- W empik go
Dziewczęta z mokradeł - ebook
Dziewczęta z mokradeł - ebook
Przejmująca opowieść o dojrzewaniu.
Upalne lato w miasteczku Bledsoe w stanie Georgia. Dwunastoletnia Kay Whitaker czuje się osamotniona i zmęczona atmosferą w domu – bezrobotnym ojcem, emocjonalnie nieobecną matką i zamkniętą w sobie siostrą. Często spędza czas poza domem. Podczas jednej z wędrówek na pobliskie bagna poznaje Andy’ego Webbera – swojego rówieśnika. Chłopiec wraz z ojcem niedawno wrócili z Kalifornii, gdzie wyjechali po śmierci matki Andy’ego, która utonęła w tajemniczych okolicznościach.
Zakochana w Andym dziewczynka nie słucha ojca, który każe jej trzymać się z daleka od Webberów, choć nie chce wyjawić, z jakiego powodu. Ale kiedy siostra Kay nagle znika, zaczynają wychodzić na jaw powiązania między śmiercią pani Webber a Whitakerami. Świat Kay zacznie się powoli rozpadać, a w trakcie śledztwa zostają odkryte kolejne tajemnice, które zagrażają jej rodzinie. Książka, która ma szansę powtórzyć sukces „Gdzie śpiewają raki”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-021-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bledsoe, Georgia
Pierwsza warstwa wody wydaje się tak gorąca jak w wannie. Jest ciężka, chociaż znajduje się na powierzchni. Z wodą jest jak z powietrzem: ciepło utrzymuje się na górze, a chłód na dole. Ale na mokradłach wszędzie jest płytko. I wszędzie gorąco. Jest jak w furii, pasji, gorączce.
W wodzie pełno jest tego, co do niej wpadło, i tego, co z niej wyrasta. Dno w dotyku przypomina stary chleb – taki, który leżał pod cieknącym szlauchem. Wszystko tu pulsuje życiem, a żar można dostrzec gołym okiem. Wydobywają się z niego swoiste wibracje, jak z bębna położonego na kuchence. Można by gotować i grać jednocześnie. Natomiast muchy tego nie czują, mogłyby deptać po ogniu.
Stało się to dwa razy – odkrycie czyjegoś sekretu. Najpierw był mężczyzna i kobieta, dawno temu. To na nich pierwszych się tu natknięto. On położył ją na mokradłach, wolno, jakby ją im przedstawiał – swój skarb. Jej włosy opadły na powierzchnię wody i wystraszyły owady, które rozbiegły się w panice w stu różnych kierunkach. Kiedy skończyli, kobieta była mokra od stóp do głów. On także, z tym że nie miał, jak ona, długich włosów, które rozpływałyby się na wodzie jak plama oleju. Ale to i tak nie miało znaczenia – bo w Bledsoe powietrze było tak gęste od wilgoci, że nikt nie rozpoznałby, czy człowiek jest mokry, czy tylko się spocił. Więc kto miałby zwrócić uwagę na to, że oni byli mokrzy? Ludzie tutaj spędzają pół życia jak ryby. Miasto w zasadzie stoi na wodzie.
Obserwowano ich. Dwie kobiety: jedna, którą to obchodziło, i druga, której było obojętne. Ta druga wyjrzała przez okno w domu, któremu opadła szczęka – bo jego taras był na wpół zsunięty do wody – a potem zaciągnęła zasłony. Jeśli mieszkasz tak daleko od innych, zazwyczaj pilnujesz własnego nosa. A jeśli nie jesteś wystarczająco ostrożny, upomną się o ciebie kłopoty. A znajdą cię z łatwością.
Jednak był tam też ktoś inny. Gdyby nie drzewa, kłoć, grube trzciny i patykowate rośliny kołyszące się w wilgotnym powietrzu, zauważyliby ją, stojącą samotnie we mgle. Tę, którą obchodziło. Obserwowała ich jak światło w ciemnym pokoju. Wyglądała jak czapla, z nieruchomą twarzą, skierowaną na mężczyznę i kobietę o długich czarnych włosach. Twarz obserwatorki nawet drgała jak u ptaka. A ona była mokra tylko do kolan; nikt nie położył jej w wodzie dla ochłody. Nie było tam nikogo. Gdyby się zanurzyła, mogłaby skwierczeć z gorąca. A nawet pęknąć.
Podmuch wiatru poruszył trawami i wszystko nagle zaczęło śpiewać i tańczyć, ale zaraz powróciło do bezruchu, jakby to była tylko próba przedstawienia. Wzięły w niej udział te rzeczy, które mają korzenie, oraz gorące powietrze, prosto z ust Boga, który potem nagle przestał dmuchać na ziemię. Znów wszystko ucichło, choć nie całkiem. Woda potknęła się o samą siebie i wpadała na wszystko wokół. Ptaki nurkowały i śpiewały, podskakiwały i dziobały, unosząc się na wodzie wraz z owadami – całe ich mnóstwo. Przy nieodpowiednim świetle ktoś mógłby pomyśleć, że patrzy przez moskitierę. Bo w powietrzu unosiło się niemal tyle samo wody, co na mokradłach; ledwo można było coś przez nią dojrzeć, nawet jeśli mocno zmrużyło się oczy. Była jak gruby opatrunek na ranie, której jeszcze nie było czuć, ale która już zaczynała się goić.
To było dawno temu. Teraz wirują tu inne wody, inne owady, inne ptaki, inni chłopcy i dziewczęta, ale to samo światło świeci w ciemności – stojąca w oddali kobieta-czapla, która natknęła się znów na coś, czego nie chciała widzieć. I znów oglądała.
On jednak nie zanurzył swojej pani w wodzie, jakby nakładał śmietankę na jedwab. Nie pociągnął jej w górę, owijając sobie w pasie jej nogi, jak tamta dwójka. Kiedy włożył ją do wody, ona już się nie ruszała. Trwała w zawieszeniu. Dryfowała na wodzie.ROZDZIAŁ 1
Rozdział 1
Byłam malutka, kiedy wprowadziliśmy się na Hack Road. Nie pamiętam nic z czasu, kiedy byłam niemowlęciem, ani z przeprowadzki, tylko to, że mieszkam tutaj od zawsze. Tata zbudował nasz dom sam i to „bez niczyjej pomocy!”. A nie była to prawda, bo miał mnóstwo pomocy, ale mówił tak, bo to było dokładnie w stylu Whitakerów. Także ja przypisywałam sobie nieraz czyjeś zasługi, chociaż nie ruszyłam w ich kierunku nawet palcem. Kiedyś oznajmiłam, że cięłam stal na most Walton Waterway, dzięki któremu zwiększyła się gęstość zaludnienia w zatoce. A nie było mnie wtedy nawet na świecie.
Mieszkaliśmy daleko od głównej drogi, ale ponieważ w Bledsoe trudno było zdobyć adres, więc po prostu mówiliśmy, że mieszkamy przy niej. Wymyśliliśmy sobie nawet adres: 1234 Hack Road. Nic nas nie ograniczało. Chociaż o wyobraźnię tutaj też było trudno.
Byliśmy daleko w tyle, ukrywaliśmy się pod dużym dębem, który mama nazywała oplątwą. Była kruchą kobietą, którą niezbyt chętnie wyprowadzano z błędu. Nikt nie kwapił się, żeby powiedzieć jej: „To przecież dąb”. Milczeliśmy, kiedy się myliła, bo mogłaby rozpaść się na kawałki.
Nasza rodzina była raczej samotna. Nie było wokół nas zbyt wielu osób, które mówiłyby nam, jakie są właściwe nazwy drzew czy inne przydatne rzeczy. Mama była najcichszą kobietą ze wszystkich, jakie znał ojciec, ciągle o tym mówił.
– Sue-Bess, jesteś najcichszą kobietą, jaką znam.
A ona kiwała w milczeniu głową z nadzieją, że utrzyma ten tytuł.
Nie daje się już dzieciom takich imion jak Sue-Bess. Kiedyś było prościej, ale potem wszystko skomplikowały myślniki i niezręczne połączenia. Teraz jesteśmy ludźmi o jednym imieniu, z wyjątkiem mojej siostry Sarah-Anne, która dostała dodatkowe imię z powodu swoich włosów. Blond zawsze robił pozytywne wrażenie na mamie. A dla takich włosów jedno imię to za mało. Ja nazywam się Kay – kolor mysi dostał tylko trzy litery.
Moi bracia to Peter i Freddy. A siostra, która zmarła, miała na imię Elizabeth. Miałam wtedy prawie dwa lata. Sarah-Anne prawie cztery. A Elizabeth zmarła, bo urodziła się za wcześnie. Ja urodziłam się dokładnie w dniu, w którym powinnam była. Gdybym tylko wiedziała, co się stanie z Elizabeth, gdy wyskoczy przed swoim czasem, kazałabym jej zostać w środku. Elizabeth była ostatnią szansą rodziców. Whitakerowie nie mieli już więcej dzieci po tym, jak zebraliśmy się na jej pogrzebie na podwórku pod dębem. Pod oplątwą.
Mieszkaliśmy w Bledsoe w stanie Georgia. To jednocześnie miejsce i sprawca. Wiem, że są cztery pory roku, ale pamiętam tylko ten upał i zepsucie oraz ludzi siedzących bez celu. Wewnątrz, na zewnątrz, pod drzewem, na drzewie, z zimnymi napojami w szklankach, które pociły im się w dłoniach, z mokrymi szmatkami na spoconych głowach, ze stopami w wiadrach z wodą i lodem (faworyt taty) albo leżących i na wpół żywych, smażących się jak prosiak na ruszcie. Błagających Boga o chociaż jedną chmurę.
Dorośli uwielbiają rozmawiać o pogodzie, ale w Bledsoe robiły to też dzieci. Przez upał nauczyliśmy się wielu nowych słów, których z pasją używaliśmy. Kiedy słyszałam, jak dorośli mówią, że jest ciepło oraz że potrzeba deszczu albo „roztopimy się” czy „drzewa się poprzewracają”, albo „korzenie wyschną” lub „ten pył zadusi nas na śmierć”, albo jeszcze inne takie rzeczy, czułam się w obowiązku dołączyć do nich. Mówiłam na przykład: „O rety! Gorąco, jak diabli!”, „Cała płonę!”, „Podeszwy mi się dziś topią jak masło!”, „Więcej potu niż rozumu!”. Raz też powiedziałam, że „jest kurewsko gorąco”, ale dostałam za to w twarz. Długo potem jeszcze bolała mnie szczęka. Ale dzięki temu stałam się przykładna. Przykładnie milcząca. W domu to tata zajmował się razami, a mama dawała dobry przykład.
Bieg z Hack Road do domu zajmował dobre sześć minut. Raz zmierzyłam sobie czas stoperem w zegarku, który mój najstarszy brat Peter dostał na Gwiazdkę. Przez pewien czas mierzył wtedy wszystko – nawet ile czasu szedł do łazienki i to w obie strony, ale tata położył temu kres i zmiótł zegarek mokrą szmatą. Miałam osiem lat, kiedy brat dostał ten zegarek, dziesięć, kiedy zmierzyłam sobie czas biegu z Hack Road do domu, a dwanaście, kiedy zmierzyłam czas z naszego domu do innego, o którym nawet nie wiedziałam, że istnieje, i co zajęło dokładnie dziewiętnaście minut z Hack Road i trzynaście z naszego domu.
– Sprawdzę, jak daleko dam radę biec bez zatrzymywania! – krzyknęłam któregoś popołudnia do Petera.
– Jak se chcesz, tylko nie umrzyj z przegrzania.
To było w sierpniu. Wtedy właśnie robi się nieco poważniej. Normalnie da się przetrwać lipiec, udając, że lubi się upał, i brodząc w słonej wodzie na mokradłach, z ich śliskim dnem.
– Miło jest! – powiedziałam sama nie wiem do kogo. – Rześko! Ciepło dobrze robi na duszę!
Czasami siadałam w potoku, który prowadzi aż do rzeki Dune, i pozwalałam wodzie płynąć po częściach intymnych, które są zdecydowanie najgorętszą częścią ciała, poza głową. Ale od sierpnia żadna z powyższych metod nie działała. Człowiek był wtedy tak gorący jak fajerwerk i nawet noc już nie chłodziła. Mieszkaliśmy na ciągnącej się całe kilometry linii brzegowej, ale bez żadnych plaż – była tylko ziemia, która znikała w cieczy. W Bledsoe nie było białego piasku i nikt tam nie przyjeżdżał na wakacje. Ocean służył tylko do wędkowania i samotności.
Freddy był ode mnie półtora roku starszy, więc byliśmy zbyt zbliżeni wiekiem, żeby się lubić. Peter był starszy o prawie cztery lata i miał na mnie dobry wpływ. Sarah-Anne była pośrodku między chłopcami. Rodzice z pewnością nie próżnowali. Bo wszyscy byliśmy zbliżeni wiekiem i na tej gołej ziemi nie mieliśmy zbyt dużo do roboty. Często zachowywaliśmy się jak hałastra. I za każdym razem tata kazał nam „ostudzić silniki” i wyganiał na dwór, żebyśmy nie przeszkadzali mamie, która prawie zawsze była w pewnym delikatnym stanie. Sarah-Anne nie dotyczyły zbiorowe kary – pewnie ze względu na włosy.
– W następnym roku pobiegnę w wyścigach – powiedziałam, rozciągając mięśnie w ramach rozgrzewki przed biegiem na czas.
– Biegi w podstawówce to żart – odpowiedział Peter. Sam grał w koszykówkę w szkolnej drużynie, co z kolei nie było żartem. Film _Mistrzowski rzut_ oglądaliśmy przynajmniej cztery razy w tygodniu. Peter powiedział kiedyś, że jak będzie brał ślub, to chciałby iść do ołtarza przy wtórze piosenki z tego filmu.
– Ale tatowie to pijacy! – spierałam się wtedy.
– Dużo ludzi to pijacy, Kay – odpowiedział Freddy.
Freddy czytał więcej niż większość ludzi i z tego powodu, a także przez inne wady charakteru, był mądralą. Potrafił człowieka rozdrażnić albo uspokoić swoją wiedzą. Nie, nie można umrzeć od wstrzymywania siusiu; tak, wielu ludzi boi się, że kopnie ich koń; nie, wada zgryzu to nie poważny przypadek medyczny; tak, alkohol może zabić, jeśli się go żłopie jak świnia; nie, Sarah-Anne nie była niema.
Strach i wstręt do alkoholizmu były popularnymi tematami rozmów w naszym domu. Mama wychowywała się z „bandą pijaków”, więc w tych niewielu słowach kierowanych do nas często opowiadała o tym, co z człowiekiem może zrobić butelka. Byłam tak bardzo przekonana, że alkohol jest źródłem wszelkich kłopotów, że nawet opowiadałam ludziom, że pies sąsiadów był pijakiem.
– Pies pijak! – krzyczałam, kiedy ten wstrętny kundel zaczynał szczekać na cały regulator o szóstej rano.
Tata kazał mi ściszyć głos. Sąsiedzi mieszkali niemal dwa kilometry od nas, ale ich pies lubił sikać na nasze chwasty. Często widywaliśmy go z nogą podniesioną do góry i otwartym pyskiem, jakby się czymś dusił. Mimo tego, że był totalnym wrzodem na dupie, tata nie pozwalał, żebym na niego wrzeszczała. Jeden z braci, którzy mieszkali po sąsiedzku, miał karabin AK. Tata mówił, że słyszał, jak z niego strzelali, kiedy myśleli, że nie ma nas w domu.
– Nigdy się nie upiję – obiecywałam często i głośno. Kiedy zarzekaliśmy się, że będziemy unikać zła, mama miała zadowoloną minę, która pasowała do jej letniej sukienki.
Ruszyłam na sygnał zegarka. Peter powiedział: „leć!” i przyglądał mi się w dużym skupieniu.
Biegłam szybko, ale nie z całych sił. Wiedziałam, że muszę utrzymywać odpowiednie tempo, bo planowałam biec przynajmniej przez pół godziny. Bledsoe jest położone na terenie płaskim jak stół. Ciągnie się i ciągnie, ale nie ma żadnych widoków. Człowiek może zobaczyć przed sobą co najwyżej niskie krzaki. Większość naszej działki to piasek. Kiedyś na lewo od domu był kawałek z dobrą glebą, taką, na której mogłyby rosnąć brzoskwinie i borówki. Im bardziej człowiek oddalał się od naszej posesji, tym bliżej znajdował się mokradeł. Tam właśnie bieg zaczynał robić się nieco problematyczny. Kiedy byłam w trzeciej klasie, mój kolega – Martin Brown – miał łóżko wodne, na którym turlaliśmy się na zmianę, kiedy go odwiedzaliśmy. Zapraszał wszystkie dzieciaki z klasy i rozdawał mrożone batony Butterfinger z lodówki rodziców, jakby nam płacił za czas, jaki z nim spędzamy. Kiedy już wylizaliśmy dłonie i nie było już więcej batonów, szliśmy się bawić na tym łóżku. Miałam ogromne kłopoty ze wstawaniem z tego cholerstwa. Jakkolwiek bym się starała, to i tak za każdym razem wpadałam jeszcze głębiej. Tak właśnie czułam się, kiedy biegałam po mokradłach. Wieczność zajmowało mi znalezienie twardego podłoża, gdzie można by postawić stopę, ale im głębiej się zapadła, tym trudniej było ją wyciągnąć i dalej szukać miejsca na kolejny krok. Miałam wrażenie, że Bledsoe przypomina ruchome piaski. Kiedyś próbowałam przebiec po łóżku Martina. Uczucie miałam takie, jakbym przejeżdżała po nim ciężarówką z przebitą dętką, w której prawie nie ma powietrza. Było to, cholera, niemal niemożliwe. I miałam rację – uczucie było identyczne jak podczas biegu po mokradłach za domem.
Latem rzadko nosiliśmy buty, przede wszystkim z powodu upału oraz dlatego, że jak odeszło się od domu, kończyło się w wodzie. Kiedy byliśmy mali, śmiertelnie baliśmy się aligatorów (według Freddy’ego powszechny jest strach przed nimi, a nie przed ich atakiem), jednak z wiekiem zrozumieliśmy, że nic nam nie zrobią, jeśli będziemy biegli. Bo dopiero kiedy się zatrzymasz i gapisz, ujawniasz swoją słabość – a jest nią ciało i kości. I krew.
Zawsze nosiłam sukienki. Sarah-Anne też. Szyła je dla nas mama. I dla siebie też. Potrafiła uszyć tylko jedną rzecz, dlatego miałyśmy kilkadziesiąt sukienek o identycznym kroju, tylko z różnych tkanin. Oczywiście te mamy były większe od moich, ale Sarah-Anne nosiła ten sam rozmiar. Nie rosła tak szybko jak ja. Raczej jak przestraszony ziemniak – chowający się w ziemi razem z innymi ziemniakami, bojącymi się pokazać twarz. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego jemy brudne korzenie. Sarah-Anne była jak małe krecie dziecko.
Wydawało mi się, że biegnę już godzinę, a potem zaczęłam się zastanawiać, skąd Peter będzie wiedział, kiedy ma zatrzymać stoper, jeśli dotrę do miejsca, gdzie już nie da się biec. Pod stopami miałam same mokradła. Mama i tata mówią, że nie powinniśmy włóczyć się po nich, bo są tam węże i wielkie jak dłoń owady, których nazw nikt nie zna, oraz rośliny tak ostre, że można stracić palec, jeśli źle się postawi stopę, oraz dlatego, że nie wiadomo, kto tam mieszka. Podkreślali zwłaszcza tę drugą część. Według nich obcy byli gorsi od dziczy. Tak już mieli zakodowane.
Robiło się coraz głębiej i miałam już przemoczony dół sukienki. Zatrzymałam się, żeby złapać oddech, uznając, że kilka sekund na poprawienie ubrań i podciągnięcie majtek to nie oszustwo. Usłyszałam, jakby ktoś grał na zepsutych skrzypcach, gdzieś niedaleko. Zamarłam.
– Peter! – krzyknęłam. Muzyka natychmiast ucichła. A ja pozostawałam bez ruchu, uświadomiwszy sobie, że coś usłyszałam oraz że już tego nie słyszę.
– Peter! – zawołałam znowu. Pojawił się jakiś szelest, a potem dźwięk chlapania, niecałe dwadzieścia metrów przede mną. Z początku nic nie widziałam poza rozległymi trawami morskimi. Ale potem dojrzałam chłopca mniej więcej w moim wieku. Na początku wtopił się w tło, ale kiedy zwolnił mi oddech, byłam w stanie dojrzeć jego sylwetkę. Patrzył na mnie z durnym uśmieszkiem na twarzy. Gdybym nie wiedziała, że to nieprawda, pomyślałabym, że na mnie czekał, ale jego uśmiech nieco zbladł, kiedy mi się przyjrzał. Nie chciałam zawieść kogoś, kto tak lubi stać w wodzie, więc pomachałam do niego. Chłopak zrobił parę kroków w tył i usiadł na nierównym pniu, a potem z ociąganiem podniósł rękę z wymuszonym przywitaniem. W drugiej dłoni trzymał gitarę, stopy zaś trzymał w wodzie. Pomachałam znowu, nie wiedząc, co powinnam zrobić dalej. Chłopak nie wyglądał ani trochę znajomo. W Bledsoe znaliśmy wszystkich mniej lub bardziej, więc była to dla mnie ciekawostka.
– Co to? – zapytałam, wskazując na gitarę. Dobrze wiedziałam, że to gitara, ale chciałam zapytać, co z nią robił pośród mokradeł.
– Gitara – odpowiedział, wzruszając ramionami. Przez sekundę spojrzał na coś za mną.
– Tak, ale co z nią tutaj robisz? Chyba nie grasz na niej jak trzeba. Brzmi marnie – chłopak znów spojrzał za mnie. – Jestem sama – zapewniłam. – Nikogo tam nie ma.
Chłopak potrząsnął lekko głową, jakby chciał się otrząsnąć.
– Brakuje paru strun – odpowiedział, podnosząc gitarę, po czym, wskazując palcem w lewo, dodał: – tam mieszkam.
Odwróciłam się i zobaczyłam mały domek na palach przypominający damę w szpilkach siedzącą ot tak, pośród trzcin. A za nią gęstwinę namorzynów, których moja mama szczerze nienawidziła. Mówiła, że to wbrew naturze, żeby drzewo rosło na wodzie. Sama zazwyczaj wzdrygałam się na ich widok, naśladując mamę. Ona potrafi robić to tak dobrze, że umiałaby strząsnąć skrzydełka z biedronki. Nie wyglądało na to, że chłopak powie jeszcze cokolwiek, co przy tej pogodzie nie było niczym niezwykłym. Pod koniec sierpnia słowa padały bardzo rzadko bez klimatyzacji czy chociaż nadziei.
– To dziwny dom – zwróciłam się do jego palca wskazującego.
– Strasznie jesteś spocona – odpowiedział z uśmiechem.
Pomyślałam, że może ludzie, którzy żyją tak głęboko na mokradłach, nie mają manier. Wiem, że ja ich nie mam, a mieszkam przy drodze.
– Biegłam jak szalona – wytłumaczyłam. – Przebiegłam przynajmniej osiem kilometrów.
Tak po prawdzie, to nie miałam pojęcia, ile przebiegłam, ale osiem kilometrów wydawało się odpowiednim wytłumaczeniem potu.
– Tak czy siak, tutaj jest prawie sama woda. Mieszkasz na kupie wody.
– No i co z tego? – znów wzruszył ramionami. Był błyszczący jak ładna muszelka. Włosy miał tego samego koloru co skóra, jasnobrązowe. Zauważyłam, że jego brwi były niemal białe. Wiedziałam od małego, że kiedy owłosienie twarzy jest jaśniejsze od skóry, oznacza to, że ktoś spędza za dużo czasu na słońcu.
– Nie ma tu cienia – mówiłam dalej, nie odnosząc się bezpośrednio do jego brwi. – Znaczy tam, w drzewach jest, ale tam może być głęboko albo…
– No i?
– Co z tego? To twoje ulubione pytanie? – położyłam dłonie na biodrach, zwinąwszy je w piąstki, dociskając je do kości. Freddy mówi na mnie „koścista dziewucha”, nawiązując do mojej szczupłości. A ja nazywam Freddy’ego „pierdolonym wiadrem”, kiedy mam pewność, że nie słyszy. Mam coś z tym przeklinaniem, jakbym się urodziła z przekleństwem na ustach, które nie mogło się doczekać, żeby wyjść na świat wraz z moim pierwszym oddechem.
– Nie, ale mówisz mi o rzeczach, które wiem. Nieważne…
– Nie chodzisz ze mną do szkoły, prawda? – zapytałam.
– Nie chodzę do szkoły. Już.
– Dlaczego?
– Wyprowadziliśmy się, ale potem tu wróciliśmy, i po prostu nie zacząłem znowu chodzić do szkoły – wzruszył ramionami i ponownie posłał mi uginający kolana uśmiech.
– Moja siostra też już nie chodzi do szkoły – stwierdziłam.
– OK.
– Ale ona nie gra na gitarze.
– Nie – powiedział, jakby miał jakiekolwiek pojęcie na ten temat.
– A gdzie byłeś? Kiedy się wyprowadziłeś?
– W Kalifornii.
– Kalifornii? – niemal krzyknęłam. – To po drugiej stronie Ameryki!
– No – kiwnął głową.
– I pojechałeś do Kalifornii, a kiedy wróciłeś, nie chodziłeś już do szkoły?
– Na to wygląda.
Wstał, kiedy zadawałam mu ostatnie pytanie, i teraz przeniósł ciężar na drugą nogę. Staliśmy w wodzie, która unosiła się i opadała przy wtórze szemrzącego wiatru, który potrząsał trzcinami. Za lewym ramieniem chłopaka dojrzałam ibisa. Ptak przechylił głowę, zaciekawiony. Na mokradłach żyły miliony ptaków, a mnie nigdy nie nudziło obserwowanie ich śmiesznych ruchów.
– Muszę iść do domu – poinformował mnie.
– A gdzie mieszkasz? – zapytałam z nadzieją, że opóźnię ten moment.
– Tam – wskazał niecierpliwie. – Przecież już mówiłem.
– A z kim mieszkasz? Kto nie zmusza cię do chodzenia do szkoły?
– Z tatą.
– A gdzie twoja mama?
– Zmarła, kiedy byłem mały. Słuchaj, muszę już iść – odwrócił się i ruszył szybko, ściskając w dłoni swoją gitarę.
– Jak masz na imię? – zawołałam za nim.
– Andy! – odpowiedział, biegnąc i rozchlapując wodę, tak że rozpryskiwała mu się wokół talii, a potem zniknął za gęstwiną pałek wodnych. Żeby dostać się do czegoś, co na moje oko wyglądało jak weranda (nie większa od papierka po cukierku), musiał się wspiąć po drabinie. Dom miał kształt kwadratu. Nie widziałam tam nikogo więcej, a jedynie małą łódkę z wiatrakiem w roli silnika – taką, jakiej używa policja, kiedy szuka kogoś, kto mógł się utopić, albo czegoś, co ktoś ukrył. Wygląda na to, że na wewnętrznej przybrzeżnej drodze wodnej ludzie co drugi miesiąc wrzucali do wody narkotyki. To jedyne, co działo się tu w promieniu stu kilometrów.
– Andy – powtórzyłam sama do siebie, patrząc, jak znika w tym pudełeczku na obcasach. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czekał tam na mnie. Albo na kogoś innego.ROZDZIAŁ 2
Rozdział 2
Byłam tak zmęczona, że mogłam się położyć i po prostu zasnąć, ale odwróciłam się i zaczęłam biec z powrotem do Hack Road, zdeterminowana, żeby udowodnić, że nadaję się do drużyny lekkoatletycznej, oraz żeby opowiedzieć braciom o nowym sąsiedzie i jego śmiesznym domu. Parłam do przodu z urywanym oddechem i dudnieniem w klatce piersiowej, jakby ktoś uderzał młotem w rozgrzany beton. Wreszcie woda zaczęła ustępować i wkrótce znów byłam na piasku, który wolno zmienił się w trawę, a potem w chwasty i wreszcie w dzikie kwiaty i ostre łodyżki kociej trawy. Z radości uniosłam w górę ramiona i biegłam dalej, a w płucach czułam palenie, jakby ktoś siekierą usiłował rozłupać żelazo. O tej porze roku dziewczęce głowy pełne były łomotu i żaru.
– Cholera! – wrzasnął na mnie Peter, kiedy wyszłam zza rogu domu. – Jak daleko pobiegłaś?
– Poznałam chłopca, który tam mieszka, jakieś sto kilometrów mokradłami stąd – zaskrzeczałam, łapiąc oddech.
Peter się skrzywił.
– Kogo? – zapytał po dłuższym zastanowieniu.
– Ma na imię Andy – odpowiedziałam. – Ich dom jest tamój!
– Przestań się drzeć, Kay – burknął, po czym zamilkł; jakoś dużo dzisiaj rozmyślał. – I tak nie powinnaś tam chodzić. Trzymaj się z dala od obcych.
– Za cholerę! Jak długo biegłam?
– Naprawdę długo – odparł Peter. – W naszym wieku?
– Raczej w moim.
– Aha.
– Mieszka z tatą.
Peter zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się nad kwadratowymi korzeniami albo nazwą stolicy Rosji, czy czymś innym, równie zagadkowym.
– Taaak.
– Nie kłamałabym. Nie biegłam przez cały ten czas, bo spotkałam Andy’ego i rozmawialiśmy, a gatki wcięły mi się w tyłek. Grał na gitarze, a mieszka z tatą, bo mama mu zmarła. Są z Kalifornii – mówiłam na jednym wydechu.
Peter wyglądał na rozzłoszczonego albo zmartwionego. Nie potrafiłam rozpoznać, bo w naszej rodzinie zawsze chodziło o jedno lub drugie i na twarzach w obu przypadkach mieliśmy ten sam wyraz.
Sarah-Anne stała na podwórku niedaleko nas jak mała sadzonka, usiłująca złapać trochę słońca pod grubym baldachimem większych drzew z dłuższymi gałęziami. Patrzyła na mnie, milcząc, co było dla niej typowe. Była podobna do mamy, ale nie do końca. Odwróciłam się, nigdy nie lubiłam, jak ktoś tak mi się przypatrywał. Jej blond włosy pulsowały w słońcu, ale brwi miała ciemne. To kolejny dziwny szczegół – miała ich mnóstwo. Sarah-Anne zawsze pozostawała blisko domu i w cieniu. Powiedziała coś pod nosem. Ale nie zawracałam sobie tym głowy.
– Nie rozmawiaj z obcymi – powiedział Peter, spoglądając na zegarek i wciskając guziki, które ustawiał, żeby pikał krótko albo krótkimi seriami bądź tymi długimi, denerwującymi.
– On nie jest obcy. To nasz sąsiad.
– My nie mamy sąsiadów – Peter pokręcił głową, po czym wszedł na werandę i do domu.
Poszłam za nim do środka i natychmiast wybiegłam co sił przez tylną werandę. Nieważne, że już dziś tyle przebiegłam, mój bak był nadal pełen paliwa. Stopy i dolne części nóg miałam mokre i całe w trawie, gałązkach i błocie.
– Jesteś brudna! – Peter wrzasnął za mną.
– Tam mieszka Andy – powiedziałam, wskazując na tył naszej posesji. Docisnęłam dłoń do moskitiery, która odbiła mi na palcach jasnoczerwone i perłowobiałe kwadraciki.
– Powiedziałem, że jesteś brudna – zbeształ mnie Peter.
– Nie obchodzi mnie to – wskazałam znów na tył działki.
– Nikt tam nie mieszka, Kay – odezwał się ojciec z salonu, w którym siedział przyczajony jak jaszczurka z robakiem na języku. – Nikt.
Zajrzałam z werandy, żeby przyjrzeć się jego gniewnej sylwetce. Ramiona miał zwrócone do przodu, jak człowiek, który całe życie ciężko pracował. A tak naprawdę, to jego złe nastawienie do życia zmieniło go w takiego garbusa – nie miało to nic wspólnego z harówką. Freddy przysiadł w fotelu naprzeciwko niego, jak wkurzający ptak, który tylko czeka, aż stanie się coś ważnego, na przykład odkrycie gigantycznej kolonii dżdżownic.
– A właśnie, że tak. Widziałam ich dom na wodzie. Andy. Tak ma na imię. I mieszka z tatą.
Ojciec spojrzał na Petera z ustami zaciśniętymi w dziób. Jego mina przypominała rączki reklamówki z warzywniaka zawiązane w supeł.
– Trzymaj się od nich z daleka – powiedział, pochylając się do przodu. Wyglądał bardziej na zmęczonego niż złego.
– Dlaczego? – zapytałam. – Przecież… jest on i tamten z AK. To z kim, do diabła, mam się tu bawić?
– Nie mówi „do diabła”, Kay! – odezwał się Freddy w poczuciu obowiązku i oddania rodzinnym zasadom dotyczącym przekleństw. Przewróciłam oczami i pomyślałam, że powinien sobie wsadzić grabie w dupę. Freddy załaził mi za skórę częściej niż ktokolwiek inny. Miałam w związku z tym mieszane uczucia. Czułam się okropnie, z tym że przeważnie miałam ochotę go zamordować. Więc czasami obejmowałam go ramieniem, jak prawdziwa kochająca siostra. Potrzebował tego, bo nosił okulary, miał brzydką fryzurę i nie radził sobie ze sportem. Ale czasami byłam całkiem pewna, że wolałabym, żeby to on leżał pod tamtym drzewem, a nie Elizabeth. Nie potrafiłam nazwać wszystkiego, co odczuwałam na 1234 Hack Road. Słowa czasami zawodzą – nawet mnie, to najszczersza prawda pod Bogiem.
– „Piekło” to też przekleństwo, nawet jeśli jest w Biblii – mówił dalej.
– Zachowaj dla siebie te swoje fakty i liczby! – krzyknęłam.
Freddy miał osobowość podobną do wysypki na tyłku i zastanawiałam się, czy to dlatego, że jako dziecko dużo chorował. Spędził u lekarza więcej czasu niż przy piersi, a Sue-Bess była przekonana, że coś jest z nim nie tak, coś poważnego. Mama zawsze gdzieś go zabierała, żeby ktoś go obejrzał, dotknął, zbadał, powiedział coś o nim. Freddy był cenną własnością, którą można było się pochwalić. Jego chorowitość sprawiała, że był wyjątkowy i ważny. W tamtym czasie mama jeszcze prowadziła samochód, obejmując szeroko kierownicę drobnymi, ptasimi dłońmi i trzęsąc się, kiedy odjeżdżała spod domu. Prawie codziennie jeździła z Freddym do lekarza, wmawiając pielęgniarkom, że on chyba umiera. Często musiałam jeździć z nimi. Nie znosiłam tego. Już wtedy widziałam, że wszyscy myśleli, że jest tak popierdolona, jak dzień jest długi. Wszystko skończyło się tylko dzięki temu, że zaczęli do nas przychodzić ludzie ze skargami na nią. Oskarżali mamę o posiadanie syndromu Münchhausena. Pamiętam, jak podpisywała jakieś dokumenty i że ojciec przytrzymywał wtedy jej łokieć. Musiała obiecać, że przestanie wozić Freddy’ego do szpitala za każdym razem, kiedy dopadną ją te jej humory. Policja powiedziała, że jeśli będzie to robiła dalej, to spotkają się z nią w szpitalu i zabiorą gdzieś i ją, i Freddy’ego. Wtedy zaczęła się jej głęboka cisza.
Dla mnie to Sarah-Anne wydawała się najbardziej chorowita, ale jej nikt nie woził do lekarzy, nawet matka z jej syndromem. Mogę tylko założyć, że jej zdaniem z Sarah-Anne było już zbyt źle, żeby mogła jej pomóc współczesna medycyna. A poza tym, po Elizabeth, nie ufała już nikomu ze stetoskopem. Kiedy ja czułam się źle, leczono mnie wazeliną i tabletkami z sieciowej apteki Walgreens – motto naszej rodziny to „nie ma takiej rzeczy, której nie da się wyleczyć _band-aid_”.
Z powodu osobowości podobnej do wysypki na tyłku Freddy bywał okrutny. Często załaził wszystkim za skórę tylko po to, żeby mieć więcej powodów do wyjaśniania różnych rzeczy. Za domem mieliśmy zamrażarkę przypominającą trumnę, podłączoną do gniazdka, które wyglądało, jakby walczyło o życie, zwisając wzdłuż miętowozielonych desek szalunkowych. Raz, kiedy tata ją opróżnił, żeby pozbyć się jedzenia, które już się do niczego nie nadawało, weszłam do środka i zamknęłam wieko. Wewnątrz było mi bardzo dobrze, zważywszy, że był to początek września i na podwórku było jak w piekarniku, jednak uszczelka w klapie się zassała i trudno było mi ją otworzyć od środka. I wtedy Freddy, myśląc, że to fajne, usiadł na klapie, więc waliłam i pchałam, aż w końcu zaczęłam płakać. Wreszcie zeskoczył i ją otworzył. Zobaczył, jaka byłam zdenerwowana, i powiedział, że w tak krótkim czasie nie mogłam umrzeć.
– Żeby umrzeć z braku tlenu, musiałabyś siedzieć tam znacznie dłużej – wytłumaczył.
Chyba pokazałam mu środkowy palec i po cichu przyrzekłam, że po kryjomu umoczę jego szczoteczkę w toalecie. Być może i nie przejął od mamy jej syndromu, kiedy był w jej łonie, ale jeśli chodzi o mnie, uważam, że było w nim coś zepsutego. Trucizny nie wychodzą same z ciała – a na pewno nie całkowicie.
– Dlaczego, kurna, nie mogę się zadawać z Andym? – zapytałam tatę. – Z jakiego, kurna, powodu? Nie zamierzam się, kurna, z nim zadawać, tylko przyjaźnić – wysunęłam dolną wargę i zmrużyłam oczy.
– Bo ja tak mówię – tata też zmrużył oczy na jedną irytującą sekundę, a potem celowo powoli je otworzył. Jego niezadowolenie było tak ciężkie, że sofa prawie ugięła się pod jego ciężarem albo po prostu miała się zaraz rozpaść, jak wszystko w naszym domu.
– Gdzie Sarah-Anne? – zapytał.
Ona była dobrym obiektem do zmiany tematu i wszyscy z tego korzystaliśmy.
– Stoi na podwórzu jak gałązka w błocie – odpowiedziałam. – Jak zwykle.
– Nie była tam z tobą, co? – pytał dalej, odrobinę zbyt natarczywie.
– A od kiedy ona chodzi gdziekolwiek? Jak powiedziałam… udaje gałązkę na podwórku.
– OK – odparł, wracając do swojej gazety.
Poszłam za Peterem do kuchni, gdzie mama piła mrożoną herbatę, siedząc przy stole i patrząc. Mama robiła niewiele poza gapieniem się i chowaniem. Freddy powiedział, że zrobiło się jej tak, kiedy Elizabeth zmarła w szpitalu, ale Peter mówił, że miała tak już wcześniej. A on może to pamiętać, bo miał prawie siedem lat, kiedy to się stało. Śmierć z powodu złego wyczucia czasu może naprawdę dać się we znaki rodzinie.
– O co mu chodzi? – zapytałam Petera, depcząc mu po piętach.
– Nikt już nie mieszka w tamtym domu – powiedziała ostro mama.
– A właśnie, że tak! – krzyknęłam. – Andy!
Twarz jej drgnęła, po czym nas przeprosiła i wyszła z kuchni do sypialni, która znajdowała się w bocznej części domu. Uznałam, że idzie patrzeć przez okno. Czasami lubiła to robić sama, a innym razem chciała patrzeć przy nas. Muszę jej to przyznać – naprawdę wiedziała, jak zabić czas.
– Czy ty mówisz o małpim domu? – zawołał Freddy z drugiego pokoju.
– Jakim małpim domu? – zapytałam, podekscytowana każdą nową drobinką informacji. To popołudnie było niemal, cholera, porywające.
– Nie – odpowiedział tata.
– Nie co? – dopytywał Freddy.
– Boże, jakbym gadała z bandą kurczaków, które mówią innym językiem – powiedziałam, potrząsając z konsternacją głową.
Poszłam do swojego pokoju, bo miałam już dość wyjaśniania powodu swojego podekscytowania oraz tego, że moje nadzieje na nową przyjaźń zawsze były niweczone przez idiotów. Usiadłam na łóżku, zerkając na drzewo Elizabeth. Była to jedyna rzecz, na którą mogłam patrzeć i się nie denerwować. Czasami nawet poszukiwałam miejsca, w którym Elizabeth została pogrzebana, chociaż mama mówiła, że nie należy tego robić.
– Daj jej spokój – powiedziała kiedyś. – Niech odpoczywa w cieniu.
Usłyszałam kroki na korytarzu, ciężkie i złe. To tata.
– Czyli wrócili? – powiedział, wszedłszy do sypialni rodziców. – Sarah-Anne coś mówiła parę dni temu… czy to oni?
Mama odpowiedziała:
– Ach, takie to już moje szczęście – a jej głos załamał się gdzieś pomiędzy „moje” i „szczęście”.
Sue-Bess nigdy nie podnosiła głosu ponad pewien poziom, na emocje wskazywał natomiast pośpiech w jej głosie.
– Lepiej trzymaj kciuki, że ona mówi nie o nich.
– O kim? – zawołałam od siebie, przekrzykując głośne brzęczenie lodówki. W naszym domu było wszystko słychać przez ściany, ale lodówka potrafiła to zagłuszyć. – O kim wy mówicie? I co to małpi dom?
– Nic, Kay – odpowiedział tata, na tyle głośno, żebym zrozumiała, o co mu chodzi. Na swoich ciężkich jak ołów stopach przeszedł przez kuchnię do salonu. Był po drugiej stronie domu, a ja nadal patrzyłam na drzewo Elizabeth. Usłyszałam, jak drzwi do sypialni rodziców się zamykają. Tamtego dnia mamy już nie zobaczyłam.ROZDZIAŁ 4
Rozdział 4
Tym razem dotarcie tam zajęło mi znacznie więcej czasu. Byłam trochę zagubiona i nie miałam pewności, czy zmierzam w dobrym kierunku. Zaczęłam się pocić mimo spadających z nieba dużych kropli w kształcie gruszek. Niebo znów robiło się granatowe i w oddali słyszałam grzmoty.
– Cóż, jestem głupia jak kupa gówna – powiedziałam do deszczu, który spływał mi po twarzy.
Już prawie wpadłam w złość sama na siebie, kiedy dotarł do mnie jakiś dźwięk, niemal poza zasięgiem zmysłów. To był odgłos wiatraka przyczepionego do ślizgacza wodnego. Nic niezwykłego w tych stronach, ale ponieważ myślałam, że zbliżam się do domu Andy’ego, miałam nadzieję, że to on. Dźwięk ustał, ale biegłam dalej w jego kierunku.
Sukienkę miałam kompletnie przemoczoną od pasa w dół. Wiedziałam, że przez mokrą tkaninę prześwitują moje małe piersi. Usiłowałam poprawić materiał, tak żeby nie było widać klatki piersiowej ani bielizny, która była w niefortunnym odcieniu różu. Stanika jeszcze nie nosiłam. Kiedy o niego poprosiłam, mama powiedziała, że jestem niemądra. Ale Sarah-Anne miała swój. Mama prała go w ręku nad zlewem i czasami, kiedy suszył się na sznurku, ściągałam go i przymierzałam dla zabawy. Żeby go wypełnić potrzebowałam czegoś więcej niż jajka sadzone, z tym że w tym celu mogłam liczyć jedynie na niewysłuchane modlitwy. Nie wiedziałam, na co ten Bóg czeka, bo byłam już gotowa na prawdziwe melony. Jednak mój czas pewnie miał nadejść w szkole średniej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki