Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziesięć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziesięć - ebook

Norbert Nijaki to najbardziej przeciętny mężczyzna na świecie. Wszystko robi albo słabo, albo źle, nie ma ambicji, jest tchórzliwy i nieporadny. W dodatku żyje pod pantoflem swojej despotycznej małżonki, Eufrozyny, która nie może się zdecydować, co jest jej największą pasją: oglądanie telenowel czy jedzenie. Jednak wbrew pozorom życie tych dwojga pełne jest skrajnych emocji, napięć i pragnień. A kiedy pewnego dnia Nijaki zaczyna łamać, jedno po drugim, dziesięć przykazań, wszystko wywraca się do góry nogami i nie można już mieć pewności, co jest rzeczywistością, a co pełną absurdu fikcją…
Pełna groteski powieść o życiu przeciętniaka.

Norbert Nijaki jest nijaki nijakością wzorcową, idealną. Absolutną, niemal doskonałą. O ile nijakość może być doskonała. Chociaż, czemu nie? W końcu etykietkę doskonałości można przypiąć do każdej cechy określającej rzecz, zjawisko albo istotę. „Człowiek doskonale nijaki”. Piękna fraza. Być może nie brzmi jak komplement, bo w tym przypadku, po krótkiej chwili zastanowienia, doskonałość odbierana jest przez czytelnika czy słuchacza raczej jako coś negatywnego i niepożądanego, może nawet uwłaczającego, podobnie jak „absolutne zło” czy „doskonałe oszustwo”, a jednak trudno odmówić tym trzem sąsiadującym ze sobą słowom swoistego uroku. Jak by na to nie patrzeć, idealna nijakość jest chyba dużo lepsza od zwyczajnej, cechującej się mniej czy bardziej widocznymi skazami. Zasługuje na uwagę jak każdy ideał.

Wojciech Hrehorowicz
Z zawodu jest lekarzem, mieszka w Świebodzinie. Dotychczas opublikowano jego trzy powieści: „Wyznania zabójcy Ojca Świętego”, „Za późno” oraz „Brzydal i bestia”. Woli czytać, niż pisać, ale czasem nie może się powstrzymać przed dzieleniem się z innymi swoimi przemyśleniami.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8219-674-0
Rozmiar pliku: 875 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ofensywę motłochu, tę całą górę ludzkiego śmiecia sunącego w awangardzie zmian uznał za dziecięcą chorobę nowego porządku i oczekiwał, że państwo się z tego otrząśnie. Gdy po dwóch latach nadziei przekonał się, że państwo, nie tyle w swej naiwności i młodości, ale w starym jak świat kurewstwie sankcjonuje ten stan, stając się jego depozytariuszem, że państwo nie tępi hołoty, ale ją ośmiela, wynosi, wręcz sakralizuje, że przez swe instytucje samo staje się sprzedajną, rozchwianą od ściany do ściany hołotą, że rozwielmożniony motłoch tam i tu pociągnięty politurą zachodniości nie jest nieszczęściem tego państwa, ale jego tężyzną, jego chojrackością, to nabrał do tej konstrukcji rezerwy. A od rezerwy do pogardy był tylko krok.

Eustachy Rylski _Człowiek w cieniu_PROLOG

JAM JEST PAN, BÓG TWÓJ, KTÓRY CIĘ WYWIÓDŁ Z ZIEMI EGIPSKIEJ, Z DOMU NIEWOLI

Gdybym miał bohatera mojej powieści scharakteryzować jednym słowem (wiem, że nie powinno się tak robić, jedno słowo nie wystarcza do scharakteryzowania byle bakterii, a co dopiero człowieka), powiedziałbym, że jest on po prostu nijaki. Dlatego tak go nazwałem: pan Nijaki. Taki właśnie jest, nijaki do szpiku kości. Ani ładny, ani brzydki, ani wysoki, ani niski, ani przystojny, ani pokraczny, ani stary, ani młody, ani szczególnie mądry, ani wyjątkowo głupi, ani anielsko dobry, ani zdecydowanie zły, ani prawy, ani lewy. Przeciętny, średni, zwyczajny i letni. Statystyczny „Biały Polak Wyznania Katolickiego”. Małpując z amerykańskiego WASP: BPWK.

Nijaki jest jednym z tych, których najtrudniej opisać. I których nie sposób zapamiętać, chyba że akurat widziało się ich spacerujących po ulicy w indiańskim pióropuszu, tańczących na barowym kontuarze w pięciogwiazdkowej restauracji (gdyby ich tam wpuszczono) albo urządzających striptiz na głównym placu miasta czy w jakimś innym miejscu publicznym. Ewentualnie w charakterze ofiary wypadku drogowego: zakrwawionych, okaleczonych i dzięki temu przyciągających wzrok i wzbudzających niezdrowe zainteresowanie gapiów.

Norbert Nijaki jest nijaki nijakością wzorcową, idealną. Absolutną, niemal doskonałą. O ile nijakość może być doskonała. Chociaż, czemu nie? W końcu etykietkę doskonałości można przypiąć do każdej cechy określającej rzecz, zjawisko albo istotę. „Człowiek doskonale nijaki”. Piękna fraza. Być może nie brzmi jak komplement, bo w tym przypadku, po krótkiej chwili zastanowienia, doskonałość odbierana jest przez czytelnika czy słuchacza raczej jako coś negatywnego i niepożądanego, może nawet uwłaczającego, podobnie jak „absolutne zło” czy „doskonałe oszustwo”, a jednak trudno odmówić tym trzem sąsiadującym ze sobą słowom swoistego uroku. Jak by na to nie patrzeć, idealna nijakość jest chyba dużo lepsza od zwyczajnej, cechującej się mniej czy bardziej widocznymi skazami. Zasługuje na uwagę jak każdy ideał. Przynajmniej w oczach kogoś, kto ową nijakość uszlachetnił doskonałością, niczym angielska królowa godnością lorda jednego ze swoich poddanych, zwykłego obywatela.

Ale czy aby na pewno wywyższona w ten sposób przeciętność zyskuje na znaczeniu? Czy nobilitowanie jej przy pomocy ładnie albo wręcz dostojnie brzmiących epitetów czyni ją atrakcyjniejszą? Czy idealna bezbarwność jest bardziej fascynująca, doskonała nijakość bardziej wyróżniająca się, a perfekcyjna pospolitość bardziej nieprzeciętna?

To czysto akademickie rozważania i nie ma sensu zawracać sobie nimi głowy. Tym bardziej że właściwie nie bardzo wiadomo, kto w przypadku Nijakiego odegrał rolę angielskiej monarchini. Sam Nijaki? Wnikliwy obserwator z najbliższego otoczenia? A może autor tej powieści, powodowany chęcią uatrakcyjnienia pospolitej i niczym niewyróżniającej się postaci głównego bohatera? Obawiam się, że ta kwestia pozostanie nierozstrzygnięta do samego końca. Dla wszystkich: dla bohatera, dla jego najbliższych, dla pisarza, wreszcie dla Czytelnika, który wszak wiedzę o powieściowych postaciach czerpie z kart książki, toteż trudno się spodziewać, aby był mądrzejszy od jej autora. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Istotne jest, żeby wszyscy zainteresowani od samego początku nie mieli żadnych wątpliwości, iż Nijaki przez całe swoje nieciekawe życie był szarym, tuzinkowym człowiekiem niezasługującym na szczególną uwagę. Zwyczajnym jak chleb powszedni. Pospolitym jak wszędobylskie chwasty. Trywialnym niczym procesy wydalnicze. Słowem – antybohaterem i kwintesencją nijakości.

Ale na miłość boską, przecież o takich ludziach nie pisze się powieści! Nie śpiewa się o nich piosenek, nie układa wierszy, nie kręci filmów! Czytelnicy, widzowie i słuchacze na całym świecie nie są zainteresowani tego rodzaju indywiduami. Tacy antybohaterowie nie przyciągają uwagi masowego odbiorcy, nie budzą emocji, nie bulwersują! Nie sposób się z nimi utożsamiać, potępiać ich albo gloryfikować, pokochać lub znienawidzić. Autor, który decyduje się uczynić kogoś takiego bohaterem swojego dzieła, staje na z góry straconej pozycji. Jest ignorantem, kompletnym głupcem pozbawionym wyobraźni, a w najlepszym wypadku desperatem z premedytacją strzelającym sobie w stopę. W przeciwieństwie bowiem do materialnej strawa duchowa nie może opierać się na najprostszych, powszechnie dostępnych składnikach: zbożach, ziemniakach i ryżu. Trywialne pokarmy ziemskie nie sprawdzają się w _haute cuisine_, o czym doskonale wiedzą prawdziwi mistrzowie opery, kina, teatru i literatury. Duchowa kuchnia powinna być wyrafinowana i urozmaicona, a także bogata w egzotyczne przyprawy.

Czemu zatem na bohatera mojej powieści wybrałem Norberta Nijakiego? Pana NN, jak Nieciekawy Nudziarz, Nieskomplikowany Nieudacznik, Nieinteresujący Nieborak? Dlaczego uznałem, że warto opisać jego historię? Jakim prawem założyłem, że zainteresuje ona Czytelnika – a założyć wszak musiałem, bo przecież żaden pisarz nie pisze „do szuflady”; każdy pragnie, aby jego książki były czytane przez tysiące, a jeszcze lepiej przez miliony czytelników?

Odpowiedź jest prosta. To ja stworzyłem Nijakiego, ja powołałem go do życia, ulepiłem niczym golema z setek rzeczowników i przymiotników, zaimków i przyimków, partykuł i znaków przestankowych, spajając wszystkie te gramatyczne ingrediencje lepiszczem mojej bogatej wyobraźni, tudzież – nie kryję – moich licznych doświadczeń życiowych. Jestem jego ojcem i matką, jego wychowawcą i mentorem, zwierzchnikiem, sędzią i kronikarzem. Mogę zrobić z nim wszystko, co mi się żywnie podoba, a nawet to, co wcale mi się nie podoba, co budzi we mnie (jako człowieku, nie twórcy, bo jako twórca jestem zarówno gotowy, jak i odporny na wszystko, na największe nawet okropieństwa i bezeceństwa) niechęć, sprzeciw i obrzydzenie. Wymyśliłem go całego od początku do końca, od łysiejącego czubka głowy do koślawych paluchów, od pierwszego, niemrawego krzyku po długim i ciężkim porodzie aż do ostatniego tchnienia poprzedzającego niechlubną i jakże idiotyczną śmierć w luksusowym mercedesie (Wiem, że nie ma czegoś takiego jak „idiotyczna śmierć”, ale jako twórca czuję się uprawniony do używania głupich i bezsensownych określeń. Nie ja jeden zresztą).

Czy zatem będzie nadużyciem z mojej strony stwierdzenie, że jestem dla Nijakiego bogiem-stworzycielem? Oczywiście, że nie będzie, w żadnym wypadku! Wręcz przeciwnie, śmiem twierdzić, że jestem dla niego bogiem w znacznie większym stopniu, niż ma to miejsce w przypadku jakiegokolwiek prawdziwego człowieka i jego boga. Albowiem inni bogowie obdarzyli swoje dzieci, czyli ludzi, wolną wolą, ja zaś ze swoim dzieckiem tego nie uczyniłem. Poskąpiłem jej Nijakiemu, czyniąc go tym samym bezwolną marionetką w moich autorskich, dyktatorskich rękach, a konkretnie w palcach wskazujących, ponieważ tylko wskazicieli używam, pisząc na komputerowej klawiaturze.

Tak więc jako jedyny stworzyciel, zwierzchnik i właściciel praw autorskich do Nijakiego mogę robić z nim wszystko, co tylko zechcę. Mogę kazać mu wcinać dżdżownice na surowo i skakać przez płonące obręcze. Mogę ubrać go w fikuśne koronkowe majtki i obdarować umiejętnością czytania ludzkich myśli. Mogę go upokorzyć udziałem w programie _Taniec z gwiazdami_ albo _Rozmowy w toku_ (oczywiście żartuję, aż tak daleko nigdy bym się nie posunął!), przyznać mu Order Uśmiechu czy Legię Honorową, a nawet – choć to zadanie w zasadzie niewykonalne, jako że sprzeczne z naturą – zrobić z niego inteligentnego i uczciwego polityka PiS-u.

Mogę uwikłać go w najbardziej karkołomne i nieprawdopodobne sytuacje godne Batmana, agenta 007 i ministra Waszczykowskiego razem wziętych; w afery takiego formatu, przy których wszystkie afery Trzeciej Rzeczpospolitej, z paliwową, hazardową a nawet seksaferą włącznie, to fraszki-igraszki.

Mogę moimi dwoma paluszkami dokonać tego wszystkiego i jeszcze wielu innych, mniej czy bardziej spektakularnych rzeczy, bo jedyne, co mnie ogranicza, to moja własna wyobraźnia. A jeżeli tak, jeżeli jestem bez mała wszechmocny od pierwszej do ostatniej strony mojej powieści, która dla nieszczęsnego Nijakiego jest całym jego światem, jedyną dostępną mu rzeczywistością, jedyną i najprawdziwszą z prawdziwych; jeżeli fikcja, która wylęgła się w mojej głowie, jakimś magicznym sposobem przerodziła się w namacalną i materialną realność (spróbuj, Szanowny Czytelniku, przekonać Nijakiego, że nie istnieje, że jest wytworem czyjejś bujnej wyobraźni. Popuka się znacząco w czoło i każe Ci się wypchać); jeżeli zatem to ja i tylko ja ustalam reguły obowiązujące w wykreowanym przeze mnie świecie Nijakiego, to przecież nic nie stoi na przeszkodzie, abym obsadził go – i to nie jeden raz – w takiej roli, która mało że byłaby atrakcyjna dla milionowej widowni (czytaj: rzeszy czytelników), ale w dodatku zasługiwałaby na Oscara (czytaj: literackiego Nobla).

Tak też uczynię. A ponieważ Nijakich ci u nas w Polszcze dostatek, śmiało mogę założyć, że całkiem spora grupa spośród czytających tę książkę bez trudu zdoła utożsamić się z jej bohaterem, podzielając jego poglądy, akceptując poczynania i traktując koleje jego losu niemal jak własne. Niejednemu z nich po zakończeniu lektury zaświta w głowie myśl, że napisana przeze mnie opowieść mogłaby być – oczywiście po wprowadzeniu drobnych poprawek – historią jego życia. Wątpię jednak, czy będzie z tego powodu zadowolony. Raczej nie podzieli się z nikim tą smutną refleksją. Będzie chciał zachować ją wyłącznie dla siebie, a najlepiej całkowicie wyrzucić z pamięci.JEDEN

NIE BĘDZIESZ MIAŁ BOGÓW CUDZYCH PRZEDE MNĄ

Nijaki od niepamiętnych czasów był żonaty. Od niepamiętnych, bo na dobrą sprawę nie sięgał pamięcią do czasów kawalerskich, nie mówiąc już o dzieciństwie. Być może było to efektem uszkodzenia mózgu, którego doznał na skutek tragicznego wypadku sześć lat po ślubie, ale niewykluczone, że po prostu był zbyt leniwy, aby decydować się na tak daleką i uciążliwą podróż w czasie. Starał się unikać zbędnego wysiłku, co w jego przypadku oznaczało unikanie wysiłku jakiegokolwiek – zarówno fizycznego, jak i umysłowego. A poza tym bardzo chętnie zapominał o różnych niewygodnych dla siebie rzeczach. Przychodziło mu to z niebywałą wręcz łatwością.

Tragiczny w skutkach wypadek miał miejsce w małżeńskiej sypialni państwa Nijakich o godzinie 22.20 pierwszego kwietnia 1997 roku, dokładnie w szóstą rocznicę ich ślubu. Wypełniający małżeński obowiązek Nijaki spadł z wysokiego, podwójnego łoża na twardą podłogę wyłożoną dębowymi klepkami, doznając złamania kości ogonowej oraz dyskusyjnego, gdyż niepotwierdzonego fachową diagnozą, wstrząśnienia mózgu. Prawdę mówiąc, nie tyle spadł, co został z niego zrzucony przez osobistą małżonkę, oczywiście, broń Boże, bez premedytacji, zupełnie niechcący.

Otóż pani Eufrozyna Nijaka, _de_ _domo_ Słuszna (dla nielicznych znajomych – Fruzia, dla męża – Zina, dla nieżyczliwych złośliwców, z uwagi na pokaźne gabaryty oraz nieustępliwość w dążeniu do celu – Drezyna), wyginając w spazmie udawanej rozkoszy swoje imponujące sto trzydzieści sześć kilogramów niezbyt powabnego ciała, cisnęła pięćdziesiąt pięć kilogramów usadowionego na niej w niestabilnej pozycji małżonka czterdzieści centymetrów w górę oraz – z powodu znaczącej asymetrii swojego biustu, którego lewa część była o ponad kilogram obfitsza – nieco w prawo, nadając im, czyli pięćdziesięciu pięciu mężowskim kilogramom, paraboliczny tor lotu, skutkiem czego nie opadły one z powrotem na żonine łono, lecz zsunęły się po nim niczym po stromym i śliskim stoku (dobry poślizg zapewniała gruba warstwa tłustego kremu, pokrywająca śnieżnobiałą, nieznającą słońca skórę Ziny) i odbiwszy się od krawędzi łóżka, wylądowały z suchym trzaskiem na świeżo wyfroterowanym przez Nijakiego parkiecie.

Skupiona na swoich nieprzyjemnych doznaniach Eufrozyna (nieprzyjemnych, gdyż ta oziębła z natury kobieta markowała jedynie orgazm, podczas gdy w rzeczywistości, współżyjąc z mężem, fantazjowała o kopiastym półmisku pierogów z kapustą, okraszonych chrupiącymi skwarkami, a ponieważ dwadzieścia sześć ostatnich zjadła na kolację, była na siebie wielce wkurzona i bardzo żałowała, że poprzedniego dnia nie ulepiła ich więcej, poprzestając na marnych dwóch kopach) w pierwszej chwili nie zauważyła upadku małżonka. Wprawdzie nie czuła go na ani przy sobie, ale w tym akurat nie było niczego dziwnego, zważywszy na jego niewielkie rozmiary. Często zawieruszał się on w zakamarkach obszernego łoża, leżąc cichutko jak trusia, nieruchomy, niewidoczny, tak wątły i cienki, że prawie bezcielesny.

Raz znalazła go pod poduszką, na szczęście dostatecznie daleko od swojej głowy. Parę centymetrów bliżej, a byłaby go niechcący udusiła we śnie. Innym razem zaplątał się w skłębionej poszwie na kołdrę, którą właśnie zdejmowała do prania. Mało brakowało, a dokończyłby żywota w pralce. Wątpliwe, czy wytrzymałby całe pół godziny w temperaturze osiemdziesięciu stopni. Gdy namacała jego cienkie kosteczki pod grubą flanelą zimowej poszewki, poczuła coś na kształt tkliwości. Tkliwości albo rozrzewnienia – nie wiedziała dokładnie, bo tego rodzaju uczucia zawsze były jej obce. Być może była to zwyczajna ulga podobna do tej, której doznawała po usadowieniu się na muszli klozetowej, gdy ją porządnie przypiliło. W każdym razie wytrząsnęła go wówczas z pościeli i otrzepawszy z gęsiego puchu, pogłaskała z szorstką delikatnością po łysiejącej główce i postawiła na podłodze, strofując niczym matka niesforne dziecko:

– Co ci też przyszło do głowy, Norbercie?! Taka niemądra zabawa w chowanego któregoś razu może zakończyć się tragicznie! Niewiele brakowało, żebym cię uprała. Na przyszłość uważaj, gdzie się przede mną chowiesz.

Dopiero gdy wizja parującego półmiska z pierogami rozpłynęła się doszczętnie, kiedy już ostatni wyimaginowany pierożek nadziany na wyimaginowany widelec zniknął w jej ustach i przegryziony na pół spłynął z przyjemnym łaskotaniem w głąb jej przepastnych trzewi (niestety, łaskotanie również było wyimaginowane, a tym samym nie tak rozkoszne, jak prawdziwe), dopiero wtedy pani Eufrozyna usłyszała jękliwe zawodzenie Nijakiego, dochodzące z trudnego do określenia miejsca gdzieś po prawej stronie łóżka.

W pierwszej chwili pomyślała, że jej małżonek wciąż jeszcze przeżywa postkoitalne uniesienie, czemu daje wyraz, pojękując z rozkoszy, ale wnet uświadomiła sobie, że w ciągu tych sześciu lat, które upłynęły od ich ślubu, ani razu nie słyszała z mężowskich ust tego rodzaju dźwięków. Zresztą nie tylko takich. Nie słyszała żadnych dźwięków, Nijaki bowiem przeżywał rzadkie epizody intymnego zbliżenia w całkowitym milczeniu. O ile w ogóle przeżywał, co było kwestią dyskusyjną, zważywszy na olbrzymie trudności techniczne towarzyszące ich współżyciu – trudności wynikające z kolosalnej dysproporcji anatomicznej małżonków. Ale Eufrozyna nie zaprzątała sobie tym głowy, wychodząc ze słusznego założenia, że widziały gały, co brały, i jeżeli Nijaki zdecydował się po dwutygodniowym okresie narzeczeństwa poprowadzić ją do ołtarza, to powinien wiedzieć, co go w małżeństwie czeka. Inna sprawa, że ówczesna panna Słuszna ważyła nieco mniej niż obecna pani Nijaka, ale różnica ta nie była aż tak wielka, żeby odgrywać decydującą rolę. Jej dokładna wielkość była trudna do oszacowania, jednak z całą pewnością nie przekraczała dwudziestu procent.

Tak więc po dłuższej chwili, koniecznej do spionizowania stu kilkudziesięciu kilogramów jej niechętnego do jakiejkolwiek aktywności, na poły uśpionego już ciała, Eufrozyna zlokalizowała swojego zaginionego męża leżącego w nieskromnej – gdyż z genitaliami na wierzchu – pozycji tuż obok łóżka. Zanim spytała go o przyczynę takiego stanu rzeczy, zdecydowanym ruchem podciągnęła mu do góry spodnie od piżamy, osłaniając litościwie jego równie niepozorne jak on cały przyrodzenie.

Zrobiła to, ponieważ nawet po sześciu latach małżeństwa widok męskich klejnotów wprawiał ją w zażenowanie. Właściwie zażenowanie to zbyt mało powiedziane; oglądanie tej jakże nieestetycznej części mężowskiego organizmu napawało ją zdecydowanym niesmakiem. Zawsze kojarzyła jej się ona z anorektycznymi, pozbawionymi kobiecego wdzięku modelkami, tymi odrażającymi dziewczyniskami poruszającymi się nienaturalnym krokiem po wybiegu. Nogi jak patyki, w dodatku krzywe jak nieszczęście, wystające z każdego miejsca kości, rączki jak suche gałązki, zapadnięte policzki – po prostu chodzące kościotrupy! Nienawidziła chudości w jakiejkolwiek formie i pod jakąkolwiek postacią. Nawet marchewki na straganie kazała Nijakiemu wybierać jak najgrubsze.

Gdy już ochędożyła popiskującego żałośnie małżonka, szturchnęła go delikatnie bosą stopą w ramię i ściszonym głosem zadała mu proste pytanie, oczekując równie prostej, jednoznacznej odpowiedzi:

– Co ty tutaj robisz, Norbercie?

– Leżę – odparł przytomnie i zgodnie z prawdą.

Jednak Eufrozynie lakoniczność tej informacji wydała się co najmniej lekceważąca, jeżeli zgoła nie obraźliwa. Dlatego szturchając go trochę mocniej, spytała już swoim normalnym, codziennym, czyli zdecydowanie podniesionym tonem:

– Tyle to przecie sama widzę! Ale jak się tutaj znalazłeś?

– Spadłem, Żabciu – odrzekł, stękając i krzywiąc się z bólu, Nijaki.

Niewątpliwie igrał z ogniem. Musiał być naprawdę mocno cierpiący albo porządnie zamroczony, jeżeli zbywał swoją Żabcię takimi lapidarnymi odpowiedziami, które niczego nie wyjaśniały. W normalnej sytuacji za Boga nie odważyłby się na tak bezczelną zwięzłość. Dobrze wiedział, jak straszne mogłyby być konsekwencje podobnie nierozważnego postępowania. Jego poczciwa Zina w mgnieniu oka potrafiła z niegroźnej Żabci zamienić się w śmiertelnie niebezpieczną, jadowitą ropuchę. I nie musiała w tym celu dokonywać jakiejś daleko idącej metamorfozy. Wystarczyło, że zmarszczyła swoje krzaczaste brwi, a Nijaki już drżał ze strachu i oblewał się zimnym potem.

Naburmuszona Eufrozyna robiła piorunujące wrażenie nawet na silnych, dorównujących jej masą mężczyznach, a co dopiero na takim chucherku jak on. Wprawdzie nie molestowała go fizycznie, te koleżeńskie kuksańce wymierzane od czasu do czasu trudno przecież uznać za akty przemocy, ale Nijaki stokroć bardziej wolałby dostać porządne lanie, nawet gdyby – co bardzo prawdopodobne – miało się ono zakończyć nokautem, niż cierpieć niczym potępiona dusza pod pręgierzem jej straszliwego spojrzenia meduzy. Czuł się wówczas taki malutki i taki bezbronny! Malutki jak karakan i bezbronny jak królik. A najgorsze, że zahipnotyzowany tym pałającym, przenikającym go na wskroś spojrzeniem nie potrafił odwrócić od niego wzroku. W takich momentach żałował, ach, jak strasznie żałował, że naprawdę nie jest karakanem albo królikiem, bo gdyby był, mógłby czmychnąć do jakiejś dziury i uciec od tego potępiającego, ciężkiego jak beton spojrzenia, którego intensywna pogardliwość obdzierała go z resztek ludzkiej godności niczym płonący napalm ciało ze skóry.

– Spadłeś, powiadasz – wycedziła wyraźnie tracąca cierpliwość Eufrozyna. – No to czemu ciągle leżysz, zamiast się podnieść? Toż nawet dziecko wie, że jak upadnie, to musi jak najszybciej wstać, coby wilka od zimnego nie dostać.

– Kiedy coś sobie chyba złamałem, bo boli jak cholera! – próbował tłumaczyć swój bezruch tkwiącej nad nim niczym góra lodowa małżonce. Porównanie do góry lodowej wydawało mu się wyjątkowo trafne nie tyle ze względu na zbliżone gabaryty, ile przede wszystkim z powodu bijącego od Eufrozyny niemal namacalnego chłodu.

– A gdzież to cię boli? – zainteresowała się bez szczególnej troskliwości bryła lodu. Ton jej głosu daleki był od współczucia. Takim tonem w filmie kryminalnym bezwzględny oprawca indaguje ofiarę, zanim wymierzy jej cios w najczulsze, najbardziej wrażliwe miejsce.

Nijaki najchętniej wczołgałby się pod łóżko, gdyby nie ten obezwładniający ból w krzyżu.

– W kręgosłupie, Żabciu, ale bardzo nisko. Tam, gdzie kończą się plecy – wykrztusił z wysiłkiem, skrępowany koniecznością wyjawienia tak intymnej lokalizacji.

– Znaczy się w tyłku – uściśliła bez ceregieli Eufrozyna. – W takim razie to nic poważnego, samo przejdzie – dodała lekceważącym tonem. – Pewnikiem przetrąciłeś sobie kościę ogonową. Świętej pamięci babka Ziuta też tak miała, jak spadnęła ze schodów. Poleżała cztery dzionki i całkiem ozdrowiała. Nawet wodę ze studni targała jak dawniej. Po prawdzie zmarło jej się za trzy niedziele, ale to ze starości. Miała już osiemdziesiąt roków, czas jej było. No ruszże się, Norbercie, toż nie będziesz na gołej ziemi leżeć do rana! Nasmaruję cię końską maścią, piecze jak diabli, ale pomaga lepiej niż te wszystkie reklamowane cudowne leki, co to kosztują krocie, a guzik są warte.

– Kiedy nie bardzo mogę się ruszyć – zaprotestował bez przekonania Nijaki. – Może byś mi pomogła? – poprosił nieśmiało.

– Ale z ciebie mazgaj! Niby mężczyzna, a delikutaśny jak małe dziecko. Już cię bierę, ino zaciśnij zęby i nie krzycz mi tu, bo późna pora.

Jedną garścią chwyciła bluzę od piżamy, drugą spodnie i płynnym ruchem przeniosła kontuzjowanego męża na łóżko. Bez najmniejszego wysiłku, jak kota albo szczeniaka.

– Pójdziesz chyba jutro do roboty, no nie? – bardziej stwierdziła, niż spytała. – Aż tak mocno chyba żeś się nie połamał, coby brać zwolnienie. No i głupio byłoby dochtorowi gadać, że cię własna żona wywaliła z łóżka. Wstyd i hańba… – Zmarszczyła groźnie czoło.

– Toż bym tak nie powiedział, Żabciu. Nigdy w życiu! Sam spadłem, bo jestem fajtłapa.

– I tak wstyd. Nie pójdziesz do przychodni. Natrę cię zaraz maścią i rano będziesz skakać jak fryga, zobaczysz.

– Ale z głową też mi się chyba coś porobiło. Kręci mi się w niej jak na karuzelu i rzygać się chce. Może to wstrząśnienie mózgu.

– Jakie tam wstrząśnięcie! To pewnikiem z głodu. Jesz jako ten wróbelek, to i we łbie ci się mąci. Cięgiem ci powtarzam, żebyś więcej jadł, ale przecież ty wiesz lepiej. Nie dojadasz, to i słabujesz. A jak człowiek słaby, to ma zawroty, a i zemdleć może. Odgrzeję ci trochę rosołu, co to został z obiadu. Tłusty rosół najlepszy jest na słabiznę. Sama też trochę zjem, bo coś mnie w dołku ssie. Mało było tych pierogów na kolację, następną razą muszę ulepić więcej.

Nijaki został nakarmiony, natarty cuchnącą maścią, która wprawdzie piekła żywym ogniem, ale faktycznie złagodziła ból, i ułożony do snu. Troskliwa małżonka wsunęła mu pod krzyż poduszkę elektryczną, a do guzioła na głowie przyłożyła woreczek z lodem. W apteczce znalazła dwie tabletki z krzyżykiem, których termin ważności minął pięć lat wcześniej, ale przecież tabletki to nie kiełbasa, nie psują się, toteż kazała mężowi je połknąć i popić wodą z kranu.

Zanim zapadł w sen, Nijaki złożył sobie obietnicę, że raz na zawsze skończy z małżeńskim seksem. Zina dawno już straciła ochotę na łóżkowe igraszki, traktując je jak uciążliwy obowiązek. Uciążliwy i przykry, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, chociaż nigdy mu tego nie powiedziała prosto w oczy. Nie musiała, jej mina mówiła sama za siebie. Zresztą Eufrozyna nigdy nie przepadała za seksem. Nawet w pierwszych miesiącach po ślubie – sześć lat i kilkadziesiąt kilogramów temu – oddawała mu się rzadko i bez entuzjazmu. Co tu dużo gadać – była po prostu oziębła. Zimna jak ryba. A on? Po prawdzie to on też nigdy nie był wulkanem namiętności. Taki z niego kochanek jak z koziej dupy trąba. W czasach, gdy jego Zinoczka przypominała jeszcze kobietę (bo teraz, prawdę mówiąc, zamieniła się w nieapetycznego kaszalota, nawet zapach miała jakiś taki tranowy, zajeżdżający rybą), wypełniał swoje małżeńskie obowiązki jeżeli nie ochoczo, to przynajmniej bez ociągania się. I dosyć regularnie: co najmniej dwa razy w miesiącu, a bywało, że nawet raz na tydzień. Ale potem…

Potem, gdy Zina tak… spotężniała, gdy z miesiąca na miesiąc stawała się coraz bardziej monumentalna, jego apetyt seksualny diabli wzięli. Im bardziej przybywało Ziny, tym bardziej jemu ubywało męskiego wigoru. Nawet nie dlatego, że przestała go pociągać fizycznie, w końcu baba to baba, po ciemku każda jednaka. Szczegóły kobiecej urody nigdy nie budziły w nim szczególnych emocji. Nie pojmował, czemu jeden kształt nosa miałby być lepszy od drugiego, wydatne usta ładniejsze od wąskich, a talia osy ponętniejsza od pełnej kibici. W tej kwestii podpisywał się obiema rękami pod wyznawanym przez sporą część męskiej populacji poglądem, że nie ma brzydkich kobiet.

Nie, nie chodziło bynajmniej o odczucia estetyczne. Te generalnie były Nijakiemu obce nie tylko w stosunku do kobiet, ale wobec wszystkiego poza samochodami, na których punkcie miał prawdziwego hyzia. Powodem wyraźnego spadku jego libido były – można by tak powiedzieć – kwestie czysto techniczne. Po prostu coraz większą trudność sprawiało mu wdrapywanie się na wysoki szczyt żoninego ciała. W jej przypadku przyrost masy był zadziwiająco nieproporcjonalny. W miarę przybywania kolejnych kilogramów jej wymiar strzałkowy, czyli przednio-tylny, zwiększał się znacznie bardziej niż poprzeczny, czyli prawo-lewy.

W rezultacie leżąca na plecach Zina z perspektywy chudziutkiego Nijakiego była niczym trudno dostępna tatrzańska grań. Musiał się porządnie napracować, żeby ją zdobyć. Nie wszystkie podejścia kończyły się sukcesem. Bywało, że dopiero za trzecim czy czwartym razem udało mu się wspiąć na monumentalny masyw żoninego cielska. A kiedy spocony i zziajany, wyczerpany i dręczony lękiem wysokości legł wreszcie na jego wierzchołku, włożony w to niebezpieczne przedsięwzięcie wysiłek odbierał mu ochotę do dalszej zabawy. O ile mianem zabawy można określić ewidentnie przereklamowane pod względem odczuwanej satysfakcji czynności prokreacyjne, na domiar złego wykonywane w tak ekstremalnie trudnych i niebezpiecznych warunkach.

Tak, z całą pewnością mogę obyć się bez seksu – myślał bardzo zadowolony z podjętej decyzji Nijaki. A jeżeli natura upomni się o swoje prawa, jeżeli nagromadzone w moim organizmie produkty męskich organów rozrodczych będą musiały znaleźć jakieś ujście; cóż, poradzę sobie w inny sposób. Wprawdzie grzeszny i nieprzyzwoity, ale czasami lepiej zgrzeszyć, niż narażać się na śmierć albo kalectwo. Z grzechu zawsze mogę się oczyścić, pójdę do spowiedzi, wyrażę skruchę i uzyskam rozgrzeszenie. Księża to też mężczyźni i męskie potrzeby nie są im obce. Wprawdzie spora część duchownych zaspokaja swój popęd płciowy w sposób niezgodny z naturą i nieakceptowany przez Stolicę Apostolską, ale to już ich sprawa.

Nijaki był oczywiście człowiekiem wierzącym. Może nieprzesadnie, ale w głębi serca uważał się za bogobojnego katolika. Chodził do kościoła, przyjmował sakramenty, przestrzegał postu i dni święte święcił. Tyle że motorem, siłą napędową jego pobożności był strach. Wyznanie wiary w interpretacji Nijakiego nie brzmiało: „Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi…”, lecz: „Boję się Boga, Ojca Surowego, Sędziego Wszystkowidzącego…”.

Tak, Nijaki bał się kary bożej. Jego kompletnie zdewociała matka, której na stare lata zupełnie odbiło, skutkiem czego zaczęła się tak intensywnie umartwiać, że w końcu umarła z głodu, skutecznie wpoiła mu w dzieciństwie przekonanie o nieuchronności kary za wszelkie złe uczynki. I nie chodziło bynajmniej o życie wieczne, o męki piekielne, o beczki z gotującą się smołą, do których po Sądzie Ostatecznym Bóg wtrącał niezasługujących na zbawienie grzeszników. Bóg albo szatan, tego Nijaki dokładnie nie wiedział, podobnie jak nie wiedział, czym w istocie jest piekło i niebo, Sąd Ostateczny i odkupienie grzechów, Ewangelia i Trójca Święta, ba, nawet sam Bóg, którego idea była mu tak obca, jak teoria względności albo rachunek różniczkowy. Tak daleko jego wyobraźnia nie sięgała.

Nijaki bał się kary w życiu doczesnym; czegoś w rodzaju plagi egipskiej zminimalizowanej do indywidualnego, jednostkowego rozmiaru, może pod postacią strasznej choroby, takiej jak trąd albo cholera, ewentualnie raka płuc czy też bardziej swojskiego, choć podobno wyjątkowo bolesnego czyraka na tyłku – w każdym razie czegoś, co powoduje długotrwałe i straszliwe cierpienie. Dopust boży kojarzył mu się jednoznacznie z dolegliwością fizyczną, prawdopodobnie dlatego że w dzieciństwie matula nie szczędziła mu cięgów. Gdyby miał tyle złotówek, ile razy dostał w dupę pasem, rózgą, kijem, sznurem od żelazka albo trzepaczką, byłby naprawdę bogatym człowiekiem.

O ile zgodnie z życiową filozofią Nijakiego surowy Bóg zsyłał na swoje zbłąkane, nurzające się w grzechu owieczki cierpienia fizyczne, o tyle główną, a właściwie jedyną dostarczycielką cierpień psychicznych była dla niego osobista małżonka, przed którą czuł większy respekt, niż przed jakąkolwiek inną istotą, nieważne: ludzką czy boską.

Lęk, jaki w nim budziła Zina, był z rodzaju tych, które paraliżują, odbierają mowę, uniemożliwiają oddychanie, zatrzymują pracę serca i wywołują ciężką apopleksję. Unicestwiają i ścierają na proch. Zabijają skuteczniej niż kurara czy arszenik. Ilekroć Nijakiemu dane było go doświadczyć, a zdarzało się to co najmniej kilka razy w miesiącu, żadną miarą nie mógł biedaczysko pojąć, jakim cudem wciąż jeszcze żyje. Gniewny, ostry jak żyleta głos Eufrozyny zamieniał mu krew w płynny lód, a pod wpływem jej zimnego, pogardliwego spojrzenia i tak niezbyt imponujące wielkością jądra Nijakiego kurczyły się do rozmiarów ziaren grochu.

Większość kobiet awanturuje się głośno: krzyczą wniebogłosy, wrzeszczą i pomstują, przeklinają i wyzywają od takich i owakich. Inne gderają: upierdliwie i monotonnie, bez zaangażowania i bez okazywania emocji, mechanicznie jak zepsuta katarynka albo zdarta płyta. Eufrozyna nigdy nie wrzeszczała i nie gderała. Nie podnosiła zanadto głosu (nie musiała, stale był podniesiony) i prawie nie używała wulgaryzmów. Pani Nijaka wyrażała dezaprobatę, ganiła, strofowała, napominała, karciła, potępiała i musztrowała. Słowem, spojrzeniem, gestem, postawą ciała. Całą sobą, wszystkimi stu kilkudziesięcioma kilogramami masywnego cielska i stu osiemdziesięcioma pięcioma centymetrami imponującego wzrostu. Bez mała półtora kwintala jej tłuszczu, mięśni, kości i trzewi było w takich momentach jedną wielką wymówką, naganą, reprymendą i pogardą.

A okazji do uruchomienia tego niszczycielskiego mechanizmu potępiającego nie brakowało. Palenie papierosów, spożywanie alkoholu, nieobyczajność (znowu gapisz się na te bezwstydne gołe baby!), niechlujstwo, roztargnienie (ostatni raz ci przypominam: jak wychodzisz z kuchni, zawsze gaś światło!), rozrzutność (czyś ty zwariował, takie drogie mydło! Ostatnio kupiłeś za niecałe dwa złote, a to kosztuje dwa sześćdziesiąt!), nieoszczędne używanie papieru toaletowego (Norbercie, ile razy mam ci powtarzać: trzy listki na jedno posiedzenie!), przeszkadzanie w oglądaniu telewizji – to najczęstsze i najbardziej istotne czynniki inicjujące, które „występowały” u Nijakiego i których jego małżonka nie tolerowała.

Ona sama nie paliła, nie piła, była obyczajna, schludna (chociaż, jak się niebawem okaże, jej pojmowanie schludności było raczej niecodzienne i dosyć daleko odbiegało od powszechnie uznawanego za normę) oraz obdarzona fotograficzną pamięcią. Nijaki był nałogowym palaczem, nie stronił od alkoholu, lubił rzucić okiem na skąpo ubrane dziewczyny w kolorowych czasopismach, bałaganił jak każdy mężczyzna, nie oglądał telewizji i czasami zdarzało mu się zapomnieć o różnych drobiazgach. W domu, oczywiście, nie palił, nie było nawet mowy, żeby puścić sobie dymka, biedaczysko musiał wychodzić na dwór bez względu na pogodę: w ulewny deszcz, trzaskający mróz czy odbierającą dech śnieżną zawieruchę.

W pewien styczniowy wieczór, gdy śnieg sypał bez przerwy niczym puch z rozdartej monstrualnej pierzyny, Nijaki, wyszedłszy na papierosa, oddalił się zbytnio od domu, stracił orientację i zabłądził w oślepiającej bieli. W końcu zboczył z trasy i wpadł w zdradziecką zaspę, z której – osłabiony wyczerpującą wędrówką – nie zdołał się wygrzebać o własnych siłach. Dopiero następnego dnia ze śnieżnej pułapki uwolnił go przejeżdżający drogą pług śnieżny, i to tylko dlatego, że nawalony jak stodoła, jadący zygzakiem kierowca akurat w tym miejscu wjechał na pobocze.

Zaskoczony i trochę przestraszony zatrzymał maszynę, przyholował zziębniętego, półprzytomnego Nijakiego do szoferki, w której go ogrzał, ocucił i litościwie napoił gorącą herbatą z prądem. Po tej przygodzie, która o mały włos nie zakończyła się tragicznie, Nijakiemu do końca życia pozostał uraz na punkcie śniegu. Nigdy już nie ulepił bałwana, nie rzucił śnieżką, a kupione przed wiekami narty, na których w młodości zjechał kilka razy z osiedlowej górki, wyrzucił na śmietnik. Piosenki, w których tekście występowało słowo „śnieg”, wywoływały u niego silne dreszcze. Po dwóch minutach oglądania ekranizacji _Bajki o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach_ dostał torsji, a po zjedzeniu deseru z bitą śmietaną marki Śnieżka na całym ciele wyskoczyła mu swędząca pokrzywka.

A co na to pani Nijaka? W jaki sposób przywitała swojego małżonka, gdy ten po kilkunastu godzinach wrócił wreszcie ledwo żywy do domu z „małego dymka”? Ano w następujący:

– Gdzieś ty się podziewał, Norbercie?! Śmierdzisz papierosami i wódką, pewnie całą noc spędziłeś z koleżkami w knajpie! – stwierdziła, marszcząc czoło na widok słaniającego się na nogach, wycieńczonego małżonka z czerwonym nosem i jeszcze czerwieńszymi, bo porządnie odmrożonymi, uszami.

– Ależ skąd! – zaprotestował nieśmiało Nijaki. – Przecież wiesz, Żabciu, że nie uczęszczam do lokali z wyszynkiem; ani sam, ani tym bardziej z kolegami, których zresztą, prawdę mówiąc, nie posiadam. – Tu siąknął sinym nosem i zrezygnowanym gestem strącił z włosów kilka sopli lodu, które nie zdążyły się jeszcze rozpuścić. – Ja po prostu wpadłem wczoraj w straszną opresję, konkretnie w zaspę śnieżną, no i zasypało mnie doszczętnie. A to nie jest żaden kolega, tylko pan Zdzisław, operator ciężkiego sprzętu do odśnieżania, mój wybawca, który uratował mi życie. To właśnie on mnie odkopał, ugościł w ciepłej szoferce, ogrzał i poczęstował gorącą herbatą z termosu, wzmocnioną – jak przypuszczam – paroma kroplami alkoholu, stąd też możesz w moim oddechu wyczuć jego woń.

Odwrócił się do chowającego się lękliwie za jego plecami towarzysza i popychając go delikatnie, dokonał prezentacji:

– Panie Zdzisławie, to moja małżonka, Eufrozyna Nijaka.

Pan Zdzisław, wyraźnie onieśmielony widokiem tak kolosalnej osobistości, zapomniał języka w gębie i zadarłszy głowę, z niedowierzaniem wpatrywał się w ciemny zarost pokrywający górną wargę tej budzącej trwogę kobiety. A po dłuższej chwili, ponieważ krążące mu we krwi dwa promile alkoholu najwidoczniej skutecznie stłumiły wszelkie sygnały alarmowe wysyłane przez jego instynkt samozachowawczy, uśmiechając się szeroko i szczerbato, wybełkotał z niekłamanym podziwem:

– O żesz ty w mordę jeża, a ja żem był pewien, że to chłop, nie baba! – Głośno czknął, zerwał z głowy wyszmelcowany beret z antenką, po czym dodał szarmancko z przesadnie warszawskim akcentem: – Niemniej bardzo mię miło szanownom paniom poznać!

– Cham! – stwierdziła krótko pani Nijaka, obrzucając zdezorientowanego Zdzisława lodowatym spojrzeniem. – Niech pan lepiej wraca do swojej roboty, mężem ja już się sama zajmę. I żebyś pan wiedział, że do MPO zadzwonię i powiem, jaki to z pana pracownik, któren jeździ po pijanemu. Żegnam!

Wzięła Nijakiego pod pachę, okręciła się na pięcie i zatrzasnęła drzwi.

– Widzisz, Norbercie, jak zgubnym nałogiem jest palenie? Ciągle ci to powtarzam, ale ty oczywiście mnie nie słuchasz. Opamiętaj się, póki nie jest za późno. Nie chcesz chyba umrzeć i zostawić mnie na pastwę losu. Za młoda jestem, żeby zostać wdową. Ale ciebie to oczywiście nie wzrusza! Idź się teraz umyć, a ja poszukam jakiejś polopiryny. Boże mój, jak ty strasznie śmierdzisz!

O ile palenie w domu było absolutnie wykluczone, o tyle spożywanie alkoholu, przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności, nie sprawiało Nijakiemu większych trudności. Dwa, trzy razy w tygodniu przemycał puszkę piwa albo butelkę najtańszego wina, umieszczając ją sprytnie za paskiem spodni (musiał imać się takiego sposobu, ponieważ nie dysponował kluczami do mieszkania i za każdym razem drzwi otwierała mu małżonka, której zdaniem powierzenie kluczy roztargnionemu Nijakiemu było zbyt ryzykowne). Potem wystarczyło zaczekać, aż Zina pójdzie do kibelka (a udawała się tam dosyć często z powodu słabego pęcherza oraz skłonności do zaparć, którą zwalczała przy pomocy końskich dawek oleju rycynowego), wtedy schować puszkę czy butelkę w bezpiecznym miejscu, czyli na półce za książkami (ponieważ prawdopodobieństwo zdarzenia, że Zina zechce pogrążyć się w jakiejkolwiek lekturze, było bliskie zeru), a następnie pociągać parę łyków, za każdym razem gdy parcie na pęcherz lub konieczność wypróżnienia się zmuszała biedaczkę do następnej wizyty w urynalnym sanktuarium. Oczywiście należało również bezwzględnie pamiętać, aby nie zbliżać się zanadto do wyczulonej na woń alkoholu małżonki, w miarę możności nie odzywać się, a jeżeli nie sposób było tego uniknąć, odwracać głowę i mówić półgębkiem.

Takie metody zdawały egzamin, do czasu aż któregoś dnia schowana za pazuchą butelka niezbyt szlachetnego trunku wymknęła się spod kontroli zapiętego na ostatnią dziurkę paska od spodni i z głuchym łomotem uderzyła w podłogę. Później Nijaki pluł sobie w brodę, nie mogąc przeboleć, że zwlekał do ostatniej chwili z wypaleniem kolejnej dziurki w tym cholernym pasku, który choć zrobiony był ponoć z solidnej bydlęcej skóry, rozciągał się zupełnie jak sparciała guma w majtkach. W rzeczywistości pasek był jak najbardziej w porządku, tylko Nijaki wciąż tracił na wadze.

– Norbercie, a cóż to takiego? – spytała Eufrozyna, gapiąc się z obrzydzeniem na turlający się po wyliniałym chodniku _corpus delicti._ – Wbrew moim surowym zakazom przyniesłeś do domu alkohol? Czyżbyś był nie tylko nałogowym palaczem, ale także pijakiem?

– Żabciu, to… to nie tak, jak myślisz! – nieskładnie improwizował spłoszony Nijaki. – Ja… ja kupiłem to wino na… na prezent. Dla… dla mojego kierownika, pana Rozwory. On… on ma jutro urodziny, no i wiesz, wpadłem na taki pomysł, żeby mu coś z tej okazji podarować. Kierownik lubi wino, wiem, bo wspominał o tym parę razy, więc… więc nabyłem w naszym samie tę oto butelkę. Sądzę, że będzie chyba zadowolony. Rozwora, znaczy się.

– Dla kierownika, powiadasz? Na prezent? A skąd wzioneś piniędze? – drążyła Eufrozyna, świdrując wzrokiem bladego ze strachu męża.

Kolejna pułapka. Pobory Nijakiego wpływały na ich wspólne konto, do którego z oczywistych względów dostęp miała jedynie pani domu. Nijaki, na którym spoczywał obowiązek dokonywania większości zakupów, co kilka dni dostawał od żony określoną kwotę w gotówce, z której musiał się skrupulatnie rozliczyć. Jedynym sposobem zaoszczędzenia paru groszy na piwo albo wino (wydatki na papierosy w wysokości czterdziestu złotych miesięcznie były na szczęście uwzględnione w budżecie, ponieważ Zina pogodziła się w końcu z faktem, że jej uzależniony od nikotyny mąż nie dysponuje wystarczająco silną wolą, aby rzucić palenie) było fałszowanie rachunków. Pół biedy, jeżeli robił sprawunki na targowisku, wtedy wystarczyło zawyżyć nieco koszt kilograma marchewki, ziemniaków czy pomidorów. Zina kompletnie nie orientowała się w cenach płodów rolnych, bo sama nigdy ich nie kupowała. Gorzej było w przypadku sklepów; przebrzydła liczykrupa za każdym razem żądała okazania paragonu i wszystkie skrupulatnie sprawdzała.

Jednak od czego twórcza wyobraźnia i pomysłowość?! Mając taką żonę, Nijaki siłą rzeczy musiał nauczyć się cwaniactwa, inaczej zginąłby marnie (jako ta ruda mysz – to jedno z wielu błyskotliwych powiedzonek Ziny). Zdobył specjalny ołówek, który doskonale imitował tusz stosowany w sklepowych drukarkach, i najbezczelniej w świecie poprawiał wydruki na paragonach. Z jedynki robił siódemkę, trójkę zamieniał na ósemkę, a piątkę na szóstkę. Innych cyferek nie tykał, były za trudne do podrobienia, wolał więc nie ryzykować. Eufrozyna, która święcie wierzyła w nieomylność wszelakich elektrycznych i elektronicznych ustrojstw – komputerów, kalkulatorów i innych liczydeł – nie sprawdzała dokładnie poszczególnych pozycji na rachunku. Interesowała ją jedynie kwota końcowa. A że cierpiała na astygmatyzm i ostrość jej wzroku pozostawiała wiele do życzenia (była przed laty u okulisty, dostała receptę na szkła korekcyjne, ale gdy optyk zaśpiewał jej osiemdziesiąt złotych za najtańsze oprawki plus dwa razy tyle za jakąś głupią „sferę”, uznała, że z jej wzrokiem nie jest jeszcze tak tragicznie i póki co może obejść się bez okularów), prawdopodobieństwo wykrycia mężowskich szwindli było doprawdy znikome. „Zaoszczędzone” w ten sposób pieniążki Nijaki chował w specjalnie do tego celu spreparowanym obcasie lewego trzewika, gdzie były raczej bezpieczne, ponieważ buty – w przeciwieństwie do spodni, marynarek i kurtek – nie podlegały codziennej rewizji.

– Otóż ja… ja pożyczyłem – brnął coraz głębiej w gąszcz kłamstw Nijaki. – Pożyczyłem parę złotych od… od Karola. Wiesz, Żabciu, od tego w okularach, pokazałem ci go raz w kościele, pamiętasz? Pracuje ze mną, to znaczy… w pokoju obok. Oddam mu w przyszłym miesiącu, ale nie złość się, oddam z moich, z puli na papierosy. Ograniczę palenie, jakoś sobie poradzę, w końcu przyzwyczajony jestem do wyrzeczeń, no nie? A kierownikowi będzie miło, jak wręczę mu mały prezent. Kto wie, może w przypływie dobrego humoru da mi nawet jakąś podwyżkę? Sama rozumiesz, Żabciu, w mojej pracy takie gesty mają duże znaczenie. Nie, żebym się podlizywał, bo nie jestem lizusem, ale życzliwość zawsze popłaca.

– Gdybyś skonsuletował się ze mną wcześniej – błysnęła elokwencją Eufrozyna – dałabym ci dwadzieścia złotych. W końcu imieniny kierownika są raz w roku. Ale ty nie traktujesz mnie, jak mąż powinien traktować żonę. Ty wolisz wszystko robić cichcem, po kryjomu, nie licząc się z moją opinią. Całkiem jak stryj Bonifacy, któren w tajemnicy przed stryjenką Teklą sprawił sobie na brzuchu tatułaż, wielgachnego smoka w trupiosinym kolorze. Jak go, znaczy się tego potwora, biedaczka zobaczyła w intymnej sytuacji, to tak się przeraziła, że dostała apopleksji i zeszła. A była jeszcze całkiem młoda, miała ino pięćdziesiąt siedem roków. Ale Bóg go pokarał, znaczy stryja. Wdało mu się tam zakażenie, całe brzucho mu zgniło i nie minęły trzy niedziele, jak biedak kopnął w kalendarz. Ludziska mówili, że zeżarł go ten smok, co to go sobie kazał wytatułować. Ja tam w takie bujdy nie wierzę, ale fakt faktem, że gdyby nie zachciało się stryjowi mieć na brzuchu tego potwora, to pożyłby jeszcze dobrych parę lat. No nie stójże jak ten Lot czy jak mu tam było, podnieś tą butelkę i wsadź ją do lodówki. Wino musi się schłodzić, wiem z telewizji.

Uff! – odetchnął z ulgą Nijaki. Chwała Bogu, uwierzyła. Sytuacja opanowana, a było już gorąco.

*

Tamtej nocy, gdy zbolały i otumaniony (Czy te tabletki, które połknął, były faktycznie z krzyżykiem? Nie pomyślał, żeby im się dokładnie przyjrzeć, a przecież Zina kiepsko widziała, mogła pomylić krzyż z literą „T” jak trucizna albo „N” jak narkotyk) poprzysiągł sobie zachować małżeńską wstrzemięźliwość seksualną, przyszła mu do głowy jeszcze jedna dziwna myśl. Dziwna i niepokojąca, można nawet powiedzieć, że szalona, chociaż z czasem zaczął do niej przywykać i po kilku tygodniach uznał ją za naturalną i całkowicie uzasadnioną.

Otóż wykoncypował sobie, że Eufrozyna odgrywa w jego życiu rolę boga. Co tam odgrywa – ona jest jego bogiem! Prawdziwym, żywym, jak najbardziej realnym bogiem, ni mniej, ni więcej. No bo czyż Nijaki nie jest od niej we wszystkim całkowicie zależny? Czyż nie boi się jej jak nikogo na świecie? Czy nie jest jej wierny, posłuszny i całkowicie oddany? Czy nie wypełnia jej woli, nie przestrzega określonych przez nią praw i obowiązków, niepisanych wprawdzie, ale sformułowanych równie jednoznacznie i kategorycznie jak te zawarte w Dekalogu? To ona, jego Zina, jest dla niego opoką, nadaje sens jego życiu, ukazuje właściwą drogę, prostuje jego ścieżki, gdy zdarzy mu się zbłądzić, gani, gdy na to zasługuje, karze, gdy zbroi, wybacza, gdy wyrazi skruchę, pociesza, gdy ogarnia go smutek. Koi jego ból, przynosi ulgę w chorobie i odpędza zmartwienia. Jest silna, potężna i nieustraszona. Może nie wszechwiedząca i wszechmocna, ale kto to wie, jakie nieodkryte jeszcze moce w niej drzemią.

Zważywszy na wszystkie te okoliczności – dumał sobie Nijaki – nie sposób traktować Ziny jak zwyczajną kobietę. Aż dziw, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Sześć długich lat żył z wyjątkową, obdarzoną nadludzkimi właściwościami istotą i dopiero teraz przejrzał na oczy, dureń jeden.

Jednak w końcu dostrzegł prawdę, i to jest najważniejsze. Od jutra będzie darzył żonę jeszcze większym szacunkiem i uwielbieniem. Będzie się do niej odnosił z bez mała nabożną czcią, gdyż ta świątobliwa niewiasta w pełni na to zasługuje. Nigdy już jej nie okłamie, nigdy nie oszuka, będzie jej mówił prawdę i tylko prawdę. No, czasem coś może zatai, w jakiejś drobnej, nieistotnej sprawie, ale to się wszak nie liczy, to jest bez znaczenia. Księdzu na spowiedzi też przecież ze wszystkiego się nie zwierza, tego jeszcze by brakowało! W każdym razie od jutra musi dać Zinie odczuć, jak bardzo zmienił się jego stosunek do niej.

Oczywiście w tej sytuacji postanowienie o zaprzestaniu intymnego współżycia z połowicą nabrało zupełnie innego wymiaru. Prawdziwym powodem jego decyzji – prawdziwym, choć dopiero teraz uświadomionym – była właśnie świeżo objawiona boskość Eufrozyny. Nie trudności techniczne, nie dysproporcje fizyczne, nie potęgujące się lenistwo i niechęć do podejmowania tak wyczerpującego wysiłku uwieńczonego tak mizerną satysfakcją, lecz duchowa doskonałość istoty, z którą związany był od sześciu lat, a którą dopiero teraz ujrzał we właściwym świetle i w całej okazałości. Doskonałość i nieskazitelność, tudzież inne, trudne do wyobrażenia, a co dopiero do wysłowienia, przymioty ducha.

O nie, w żadnym wypadku nie może kalać swoim… tego, no… członkiem, jakże nędznym członkiem, takiej doskonałości. Nie ma prawa brukać swoim nieczystym dotykiem tej nieskazitelnej, niepokalanej powłoki cielesnej zamieszkanej przez… No właśnie, przez kogo? Chyba nie przez Ducha Świętego? Nieważne. Tak czy inaczej, nie jest godzien.

Dokonawszy tej swoistej deifikacji Eufrozyny, Nijaki – pokrzepiony, oczyszczony duchowo i wielce z siebie zadowolony – zasnął z obrazem majestatycznej, obleczonej w białą szatę, zasiadającej na niebieskim tronie małżonki. Rankiem, gdy przeraźliwe pianie budzikowego koguta (dostał ten wspaniały budzik od Ziny z okazji pierwszej rocznicy ślubu) wyrwało go ze snu, ból w krzyżu, jeszcze przed kilkoma godzinami tak nieznośny, prawie całkowicie ustąpił, podobnie jak nudności i zawroty głowy.

Nijaki spojrzał na swoją śpiącą, pochrapującą wdzięcznie połowicę; na jej rozluźnione, pokryte grubą warstwą rumiankowego kremu oblicze; na zgrabny perkaty nosek, krzaczaste brwi, porośniętą ciemnym wąsikiem górną wargę; na błyszczące kropelkami śliny, szeroko rozwarte mięsiste usta odsłaniające prawie kompletny garnitur nieco tylko krzywych zębów w kolorze starej kości słoniowej; na potężną żuchwę i mocno zarysowany, kwadratowy podbródek usiany sztywno sterczącymi czarnymi włoskami; na masywną niczym pień dębu, krótką szyję z wyraźnie wystającą grdyką; na rozsypane na poduszce niesforne kosmyki pofarbowanych, słomianożółtych włosów, które wymknęły się spod nocnego czepka, po czym westchnął głęboko i wyszeptał z oddaniem i czułością:

– Uzdrowiłaś mnie, pani mojego serca, duszy i ciała. Bądź pochwalona, nadobna niewiasto.

W tym momencie, jakby w sankcjonującej prawdziwość wyszeptanych przez Nijakiego słów, w nadającej im odpowiednią wagę i znaczenie odpowiedzi, Eufrozyna po krótkim bezdechu przeraźliwie głośno chrapnęła i jeszcze głośniej puściła wiatry, co jednak w żaden sposób nie zakłóciło podniosłego nastroju tej wyjątkowej chwili, Nijaki bowiem był przyzwyczajony do rozmaitych soczystych odgłosów wydawanych przez małżonkę zarówno we śnie, jak i na jawie.

Cichutko wygramolił się z łóżka, poczynił poranne ablucje, ubrał się, wypił czarną kawę (zbożową i gorzką), zjadł śniadanie (jeden sucharek z otrębami) i poszedł do roboty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: