jaywalker siedział w kancelarii tak długo, że nie opłacało mu się wracać i kładł się spać na sofie – co biorąc pod uwagę fakt, że w domu nikt na niego nie czekał, zdarzało mu się nader często – w męskiej ubikacji mył zęby, twarz i się golił. Brak prysznica był jedynym powodem, który zmuszał go, by od czasu do czasu zajrzał jednak do domu.
Jego sąsiadami w biurowcu byli głównie prawnicy i radcy prawni. Między innymi dwaj adwokaci, spece od obrażeń cielesnych, zwani żartobliwie tropicielami karetek; następnie specjalista od prawa imigracyjnego nazwiskiem Herman Greenberg, który w przypływie marketingowego geniuszu wymyślił sobie wizytówki wyglądające jak zielona karta, przez co zyskał ksywkę Herman Greencard; poza nim był jeszcze prawnik od postępowania upadłościowego, czyli bankructw, którego wszyscy nazywali „Pieprzyć kredytodawców” Feinblattem; prócz niego starszy facet specjalizujący się w sprawach dotyczących nieruchomości, który palił jak komin i całymi dniami czytał gazetę prawną; i wreszcie jedyna w tym gronie kobieta, która od piętnastu lat czekała, aż wpadnie jej następna „duża sprawa”.
Jaywalker jako jedyny w tym gronie zajmował się prawem karnym. Z jakiegoś powodu obrońcy w sprawach kryminalnych z reguły prowadzili indywidualną praktykę. Ci zaś, którzy próbowali łączyć ich w grupy lub zespoły, czy bodaj zebrać pod jednym dachem, szybko wycofywali się z tego przedsięwzięcia, bo przypominało ono próbę ustawienia węży pod przysłowiowy sznurek.
Jaywalkerowi bardzo odpowiadało, że sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Przez dwa lata, które przepracował na etacie w Stowarzyszeniu Radców Prawnych, nawiązał tyle koleżeńskich relacji i poznał tak wiele seksualnych partnerek, iż uznał, że wystarczy mu do końca życia. Tam też nauczył się, jak prowadzić sprawę – a mówiąc ściśle, jak tego nie robić.
Kiedy w końcu przeciął pępowinę i zaczął działać na własne konto, powoli oduczył się złych nawyków. Przez kolejne dwadzieścia lat konsekwentnie pracował na opinię największego odszczepieńca w branży. Zupełnie jakby postawił sobie za punkt honoru nadać nowe znaczenie słowu „niekonwencjonalny”. Z premedytacją złamał wszystkie zasady, podważył podstawowe reguły dotyczące prowadzenia przewodu sądowego, doprowadzając przy tym do furii imponującą liczbę zaprawionych w bojach prokuratorów oraz z reguły niewzruszonych sędziów. Przy okazji ustanowił rekord na miarę Hollywood lub telewizji.
W biznesie, gdzie prokuratury okręgowe uzyskują od sześćdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu pięciu procent skazań, on mógł poszczycić się chlubnym wynikiem aż dziewięćdziesięciu procent wyroków uniewinniających.
Jak mu się to udało?
Gdyby ktoś zapytał go o to wprost, pewnie niełatwo byłoby mu odpowiedzieć. Jednak ci, którzy widzieli go w akcji – a tych było niemało – zgodnie zwracali uwagę na jeden fenomen. Otóż w chwili, gdy po wysłuchaniu obu stron skład sędziowski udawał się na naradę, jego członkowie byli święcie przekonani, iż ich zadaniem wcale nie jest rozstrzygnięcie, czy oskarżony naprawdę popełnił zarzucany mu czyn. Rozumieli, iż mają raczej zdecydować, czy w świetle materiału dowodowego przedstawionego w sali sądowej, lub jego braku, oskarżycielom udało się dowieść ponad uzasadnioną wątpliwość, że oskarżony popełnił przestępstwo.
Ta różnica miała kolosalne znaczenie.
Gdy więc Jaywalker stawał przed sądem, który miał mu wymierzyć karę, był już żywą legendą Centre Street numer sto. Jednak jego spektakularny sukces miał swoją cenę. Choćby tę, że dosłownie zarzynał się, stawiając sobie coraz to wyższe wymagania. Nie chodziło mu już tylko o to, by przygotować się do rozprawy lepiej niż strona przeciwna. On chciał być dziesięć razy lepiej przygotowany, pięćdziesiąt razy lepiej. W konsekwencji prawie nie spał, zwłaszcza między kolejnymi rozprawami. A jeśli już udało mu się zdrzemnąć, zawsze miał pod ręką papier i długopis. Po ciemku zapisywał luźne myśli, które rankiem ledwie potrafił odczytać. Przygotowywał niezliczone plany awaryjne, niezmordowanie rozpracowywał każdy szczegół i organizował wszystko z fanatyczną precyzją człowieka dotkniętego nerwicą natręctw. Wychodząc z sali sądowej po kolejnym umorzeniu sprawy, z wdzięcznością spoglądał ku niebu i wznosił dziękczynne modły do Boga, w którego w ogóle nie wierzył, prosząc go jednocześnie, by już nigdy więcej nie kazał mu przechodzić przez taką katorgę.
I tak do następnego razu.
Takie dokonania budziły podziw i szacunek jego kolegów po fachu, stając się jednocześnie źródłem ich problemów i zgryzot, podobnie jak stał się nim wcześniejszy o całą dekadę przypadek uniewinnienia byłego gwiazdora futbolu amerykańskiego i lokalnego celebryty. „Skoro on jest w stanie każdego wybronić – mawiali klienci – to pan chyba też?”. Nic zatem dziwnego, że niejeden z licznie przybyłych na proces prawników, mimo szczerego podziwu i osobistej sympatii, jakimi darzył Jaywalkera, odczuwał skrywaną radość i ulgę, że wreszcie się go pozbędzie, choćby tylko na jakiś czas.
Jednak nawet ci, którym ulżyło najbardziej, przyznawali, że zawieszenie aż na trzy lata jest wyjątkowo surową karą za obejście paru przepisów i zastosowanie chwytów, które po głębszym zastanowieniu wcale nie wydały im się czymś dziwnym.
Wspomniane zdarzenia miały miejsce we wrześniu.
Jaywalker potrzebował aż dziewięciu miesięcy, by wykonać zalecenie sądu. Dopiero podczas dziewiątego z rzędu „pierwszego piątku miesiąca” mógł poinformować sędziowską trójcę, że wreszcie „pozbył się” klientów.
Czternastoletni dzieciak uzależniony od narkotyków przetrwał odwyk; miał już piętnaście lat, nie ćpał i uczestniczył w spotkaniach grupy wsparcia. Pochodzący z Sudanu uliczny sprzedawca torebek dzięki niewielkiej pomocy Hermana Greencarda uzyskał pozwolenie na stały pobyt. Bezdomna zamieszkała we własnym mieszkaniu, znalazła pracę i nie straciła praw rodzicielskich. Były członek gangu powrócił na złą drogę, zwiał po wyjściu za kaucją i zaszył się gdzieś w południowej Kalifornii, skąd przysyłał widokówki ze skąpo odzianymi (lub całkiem roznegliżowanymi) plażowiczkami. Wniosek o apelację w sprawie niewinnie osadzonego w Sing Sing został przyjęty i wkrótce miał zapaść nowy wyrok. Akt oskarżenia przeciwko moczącemu się nieszczęśnikowi został oddalony. Pijany kierowca został skazany za prowadzenie samochodu na podwójnym gazie. Drobny diler narkotyków przyznał się do winy i dostał wyrok w zawieszeniu. Oszust naciągający ludzi w grze w trzy karty został uniewinniony, bo Jaywalker zdołał przekonać sędziów, iż oskarżony tak mocno angażował się w swój występ, że z emocji zapominał wygłosić wymaganą przez prawo formułkę o zasadach uczestnictwa w „grze losowej”.
Dziewięć miesięcy, dziewięć spraw, dziewięciu klientów, dziewięć zadowalających wyroków.
Została mu więc jeszcze jedna.
Sprawa Samary Moss.ROZDZIAŁ TRZECI
SAMARA
Nazywała się Samara Moss, ale żądne sensacji tabloidy zgodnie ochrzciły ją mianem łowczyni fortun. Ta łatka przylgnęła do niej niemal od chwili, gdy pierwszy raz ujrzała Barringtona Tannenbauma, a stało się to przed dziewięcioma laty. Jej wybranek liczył sobie wtedy sześćdziesiąt jeden wiosen i należał do finansowej elity. Dorobił się majątku na dzierżawie ropo- i gazonośnych działek, fortunę pomnożył zaś, inwestując w spedycję. Wśród licznych towarów, które przewoziły jego firmy, były kamizelki kuloodporne, amunicja i myśliwce. Wprawdzie lista jego klientów nie imponowała długością, za to ci, których obsługiwał, mieli przed nazwiskiem tytuł „sułtan” lub „ekscelencja”. Jego majątek oszacowano kiedyś na dziesięć do dwudziestu miliardów dolarów.
Majątek, którym w dniu ślubu dysponowała Samara, wynosił jakieś dziesięć-dwadzieścia dolarów.
Wychowała się na podrzędnym kempingu dla przyczep, gdzieś w Indianie. Właśnie tam przestała reagować na określenie „biała hołota”, w czym była podobna do mieszkańców wielkomiejskich gett, którzy uodparniają się na określenie „czarnuch”. Wychowywała ją samotna matka, która na zmianę bywała kelnerką, barmanką lub erotyczną tancerką. Kiedy musiała pracować w nocy, zostawiała małą Sam – bo odkąd Samara sięgała pamięcią, właśnie tak ją nazywano – pod opieką swych licznych partnerów.
Niektórzy „wujkowie” zupełnie ignorowali dziewczynkę; inni dla odmiany uczyli ją pić piwo, kląć i robić jointy. Nim skończyła dziesięć lat, potrafiła zwinąć perfekcyjnego skręta z bibułki z klejem lub bez. Jako dwunastolatka paliła już blanty, które własnoręcznie zrobiła. Twierdziła, że niektórzy narzeczeni mamy wykorzystywali ją seksualnie, ale nie potrafiła precyzyjnie określić, którzy i jak często. Dwa fakty z jej dzieciństwa pozostawały wszakże bezsprzeczne: Samara była na tyle ładna, by jako dwunastoletnia uczennica dostać się do szkolnego zespołu cheerleaderek, i na tyle krnąbrna, by po zaledwie dwóch miesiącach wylecieć z niego z hukiem.
Uciekła z domu dzień po swoich czternastych urodzinach. Najpierw zatrzymała się w Ely, w stanie Nevada, potem przeniosła się do Reno, by ostatecznie wylądować w Las Vegas. Marzyła, żeby zostać tancerką w nocnym klubie, a potem zrobić oszałamiającą karierę w Hollywood. Ostatecznie skończyła jako hostessa i, dorywczo, prostytutka, choć akurat do tego za nic nie chciała się przyznać. Upierała się, że sypiała wyłącznie z facetami, którzy jej się podobali. Chyba musiałaby być głupia, by się obrażać, gdy od czasu do czasu któryś z licznych adoratorów okazał uwielbienie, wręczając jej prezenty, również w postaci gotówki?
Właśnie w Las Vegas wypatrzył ją Barrington Tannenbaum, gdy w niedzielę o trzeciej nad ranem roznosiła drinki w Caesars Palace. Barry był wtedy świeżo upieczonym wdowcem, który w dodatku miał na koncie trzy miłosne porażki. Mimo swego nieprawdopodobnego bogactwa, czuł się samotny i znudzony. Potrzebował nowych podniet równie desperacko, jak Samara zamożnego sponsora.
Barry Tannenbaum miał jedną charakterystyczną cechę – na którą zgodnie zwracali uwagę zarówno jego biznesowi partnerzy, jak śmiertelni wrogowie, przy czym wielu należało do obu grup – kiedy się w coś angażował, wkładał w to całe serce. W chwili, gdy ujrzał Samarę, poczuł, że musi ją ocalić. Dążył do tego z taką samą determinacją, z jaką ona starała się go usidlić. Dlatego nawet jeśli ich związek nie był doskonały, opatrzność na pewno maczała palce w tym, by się spotkali.
Podobno jesteśmy skazani na powielanie tych samych błędów; przypadek Barry’ego był tego najlepszym przykładem. Barry należał bowiem do gatunku mężczyzn, którzy od razu muszą się ożenić. Dorastał w czasach, gdy powszechnie uważano, że jeśli facet kocha dziewczynę, koniecznie musi pójść z nią do ołtarza, spłodzić dzieci, a potem żyć długo i szczęśliwie, nawet jeśli „długo” w tym przypadku było pojęciem względnym. Nic więc dziwnego, iż Barry, niezrażony przykrymi doświadczeniami, czuł się w obowiązku sprowadzić Sam na dobrą drogę i uczynić z niej kobietę porządną, w najbardziej staroświeckim znaczeniu tego słowa.
Po ośmiu miesiącach, licząc od dnia, gdy ujrzał ją w łunie neonów Caesars Palace, pojął ją za żonę.
Miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata.
Samara nie skończyła jeszcze dziewiętnastu.
Tabloidy miały niezłe używanie; w niewybrednych artykułach naśmiewały się z dzielącej nowożeńców różnicy czterdziestu dwóch lat i piętnastu miliardów dolarów. Zresztą nie tylko brukowce drwiły z kontrowersyjnego związku. Łowczynie fortun niemal we wszystkich budzą mieszane uczucia.
Wprawdzie słynna prostytutka o złotym sercu, w którą wcieliła się Julia Roberts w filmie „Pretty Woman”, zdobyła szczerą sympatię widzów, ale pomógł jej w tym scenariusz, który jednoznacznie pokazywał, iż w ogóle nie zależało jej na pieniądzach bogacza granego przez Richarda Gere’a.
Ann Nicole Smith, dziewczyna roku „Playboya” i samozwańcza blond seksbomba, nie wzbudziła już tak ciepłych uczuć, gdy mając dwadzieścia sześć lat wydała się za osiemdziesięciodziewięcioletniego miliardera z Teksasu. A jednak gdy parę lat później pasierb, który z racji wieku mógłby być jej dziadkiem, próbował pozbawić ją prawa do spadku po swym zmarłym ojcu, otrzymała spore społeczne wsparcie. Z różnych stron rozległo się głośne i wyraźne: „Nie daj się, dziewczyno!”. Sondaż przeprowadzony w chwili, gdy przed Sądem Najwyższym ruszał proces o podział majątku, pokazał, że niemal czterdzieści procent Amerykanów uważało, iż Nicole należy się cała lub prawie cała bajońska suma czterystu siedemdziesięciu czterech milionów dolarów, których się domagała jako wdowa po zmarłym niespełna rok po ślubie miliarderze.
Gdyby Samara znalazła się w podobnej sytuacji, mało kto stanąłby po jej stronie. Po pierwsze dlatego, że w ciągu trwającego osiem lat małżeństwa mieszkała z Tannenbaumem zaledwie przez rok. Szybko przeniosła się do domu przy Park Avenue, który kupił jej, ulegając prośbom popartym argumentem, iż nigdy nie miała własnego kąta. Nieruchomość kosztowała, bagatela, cztery i pół miliona dolarów. Prezent drobny. Tyle że trochę niestosowny.
Po drugie, miała na swym koncie liczne romanse. Czasem bywała dyskretna, innym zaś razem szła na całość i nawet nie próbowała się kryć, a wręcz afiszowała się ze swą niewiernością. Nie było wydania plotkarskiego „National Enquirer”, które nie krzyczałoby tytułem: „NAJNOWSZA ZDOBYCZ SAM”, zwykle opatrzonym zdjęciem skąpo odzianej, wiarołomnej małżonki opuszczającej jakiś modny klub w objęciach kolejnego kochanka.
I wreszcie trzeci, drobny, aczkolwiek trudny do przeoczenia fakt, iż pewnego dnia chwyciła za nóż do steków i wbiła go w pierś małżonka, „uszkadzając lewą komorę serca, co stało się bezpośrednią przyczyną zgonu”, jak ujęła to w akcie oskarżenia prokuratura okręgowa okręgu Nowy Jork.
Wtedy na scenę wkroczył Jaywalker.ROZDZIAŁ CZWARTY
DROBNY BŁĄD W OCENIE SYTUACJI
Samara Moss bynajmniej nie była mu całkiem obca. Poznali się sześć lat wcześniej, kiedy to trafiła do jego kancelarii, przywieziona przez swego szofera. A raczej szofera Barry’ego Tannenbauma, gwoli ścisłości.
Problem polegał na tym, iż w owym czasie w ogóle nie mogła siadać za kierownicą. Dwa tygodnie wcześniej pożyczyła jedną z ulubionych zabawek męża, warte czterysta tysięcy dolarów lamborghini. „Pożyczyła” jest określeniem nieco naciąganym, gdyż suche fakty są takie, że znalazła kluczyki, zeszła do garażu na dwanaście samochodów znajdującego się pod rezydencją Barry’ego w Scarsdale i nie pytając nikogo o pozwolenie, ruszyła w stronę Manhattanu. Była na skrzyżowaniu Park Avenue i 66 Ulicy, gdy zorientowała się, że pojechała ciut za daleko i postanowiła zawrócić.
Każdy inny kierowca wykonałby ten manewr na najbliższym skrzyżowaniu, ona jednak postanowiła sforsować otoczony niskim murkiem długi klomb rozdzielający północną i południową jezdnię. I tu popełniła drobny błąd w ocenie swoich możliwości. W rezultacie doszło do wypadku z udziałem jednego wartego czterysta tysięcy dolarów pojazdu oraz zatrzymania sprawcy, któremu postawiono zarzuty jazdy pod wpływem alkoholu, wprowadzenia zagrożenia w ruchu drogowym, odmowy poddania się badaniu krwi na obecność alkoholu, braku prawa jazdy oraz złamania mało znanego i rzadko wymienianego paragrafu mówiącego o „nieustąpieniu pierwszeństwa stałemu obiektowi drogowemu”.
Barry Tannenbaum był, delikatnie mówiąc, lekko wkurwiony. Wprawdzie wpłacił za Samarę kaucję, ale nakazał szoferowi, by wynalazł dla niej adwokata, który będzie wystarczająco sprytny, żeby wybronić ją od najgorszego, lecz nie na tyle cwany, by ten wybryk uszedł jej całkiem na sucho. Szofer potrzebował paru dni, by się dobrze rozpytać. Najczęściej padało nazwisko Jaywalkera.
Podczas pierwszego spotkania rozmawiali przez półtorej godziny. I przez cały ten czas Jaywalker nie był w stanie oderwać od niej oczu. Był już wdowcem, a w ciągu całego życia spotkał co najmniej tuzin piękniejszych kobiet; z połową z nich spał (co oczywiście nie znaczyło, że pozostałym odpuścił i nie próbował zaciągnąć ich łóżka). Jednak Samara miała w sobie coś zniewalającego, coś – jak stwierdził później – frapującego. Była drobna, zarówno pod względem wzrostu i budowy ciała, jak i rysów twarzy. Włosy miała ciemne i proste, nie wiadomo, naturalnie czy dzięki jakimś zabiegom. Dolna warga miała typową wielkość, przez co wydawała się zbyt duża w stosunku do reszty twarzy, co powodowało, że Samara wyglądała na wiecznie nadąsaną. Jednak zdecydowanie największe wrażenie zrobiły na nim jej oczy. Tak ciemne, że aż czarne. I wilgotne, jakby zbyt długo nosiła szkła kontaktowe albo miała się za chwilę rozpłakać. Bystre, lecz o nieodgadnionym wyrazie, przez co nie dało się z nich absolutnie niczego wyczytać.
Wszystko, co od niej usłyszał, brzmiało dość bezsensownie. Wzięła samochód, bo naszła ją taka chęć. Wypiła dużą szklankę szkockiej, bo denerwowała się, że sobie nie poradzi z ręczną skrzynią biegów lamborghini. Chciała się zatrzymać przy 72 Ulicy, ale niechcący ją minęła. Próbowała zredukować bieg i skręcić w lewo, gdy niespodziewanie wyrósł przed nią murek, więc uderzyła w niego czołowo. Żałowała, że tak się stało, ale nie miała z tego powodu przesadnych wyrzutów sumienia.
– Barry ma dużo samochodów – skwitowała.
Jaywalker zapewnił ją, iż biorąc pod uwagę fakt, że nigdy dotąd nie była karana, na pewno uniknie więzienia. Nie wspomniał tylko, że żaden sędzia, który nie jest ślepy, nigdy w życiu nie posłałby jej do Rikers Island. Miał na myśli mężczyzn, rzecz jasna. Na koniec lojalnie ją uprzedził, że koszty sprawy mogą być znaczące.
– Barry ma mnóstwo forsy – odparła nonszalancko. – Weźmie pan moją sprawę? – zapytała.
– Tak.
Wstała, gotowa do wyjścia. Nie miała nawet metra sześćdziesięciu wzrostu, i to w butach na wysokim obcasie.
– Musimy jeszcze porozmawiać o moim wynagrodzeniu.
– Niech pan to załatwi z Robertem – rzuciła, skinąwszy niedbale w stronę poczekalni. – Nie wolno mi omawiać kwestii finansowych.
Szofer został więc zawezwany do środka. Miał na sobie prawdziwą liberię i szoferską czapkę. Jaywalker od razu pomyślał o kierowcach limuzyn, których widywał na lotniskach, gdzie czekali na pasażerów, trzymając kartki z wykaligrafowanymi nazwiskami. Z zainteresowaniem patrzył, jak Robert wyjmuje z kieszeni czek i siada na miejscu zwolnionym przez Samarę. Zauważył, że czek został wystawiony in blanco. Tymczasem szofer sięgnął po jeden z licznych długopisów walających się po biurku, i spojrzał na niego wyczekująco.
– Zwyczajowo przed przystąpieniem do pracy pobieram zaliczkę...
Robert uniósł do góry dłoń.
– Żaden problem – oznajmił. – Pan Tannenbaum woli z góry zapłacić całą sumę.
Jaywalker ze zdumienia wzruszył ramionami. W tym biznesie, gdzie klientelę stanowią kryminaliści, zawsze starał się wyrwać na początek połowę lub przynajmniej jedną trzecią całej sumy, wiedząc, że odzyskanie reszty będzie procesem długim i bolesnym jak rwanie zęba. Zazwyczaj, jeśli dopisało mu szczęście, dostawał z góry jakieś dwadzieścia procent. Ale żeby ktoś od razu zapłacił sto procent, nie zdarzyło mu się jeszcze nigdy.
Podrapał się w brodę, udając głęboki namysł. W rzeczywistości starał się otrząsnąć z szoku i naprędce wymyślić sensowną kwotę.
– Jeśli nie dojdzie do procesu... – zaczął, aby zyskać na czasie.
– Żadnych „jeśli” – wtrącił szybko Robert. – Proszę przejść do konkretów. Chcę to załatwić od razu i mieć to z głowy.
– Rozumiem – odparł Jaywalker, po czym wrócił do skrobania się po brodzie.
Zwykle za prowadzenie sprawy o jazdę po pijanemu brał od delikwenta dwa i pół tysiąca dolarów. Stawka się podwajała, jeśli klient nie chciał przyznać się do winy i dobrowolnie poddać karze, bo to oznaczało proces. Parę razy zdarzyło mu się wziąć więcej, bo pojawiły się jakieś dodatkowe komplikacje. Na przykład okazywało się, że klient był już kiedyś karany za jazdę w stanie nietrzeźwym albo sprawa miała toczyć się w innym mieście, więc musiał dojeżdżać na rozprawy.
W tym przypadku istotnym czynnikiem było lamborghini, szofer w liberii oraz rzucona od niechcenia uwaga, które wciąż brzmiała mu w uszach: „Barry ma mnóstwo forsy”.
Pieprzę, a co mi szkodzi spróbować? – stwierdził w końcu.
– Całkowity koszt – odezwał się najbardziej opanowanym głosem, na jaki mógł się zdobyć – wyniesie dziesięć tysięcy dolarów.
– Nie ma mowy! – rzucił Robert bez namysłu.
– Słucham? – odparł Jaywalker, udając zdziwienie, choć od razu wiedział, że przedobrzył. Chytry dwa razy traci.
– Pan Tannenbaum w życiu się na to nie zgodzi – usłyszał. – Nie ma takiej opcji. Jeśli zapłaci mniej niż trzydzieści pięć kawałków, uzna, że usługa nie była pierwszej jakości – wyjaśnił szofer, po czym pochylił się nad czekiem i szybko wpisał sumę.
Jeszcze dwie godziny po ich wyjściu Jaywalker co chwila wyciągał z kieszeni czek, dokładnie mu się przyglądał i liczył zera, by upewnić się, że naprawdę jest ich aż tyle.
Trzydzieści pięć tysięcy dolarów.
Tyle nie dostawał nawet za sprawę o morderstwo.
Otrzymywał o wiele mniej.
Ostatecznie sprawa Samary zakończyła się w sposób, jaki Jaywalker przyjął z mieszanymi uczuciami.
Samara przyznała się do jazdy po pijanemu i prowadzenia samochodu bez prawa jazdy. Zrobiła to dopiero podczas trzeciej wyznaczonej przez sąd rozprawy, bo Jaywalker zdołał załatwić dwa odroczenia. Zrobił to, bo bał się, że jak wyjdzie na jaw, że zażądał stawki oscylującej w granicach siedemnastu i pół tysiąca dolarów za godzinę, zostanie raz na zawsze wykreślony z rejestru prawników.
Bo sam przyznawał, że taka stawka byłaby rozbojem w biały dzień.
Samara wpłaciła – a konkretnie zrobił to w jej imieniu Robert – grzywnę w wysokości trzystu pięćdziesięciu dolarów plus dodatkowo sto dolarów na pokrycie kosztów sądowych. W ramach kary musiała zgłosić się na jednodniowy kurs bezpiecznej jazdy (bez wątpienia wybrała do tego zadania lamborghini navigation 101) oraz wysłuchać trzygodzinnego wykładu o zgubnych skutkach stosowania używek. Ponadto przez półtora roku nie mogła ubiegać się o wydanie warunkowego prawa jazdy.
Tyle jeśli chodzi o dobre wieści.
Co do złych, przynajmniej z punktu widzenia Jaywalkera, to sprowadzały się one do tego, że jego fascynacja Samarą nie wyszła poza etap wodzenia za nią wzrokiem. Podczas spotkań w pobliżu zawsze kręcił się Robert. Zresztą, co Jaywalker przyznawał w chwilach smutnej refleksji, nawet gdyby go nie było, sytuacja nie zmieniłaby się ani na jotę. Samara ani razu nie dała mu odczuć, że widzi w nim kogoś więcej niż tylko prawnika reprezentującego ją przed sądem. Po ogłoszeniu wyroku objął ją (jak wszystkich swoich klientów, kobiety i mężczyzn, morderców i gwałcicieli, bez wyjątku), a ona w ostatniej chwili odwróciła głowę, więc jego niezdarny pocałunek wylądował na jej policzku.
– Nie pakuj się w żadne kłopoty – poprosił.
– Postaram się – obiecała.