Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziewczęta z mokradeł - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 maja 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczęta z mokradeł - ebook

Przejmująca opowieść o dojrzewaniu.

Upalne lato w miasteczku Bledsoe w stanie Georgia. Dwunastoletnia Kay Whitaker czuje się osamotniona i zmęczona atmosferą w domu – bezrobotnym ojcem, emocjonalnie nieobecną matką i zamkniętą w sobie siostrą. Często spędza czas poza domem. Podczas jednej z wędrówek na pobliskie bagna poznaje Andy’ego Webbera – swojego rówieśnika. Chłopiec wraz z ojcem niedawno wrócili z Kalifornii, gdzie wyjechali po śmierci matki Andy’ego, która utonęła w tajemniczych okolicznościach.

Zakochana w Andym dziewczynka nie słucha ojca, który każe jej trzymać się z daleka od Webberów, choć nie chce wyjawić, z jakiego powodu. Ale kiedy siostra Kay nagle znika, zaczynają wychodzić na jaw powiązania między śmiercią pani Webber a Whitakerami. Świat Kay zacznie się powoli rozpadać, a w trakcie śledztwa zostają odkryte kolejne tajemnice, które zagrażają jej rodzinie. Książka, która ma szansę powtórzyć sukces „Gdzie śpiewają raki”.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-021-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BLEDSOE, GEORGIA

Bled­soe, Geo­r­gia

Pierw­sza war­stwa wody wydaje się tak gorąca jak w wan­nie. Jest ciężka, cho­ciaż znaj­duje się na powierzchni. Z wodą jest jak z powie­trzem: cie­pło utrzy­muje się na górze, a chłód na dole. Ale na mokra­dłach wszę­dzie jest płytko. I wszę­dzie gorąco. Jest jak w furii, pasji, gorączce.

W wodzie pełno jest tego, co do niej wpa­dło, i tego, co z niej wyra­sta. Dno w dotyku przy­po­mina stary chleb – taki, który leżał pod ciek­ną­cym szlau­chem. Wszystko tu pul­suje życiem, a żar można dostrzec gołym okiem. Wydo­by­wają się z niego swo­iste wibra­cje, jak z bębna poło­żo­nego na kuchence. Można by goto­wać i grać jed­no­cze­śnie. Nato­miast muchy tego nie czują, mogłyby dep­tać po ogniu.

Stało się to dwa razy – odkry­cie czy­je­goś sekretu. Naj­pierw był męż­czy­zna i kobieta, dawno temu. To na nich pierw­szych się tu natknięto. On poło­żył ją na mokra­dłach, wolno, jakby ją im przed­sta­wiał – swój skarb. Jej włosy opa­dły na powierzch­nię wody i wystra­szyły owady, które roz­bie­gły się w panice w stu róż­nych kie­run­kach. Kiedy skoń­czyli, kobieta była mokra od stóp do głów. On także, z tym że nie miał, jak ona, dłu­gich wło­sów, które roz­pły­wa­łyby się na wodzie jak plama oleju. Ale to i tak nie miało zna­cze­nia – bo w Bled­soe powie­trze było tak gęste od wil­goci, że nikt nie roz­po­znałby, czy czło­wiek jest mokry, czy tylko się spo­cił. Więc kto miałby zwró­cić uwagę na to, że oni byli mokrzy? Ludzie tutaj spę­dzają pół życia jak ryby. Mia­sto w zasa­dzie stoi na wodzie.

Obser­wo­wano ich. Dwie kobiety: jedna, którą to obcho­dziło, i druga, któ­rej było obo­jętne. Ta druga wyj­rzała przez okno w domu, któ­remu opa­dła szczęka – bo jego taras był na wpół zsu­nięty do wody – a potem zacią­gnęła zasłony. Jeśli miesz­kasz tak daleko od innych, zazwy­czaj pil­nu­jesz wła­snego nosa. A jeśli nie jesteś wystar­cza­jąco ostrożny, upo­mną się o cie­bie kło­poty. A znajdą cię z łatwo­ścią.

Jed­nak był tam też ktoś inny. Gdyby nie drzewa, kłoć, grube trzciny i paty­ko­wate rośliny koły­szące się w wil­got­nym powie­trzu, zauwa­ży­liby ją, sto­jącą samot­nie we mgle. Tę, którą obcho­dziło. Obser­wo­wała ich jak świa­tło w ciem­nym pokoju. Wyglą­dała jak cza­pla, z nie­ru­chomą twa­rzą, skie­ro­waną na męż­czy­znę i kobietę o dłu­gich czar­nych wło­sach. Twarz obser­wa­torki nawet drgała jak u ptaka. A ona była mokra tylko do kolan; nikt nie poło­żył jej w wodzie dla ochłody. Nie było tam nikogo. Gdyby się zanu­rzyła, mogłaby skwier­czeć z gorąca. A nawet pęk­nąć.

Podmuch wia­tru poru­szył tra­wami i wszystko nagle zaczęło śpie­wać i tań­czyć, ale zaraz powró­ciło do bez­ru­chu, jakby to była tylko próba przed­sta­wie­nia. Wzięły w niej udział te rze­czy, które mają korze­nie, oraz gorące powie­trze, pro­sto z ust Boga, który potem nagle prze­stał dmu­chać na zie­mię. Znów wszystko uci­chło, choć nie cał­kiem. Woda potknęła się o samą sie­bie i wpa­dała na wszystko wokół. Ptaki nur­ko­wały i śpie­wały, pod­ska­ki­wały i dzio­bały, uno­sząc się na wodzie wraz z owa­dami – całe ich mnó­stwo. Przy nie­od­po­wied­nim świe­tle ktoś mógłby pomy­śleć, że patrzy przez moski­tierę. Bo w powie­trzu uno­siło się nie­mal tyle samo wody, co na mokra­dłach; ledwo można było coś przez nią doj­rzeć, nawet jeśli mocno zmru­żyło się oczy. Była jak gruby opa­tru­nek na ranie, któ­rej jesz­cze nie było czuć, ale która już zaczy­nała się goić.

To było dawno temu. Teraz wirują tu inne wody, inne owady, inne ptaki, inni chłopcy i dziew­częta, ale to samo świa­tło świeci w ciem­no­ści – sto­jąca w oddali kobieta-cza­pla, która natknęła się znów na coś, czego nie chciała widzieć. I znów oglą­dała.

On jed­nak nie zanu­rzył swo­jej pani w wodzie, jakby nakła­dał śmie­tankę na jedwab. Nie pocią­gnął jej w górę, owi­ja­jąc sobie w pasie jej nogi, jak tamta dwójka. Kiedy wło­żył ją do wody, ona już się nie ruszała. Trwała w zawie­sze­niu. Dry­fo­wała na wodzie.ROZDZIAŁ 1

Roz­dział 1

Byłam malutka, kiedy wpro­wa­dzi­li­śmy się na Hack Road. Nie pamię­tam nic z czasu, kiedy byłam nie­mow­lę­ciem, ani z prze­pro­wadzki, tylko to, że miesz­kam tutaj od zawsze. Tata zbu­do­wał nasz dom sam i to „bez niczy­jej pomocy!”. A nie była to prawda, bo miał mnó­stwo pomocy, ale mówił tak, bo to było dokład­nie w stylu Whi­ta­ke­rów. Także ja przy­pi­sy­wa­łam sobie nie­raz czy­jeś zasługi, cho­ciaż nie ruszy­łam w ich kie­runku nawet pal­cem. Kie­dyś oznaj­mi­łam, że cię­łam stal na most Wal­ton Water­way, dzięki któ­remu zwięk­szyła się gęstość zalud­nie­nia w zatoce. A nie było mnie wtedy nawet na świe­cie.

Miesz­ka­li­śmy daleko od głów­nej drogi, ale ponie­waż w Bled­soe trudno było zdo­być adres, więc po pro­stu mówi­li­śmy, że miesz­kamy przy niej. Wymy­śli­li­śmy sobie nawet adres: 1234 Hack Road. Nic nas nie ogra­ni­czało. Cho­ciaż o wyobraź­nię tutaj też było trudno.

Byli­śmy daleko w tyle, ukry­wa­li­śmy się pod dużym dębem, który mama nazy­wała oplą­twą. Była kru­chą kobietą, którą nie­zbyt chęt­nie wypro­wa­dzano z błędu. Nikt nie kwa­pił się, żeby powie­dzieć jej: „To prze­cież dąb”. Mil­cze­li­śmy, kiedy się myliła, bo mogłaby roz­paść się na kawałki.

Nasza rodzina była raczej samotna. Nie było wokół nas zbyt wielu osób, które mówi­łyby nam, jakie są wła­ściwe nazwy drzew czy inne przy­datne rze­czy. Mama była naj­cich­szą kobietą ze wszyst­kich, jakie znał ojciec, cią­gle o tym mówił.

– Sue-Bess, jesteś naj­cich­szą kobietą, jaką znam.

A ona kiwała w mil­cze­niu głową z nadzieją, że utrzyma ten tytuł.

Nie daje się już dzie­ciom takich imion jak Sue-Bess. Kie­dyś było pro­ściej, ale potem wszystko skom­pli­ko­wały myśl­niki i nie­zręczne połą­cze­nia. Teraz jeste­śmy ludźmi o jed­nym imie­niu, z wyjąt­kiem mojej sio­stry Sarah-Anne, która dostała dodat­kowe imię z powodu swo­ich wło­sów. Blond zawsze robił pozy­tywne wra­że­nie na mamie. A dla takich wło­sów jedno imię to za mało. Ja nazy­wam się Kay – kolor mysi dostał tylko trzy litery.

Moi bra­cia to Peter i Freddy. A sio­stra, która zmarła, miała na imię Eli­za­beth. Mia­łam wtedy pra­wie dwa lata. Sarah-Anne pra­wie cztery. A Eli­za­beth zmarła, bo uro­dziła się za wcze­śnie. Ja uro­dziłam się dokład­nie w dniu, w któ­rym powin­nam była. Gdy­bym tylko wie­działa, co się sta­nie z Eli­za­beth, gdy wysko­czy przed swoim cza­sem, kaza­ła­bym jej zostać w środku. Eli­za­beth była ostat­nią szansą rodzi­ców. Whi­ta­ke­ro­wie nie mieli już wię­cej dzieci po tym, jak zebra­li­śmy się na jej pogrze­bie na podwórku pod dębem. Pod oplą­twą.

Miesz­ka­li­śmy w Bled­soe w sta­nie Geo­r­gia. To jed­no­cze­śnie miej­sce i sprawca. Wiem, że są cztery pory roku, ale pamię­tam tylko ten upał i zepsu­cie oraz ludzi sie­dzą­cych bez celu. Wewnątrz, na zewnątrz, pod drze­wem, na drze­wie, z zim­nymi napo­jami w szklan­kach, które pociły im się w dło­niach, z mokrymi szmat­kami na spo­co­nych gło­wach, ze sto­pami w wia­drach z wodą i lodem (fawo­ryt taty) albo leżą­cych i na wpół żywych, sma­żą­cych się jak pro­siak na rusz­cie. Bła­ga­ją­cych Boga o cho­ciaż jedną chmurę.

Doro­śli uwiel­biają roz­ma­wiać o pogo­dzie, ale w Bled­soe robiły to też dzieci. Przez upał nauczy­li­śmy się wielu nowych słów, któ­rych z pasją uży­wa­li­śmy. Kiedy sły­sza­łam, jak doro­śli mówią, że jest cie­pło oraz że potrzeba desz­czu albo „roz­to­pimy się” czy „drzewa się poprzew­ra­cają”, albo „korze­nie wyschną” lub „ten pył zadusi nas na śmierć”, albo jesz­cze inne takie rze­czy, czu­łam się w obo­wiązku dołą­czyć do nich. Mówi­łam na przy­kład: „O rety! Gorąco, jak dia­bli!”, „Cała płonę!”, „Pode­szwy mi się dziś topią jak masło!”, „Wię­cej potu niż rozumu!”. Raz też powie­dzia­łam, że „jest kurew­sko gorąco”, ale dosta­łam za to w twarz. Długo potem jesz­cze bolała mnie szczęka. Ale dzięki temu sta­łam się przy­kładna. Przy­kład­nie mil­cząca. W domu to tata zaj­mo­wał się razami, a mama dawała dobry przy­kład.

Bieg z Hack Road do domu zaj­mo­wał dobre sześć minut. Raz zmie­rzy­łam sobie czas sto­pe­rem w zegarku, który mój naj­star­szy brat Peter dostał na Gwiazdkę. Przez pewien czas mie­rzył wtedy wszystko – nawet ile czasu szedł do łazienki i to w obie strony, ale tata poło­żył temu kres i zmiótł zega­rek mokrą szmatą. Mia­łam osiem lat, kiedy brat dostał ten zega­rek, dzie­sięć, kiedy zmie­rzy­łam sobie czas biegu z Hack Road do domu, a dwa­na­ście, kiedy zmie­rzy­łam czas z naszego domu do innego, o któ­rym nawet nie wie­dzia­łam, że ist­nieje, i co zajęło dokład­nie dzie­więt­na­ście minut z Hack Road i trzy­na­ście z naszego domu.

– Spraw­dzę, jak daleko dam radę biec bez zatrzy­my­wa­nia! – krzyk­nę­łam któ­re­goś popo­łu­dnia do Petera.

– Jak se chcesz, tylko nie umrzyj z prze­grza­nia.

To było w sierp­niu. Wtedy wła­śnie robi się nieco poważ­niej. Nor­mal­nie da się prze­trwać lipiec, uda­jąc, że lubi się upał, i bro­dząc w sło­nej wodzie na mokra­dłach, z ich śli­skim dnem.

– Miło jest! – powie­dzia­łam sama nie wiem do kogo. – Rześko! Cie­pło dobrze robi na duszę!

Cza­sami sia­da­łam w potoku, który pro­wa­dzi aż do rzeki Dune, i pozwa­la­łam wodzie pły­nąć po czę­ściach intym­nych, które są zde­cy­do­wa­nie naj­go­ręt­szą czę­ścią ciała, poza głową. Ale od sierp­nia żadna z powyż­szych metod nie dzia­łała. Czło­wiek był wtedy tak gorący jak fajer­werk i nawet noc już nie chło­dziła. Miesz­ka­li­śmy na cią­gną­cej się całe kilo­me­try linii brze­go­wej, ale bez żad­nych plaż – była tylko zie­mia, która zni­kała w cie­czy. W Bled­soe nie było bia­łego pia­sku i nikt tam nie przy­jeż­dżał na waka­cje. Ocean słu­żył tylko do węd­ko­wa­nia i samot­no­ści.

Freddy był ode mnie pół­tora roku star­szy, więc byli­śmy zbyt zbli­żeni wie­kiem, żeby się lubić. Peter był star­szy o pra­wie cztery lata i miał na mnie dobry wpływ. Sarah-Anne była pośrodku mię­dzy chłop­cami. Rodzice z pew­no­ścią nie próż­no­wali. Bo wszy­scy byli­śmy zbli­żeni wie­kiem i na tej gołej ziemi nie mie­li­śmy zbyt dużo do roboty. Czę­sto zacho­wy­wa­li­śmy się jak hała­stra. I za każ­dym razem tata kazał nam „ostu­dzić sil­niki” i wyga­niał na dwór, żeby­śmy nie prze­szka­dzali mamie, która pra­wie zawsze była w pew­nym deli­kat­nym sta­nie. Sarah-Anne nie doty­czyły zbio­rowe kary – pew­nie ze względu na włosy.

– W następ­nym roku pobie­gnę w wyści­gach – powie­dzia­łam, roz­cią­ga­jąc mię­śnie w ramach roz­grzewki przed bie­giem na czas.

– Biegi w pod­sta­wówce to żart – odpo­wie­dział Peter. Sam grał w koszy­kówkę w szkol­nej dru­ży­nie, co z kolei nie było żar­tem. Film _Mistrzow­ski rzut_ oglą­da­li­śmy przy­naj­mniej cztery razy w tygo­dniu. Peter powie­dział kie­dyś, że jak będzie brał ślub, to chciałby iść do ołta­rza przy wtó­rze pio­senki z tego filmu.

– Ale tato­wie to pijacy! – spie­ra­łam się wtedy.

– Dużo ludzi to pijacy, Kay – odpo­wie­dział Freddy.

Freddy czy­tał wię­cej niż więk­szość ludzi i z tego powodu, a także przez inne wady cha­rak­teru, był mądralą. Potra­fił czło­wieka roz­draż­nić albo uspo­koić swoją wie­dzą. Nie, nie można umrzeć od wstrzy­my­wa­nia siu­siu; tak, wielu ludzi boi się, że kop­nie ich koń; nie, wada zgryzu to nie poważny przy­pa­dek medyczny; tak, alko­hol może zabić, jeśli się go żło­pie jak świ­nia; nie, Sarah-Anne nie była niema.

Strach i wstręt do alko­ho­li­zmu były popu­lar­nymi tema­tami roz­mów w naszym domu. Mama wycho­wy­wała się z „bandą pija­ków”, więc w tych nie­wielu sło­wach kie­ro­wa­nych do nas czę­sto opo­wia­dała o tym, co z czło­wie­kiem może zro­bić butelka. Byłam tak bar­dzo prze­ko­nana, że alko­hol jest źró­dłem wszel­kich kło­po­tów, że nawet opo­wia­dałam ludziom, że pies sąsia­dów był pija­kiem.

– Pies pijak! – krzy­cza­łam, kiedy ten wstrętny kun­del zaczy­nał szcze­kać na cały regu­la­tor o szó­stej rano.

Tata kazał mi ści­szyć głos. Sąsie­dzi miesz­kali nie­mal dwa kilo­me­try od nas, ale ich pies lubił sikać na nasze chwa­sty. Czę­sto widy­wa­li­śmy go z nogą pod­nie­sioną do góry i otwar­tym pyskiem, jakby się czymś dusił. Mimo tego, że był total­nym wrzo­dem na dupie, tata nie pozwa­lał, żebym na niego wrzesz­czała. Jeden z braci, któ­rzy miesz­kali po sąsiedzku, miał kara­bin AK. Tata mówił, że sły­szał, jak z niego strze­lali, kiedy myśleli, że nie ma nas w domu.

– Ni­gdy się nie upiję – obie­cy­wa­łam czę­sto i gło­śno. Kiedy zarze­ka­li­śmy się, że będziemy uni­kać zła, mama miała zado­wo­loną minę, która paso­wała do jej let­niej sukienki.

Ruszy­łam na sygnał zegarka. Peter powie­dział: „leć!” i przy­glą­dał mi się w dużym sku­pie­niu.

Bie­głam szybko, ale nie z całych sił. Wie­dzia­łam, że muszę utrzy­my­wać odpo­wied­nie tempo, bo pla­no­wa­łam biec przy­naj­mniej przez pół godziny. Bled­soe jest poło­żone na tere­nie pła­skim jak stół. Cią­gnie się i cią­gnie, ale nie ma żad­nych wido­ków. Czło­wiek może zoba­czyć przed sobą co naj­wy­żej niskie krzaki. Więk­szość naszej działki to pia­sek. Kie­dyś na lewo od domu był kawa­łek z dobrą glebą, taką, na któ­rej mogłyby rosnąć brzo­skwi­nie i borówki. Im bar­dziej czło­wiek odda­lał się od naszej pose­sji, tym bli­żej znaj­do­wał się mokra­deł. Tam wła­śnie bieg zaczy­nał robić się nieco pro­ble­ma­tyczny. Kiedy byłam w trze­ciej kla­sie, mój kolega – Mar­tin Brown – miał łóżko wodne, na któ­rym tur­la­li­śmy się na zmianę, kiedy go odwie­dza­li­śmy. Zapra­szał wszyst­kie dzie­ciaki z klasy i roz­da­wał mro­żone batony But­ter­fin­ger z lodówki rodzi­ców, jakby nam pła­cił za czas, jaki z nim spę­dzamy. Kiedy już wyli­za­li­śmy dło­nie i nie było już wię­cej bato­nów, szli­śmy się bawić na tym łóżku. Mia­łam ogromne kło­poty ze wsta­wa­niem z tego cho­ler­stwa. Jak­kol­wiek bym się sta­rała, to i tak za każ­dym razem wpa­da­łam jesz­cze głę­biej. Tak wła­śnie czu­łam się, kiedy bie­ga­łam po mokra­dłach. Wiecz­ność zaj­mo­wało mi zna­le­zie­nie twar­dego pod­łoża, gdzie można by posta­wić stopę, ale im głę­biej się zapa­dła, tym trud­niej było ją wycią­gnąć i dalej szu­kać miej­sca na kolejny krok. Mia­łam wra­że­nie, że Bled­soe przy­po­mina ruchome pia­ski. Kie­dyś pró­bo­wa­łam prze­biec po łóżku Mar­tina. Uczu­cie mia­łam takie, jak­bym prze­jeż­dżała po nim cię­ża­rówką z prze­bitą dętką, w któ­rej pra­wie nie ma powie­trza. Było to, cho­lera, nie­mal nie­moż­liwe. I mia­łam rację – uczu­cie było iden­tyczne jak pod­czas biegu po mokra­dłach za domem.

Latem rzadko nosi­li­śmy buty, przede wszyst­kim z powodu upału oraz dla­tego, że jak ode­szło się od domu, koń­czyło się w wodzie. Kiedy byli­śmy mali, śmier­tel­nie bali­śmy się ali­ga­to­rów (według Freddy’ego powszechny jest strach przed nimi, a nie przed ich ata­kiem), jed­nak z wie­kiem zro­zu­mie­li­śmy, że nic nam nie zro­bią, jeśli będziemy bie­gli. Bo dopiero kiedy się zatrzy­masz i gapisz, ujaw­niasz swoją sła­bość – a jest nią ciało i kości. I krew.

Zawsze nosi­łam sukienki. Sarah-Anne też. Szyła je dla nas mama. I dla sie­bie też. Potra­fiła uszyć tylko jedną rzecz, dla­tego mia­ły­śmy kil­ka­dzie­siąt sukie­nek o iden­tycz­nym kroju, tylko z róż­nych tka­nin. Oczy­wi­ście te mamy były więk­sze od moich, ale Sarah-Anne nosiła ten sam roz­miar. Nie rosła tak szybko jak ja. Raczej jak prze­stra­szony ziem­niak – cho­wa­jący się w ziemi razem z innymi ziem­niakami, boją­cymi się poka­zać twarz. Ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego jemy brudne korze­nie. Sarah-Anne była jak małe kre­cie dziecko.

Wyda­wało mi się, że bie­gnę już godzinę, a potem zaczę­łam się zasta­na­wiać, skąd Peter będzie wie­dział, kiedy ma zatrzy­mać sto­per, jeśli dotrę do miej­sca, gdzie już nie da się biec. Pod sto­pami mia­łam same mokra­dła. Mama i tata mówią, że nie powin­ni­śmy włó­czyć się po nich, bo są tam węże i wiel­kie jak dłoń owady, któ­rych nazw nikt nie zna, oraz rośliny tak ostre, że można stra­cić palec, jeśli źle się postawi stopę, oraz dla­tego, że nie wia­domo, kto tam mieszka. Pod­kre­ślali zwłasz­cza tę drugą część. Według nich obcy byli gorsi od dzi­czy. Tak już mieli zako­do­wane.

Robiło się coraz głę­biej i mia­łam już prze­mo­czony dół sukienki. Zatrzy­ma­łam się, żeby zła­pać oddech, uzna­jąc, że kilka sekund na popra­wie­nie ubrań i pod­cią­gnię­cie maj­tek to nie oszu­stwo. Usły­sza­łam, jakby ktoś grał na zepsu­tych skrzyp­cach, gdzieś nie­da­leko. Zamar­łam.

– Peter! – krzyk­nę­łam. Muzyka natych­miast uci­chła. A ja pozo­sta­wa­łam bez ruchu, uświa­do­miw­szy sobie, że coś usły­sza­łam oraz że już tego nie sły­szę.

– Peter! – zawo­ła­łam znowu. Poja­wił się jakiś sze­lest, a potem dźwięk chla­pa­nia, nie­całe dwa­dzie­ścia metrów przede mną. Z początku nic nie widzia­łam poza roz­le­głymi tra­wami mor­skimi. Ale potem doj­rza­łam chłopca mniej wię­cej w moim wieku. Na początku wto­pił się w tło, ale kiedy zwol­nił mi oddech, byłam w sta­nie doj­rzeć jego syl­wetkę. Patrzył na mnie z dur­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy. Gdy­bym nie wie­działa, że to nie­prawda, pomy­śla­ła­bym, że na mnie cze­kał, ale jego uśmiech nieco zbladł, kiedy mi się przyj­rzał. Nie chcia­łam zawieść kogoś, kto tak lubi stać w wodzie, więc poma­cha­łam do niego. Chło­pak zro­bił parę kro­ków w tył i usiadł na nie­rów­nym pniu, a potem z ocią­ga­niem pod­niósł rękę z wymu­szo­nym przy­wi­ta­niem. W dru­giej dłoni trzy­mał gitarę, stopy zaś trzy­mał w wodzie. Poma­cha­łam znowu, nie wie­dząc, co powin­nam zro­bić dalej. Chło­pak nie wyglą­dał ani tro­chę zna­jomo. W Bled­soe zna­li­śmy wszyst­kich mniej lub bar­dziej, więc była to dla mnie cie­ka­wostka.

– Co to? – zapy­ta­łam, wska­zu­jąc na gitarę. Dobrze wie­dzia­łam, że to gitara, ale chcia­łam zapy­tać, co z nią robił pośród mokra­deł.

– Gitara – odpo­wie­dział, wzru­sza­jąc ramio­nami. Przez sekundę spoj­rzał na coś za mną.

– Tak, ale co z nią tutaj robisz? Chyba nie grasz na niej jak trzeba. Brzmi mar­nie – chło­pak znów spoj­rzał za mnie. – Jestem sama – zapew­ni­łam. – Nikogo tam nie ma.

Chło­pak potrzą­snął lekko głową, jakby chciał się otrzą­snąć.

– Bra­kuje paru strun – odpo­wie­dział, pod­no­sząc gitarę, po czym, wska­zu­jąc pal­cem w lewo, dodał: – tam miesz­kam.

Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam mały domek na palach przy­po­mi­na­jący damę w szpil­kach sie­dzącą ot tak, pośród trzcin. A za nią gęstwinę namo­rzy­nów, któ­rych moja mama szcze­rze nie­na­wi­dziła. Mówiła, że to wbrew natu­rze, żeby drzewo rosło na wodzie. Sama zazwy­czaj wzdry­ga­łam się na ich widok, naśla­du­jąc mamę. Ona potrafi robić to tak dobrze, że umia­łaby strzą­snąć skrzy­dełka z bie­dronki. Nie wyglą­dało na to, że chło­pak powie jesz­cze cokol­wiek, co przy tej pogo­dzie nie było niczym nie­zwy­kłym. Pod koniec sierp­nia słowa padały bar­dzo rzadko bez kli­ma­ty­za­cji czy cho­ciaż nadziei.

– To dziwny dom – zwró­ci­łam się do jego palca wska­zu­ją­cego.

– Strasz­nie jesteś spo­cona – odpo­wie­dział z uśmie­chem.

Pomy­śla­łam, że może ludzie, któ­rzy żyją tak głę­boko na mokra­dłach, nie mają manier. Wiem, że ja ich nie mam, a miesz­kam przy dro­dze.

– Bie­głam jak sza­lona – wytłu­ma­czy­łam. – Prze­bie­głam przy­naj­mniej osiem kilo­me­trów.

Tak po praw­dzie, to nie mia­łam poję­cia, ile prze­bie­głam, ale osiem kilo­me­trów wyda­wało się odpo­wied­nim wytłu­ma­cze­niem potu.

– Tak czy siak, tutaj jest pra­wie sama woda. Miesz­kasz na kupie wody.

– No i co z tego? – znów wzru­szył ramio­nami. Był błysz­czący jak ładna muszelka. Włosy miał tego samego koloru co skóra, jasno­brą­zowe. Zauwa­ży­łam, że jego brwi były nie­mal białe. Wie­dzia­łam od małego, że kiedy owło­sie­nie twa­rzy jest jaśniej­sze od skóry, ozna­cza to, że ktoś spę­dza za dużo czasu na słońcu.

– Nie ma tu cie­nia – mówi­łam dalej, nie odno­sząc się bez­po­śred­nio do jego brwi. – Zna­czy tam, w drze­wach jest, ale tam może być głę­boko albo…

– No i?

– Co z tego? To twoje ulu­bione pyta­nie? – poło­ży­łam dło­nie na bio­drach, zwi­nąw­szy je w piąstki, doci­ska­jąc je do kości. Freddy mówi na mnie „kości­sta dzie­wu­cha”, nawią­zu­jąc do mojej szczu­pło­ści. A ja nazy­wam Freddy’ego „pier­do­lo­nym wia­drem”, kiedy mam pew­ność, że nie sły­szy. Mam coś z tym prze­kli­na­niem, jak­bym się uro­dziła z prze­kleń­stwem na ustach, które nie mogło się docze­kać, żeby wyjść na świat wraz z moim pierw­szym odde­chem.

– Nie, ale mówisz mi o rze­czach, które wiem. Nie­ważne…

– Nie cho­dzisz ze mną do szkoły, prawda? – zapy­ta­łam.

– Nie cho­dzę do szkoły. Już.

– Dla­czego?

– Wypro­wa­dzi­li­śmy się, ale potem tu wró­ci­li­śmy, i po pro­stu nie zaczą­łem znowu cho­dzić do szkoły – wzru­szył ramio­nami i ponow­nie posłał mi ugi­na­jący kolana uśmiech.

– Moja sio­stra też już nie cho­dzi do szkoły – stwier­dzi­łam.

– OK.

– Ale ona nie gra na gita­rze.

– Nie – powie­dział, jakby miał jakie­kol­wiek poję­cie na ten temat.

– A gdzie byłeś? Kiedy się wypro­wa­dzi­łeś?

– W Kali­for­nii.

– Kali­for­nii? – nie­mal krzyk­nę­łam. – To po dru­giej stro­nie Ame­ryki!

– No – kiw­nął głową.

– I poje­cha­łeś do Kali­for­nii, a kiedy wró­ci­łeś, nie cho­dzi­łeś już do szkoły?

– Na to wygląda.

Wstał, kiedy zada­wa­łam mu ostat­nie pyta­nie, i teraz prze­niósł cię­żar na drugą nogę. Sta­li­śmy w wodzie, która uno­siła się i opa­dała przy wtó­rze szem­rzą­cego wia­tru, który potrzą­sał trzci­nami. Za lewym ramie­niem chło­paka doj­rza­łam ibisa. Ptak prze­chy­lił głowę, zacie­ka­wiony. Na mokra­dłach żyły miliony pta­ków, a mnie ni­gdy nie nudziło obser­wo­wa­nie ich śmiesz­nych ruchów.

– Muszę iść do domu – poin­for­mo­wał mnie.

– A gdzie miesz­kasz? – zapy­ta­łam z nadzieją, że opóź­nię ten moment.

– Tam – wska­zał nie­cier­pli­wie. – Prze­cież już mówi­łem.

– A z kim miesz­kasz? Kto nie zmu­sza cię do cho­dze­nia do szkoły?

– Z tatą.

– A gdzie twoja mama?

– Zmarła, kiedy byłem mały. Słu­chaj, muszę już iść – odwró­cił się i ruszył szybko, ści­ska­jąc w dłoni swoją gitarę.

– Jak masz na imię? – zawo­ła­łam za nim.

– Andy! – odpo­wie­dział, bie­gnąc i roz­chla­pu­jąc wodę, tak że roz­pry­ski­wała mu się wokół talii, a potem znik­nął za gęstwiną pałek wod­nych. Żeby dostać się do cze­goś, co na moje oko wyglą­dało jak weranda (nie więk­sza od papierka po cukierku), musiał się wspiąć po dra­bi­nie. Dom miał kształt kwa­dratu. Nie widzia­łam tam nikogo wię­cej, a jedy­nie małą łódkę z wia­tra­kiem w roli sil­nika – taką, jakiej używa poli­cja, kiedy szuka kogoś, kto mógł się uto­pić, albo cze­goś, co ktoś ukrył. Wygląda na to, że na wewnętrz­nej przy­brzeż­nej dro­dze wod­nej ludzie co drugi mie­siąc wrzu­cali do wody nar­ko­tyki. To jedyne, co działo się tu w pro­mie­niu stu kilo­me­trów.

– Andy – powtó­rzy­łam sama do sie­bie, patrząc, jak znika w tym pude­łeczku na obca­sach. Nie mogłam pozbyć się wra­że­nia, że cze­kał tam na mnie. Albo na kogoś innego.ROZDZIAŁ 2

Roz­dział 2

Byłam tak zmę­czona, że mogłam się poło­żyć i po pro­stu zasnąć, ale odwró­ci­łam się i zaczę­łam biec z powro­tem do Hack Road, zde­ter­mi­no­wana, żeby udo­wod­nić, że nadaję się do dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej, oraz żeby opo­wie­dzieć bra­ciom o nowym sąsie­dzie i jego śmiesz­nym domu. Par­łam do przodu z ury­wa­nym odde­chem i dud­nie­niem w klatce pier­sio­wej, jakby ktoś ude­rzał mło­tem w roz­grzany beton. Wresz­cie woda zaczęła ustę­po­wać i wkrótce znów byłam na pia­sku, który wolno zmie­nił się w trawę, a potem w chwa­sty i wresz­cie w dzi­kie kwiaty i ostre łodyżki kociej trawy. Z rado­ści unio­słam w górę ramiona i bie­głam dalej, a w płu­cach czu­łam pale­nie, jakby ktoś sie­kierą usi­ło­wał roz­łu­pać żelazo. O tej porze roku dziew­częce głowy pełne były łomotu i żaru.

– Cho­lera! – wrza­snął na mnie Peter, kiedy wyszłam zza rogu domu. – Jak daleko pobie­głaś?

– Pozna­łam chłopca, który tam mieszka, jakieś sto kilo­me­trów mokra­dłami stąd – zaskrze­cza­łam, łapiąc oddech.

Peter się skrzy­wił.

– Kogo? – zapy­tał po dłuż­szym zasta­no­wie­niu.

– Ma na imię Andy – odpo­wie­dzia­łam. – Ich dom jest tamój!

– Prze­stań się drzeć, Kay – burk­nął, po czym zamilkł; jakoś dużo dzi­siaj roz­my­ślał. – I tak nie powin­naś tam cho­dzić. Trzy­maj się z dala od obcych.

– Za cho­lerę! Jak długo bie­głam?

– Naprawdę długo – odparł Peter. – W naszym wieku?

– Raczej w moim.

– Aha.

– Mieszka z tatą.

Peter zmarsz­czył brwi, jakby zasta­na­wiał się nad kwa­dra­to­wymi korze­niami albo nazwą sto­licy Rosji, czy czymś innym, rów­nie zagad­ko­wym.

– Taaak.

– Nie kła­ma­ła­bym. Nie bie­głam przez cały ten czas, bo spo­tka­łam Andy’ego i roz­ma­wia­li­śmy, a gatki wcięły mi się w tyłek. Grał na gita­rze, a mieszka z tatą, bo mama mu zmarła. Są z Kali­for­nii – mówi­łam na jed­nym wyde­chu.

Peter wyglą­dał na roz­złosz­czo­nego albo zmar­twio­nego. Nie potra­fi­łam roz­po­znać, bo w naszej rodzi­nie zawsze cho­dziło o jedno lub dru­gie i na twa­rzach w obu przy­pad­kach mie­li­śmy ten sam wyraz.

Sarah-Anne stała na podwórku nie­da­leko nas jak mała sadzonka, usi­łu­jąca zła­pać tro­chę słońca pod gru­bym bal­da­chi­mem więk­szych drzew z dłuż­szymi gałę­ziami. Patrzyła na mnie, mil­cząc, co było dla niej typowe. Była podobna do mamy, ale nie do końca. Odwró­ci­łam się, ni­gdy nie lubi­łam, jak ktoś tak mi się przy­pa­try­wał. Jej blond włosy pul­so­wały w słońcu, ale brwi miała ciemne. To kolejny dziwny szcze­gół – miała ich mnó­stwo. Sarah-Anne zawsze pozo­sta­wała bli­sko domu i w cie­niu. Powie­działa coś pod nosem. Ale nie zawra­ca­łam sobie tym głowy.

– Nie roz­ma­wiaj z obcymi – powie­dział Peter, spo­glą­da­jąc na zega­rek i wci­ska­jąc guziki, które usta­wiał, żeby pikał krótko albo krót­kimi seriami bądź tymi dłu­gimi, dener­wu­ją­cymi.

– On nie jest obcy. To nasz sąsiad.

– My nie mamy sąsia­dów – Peter pokrę­cił głową, po czym wszedł na werandę i do domu.

Poszłam za nim do środka i natych­miast wybie­głam co sił przez tylną werandę. Nie­ważne, że już dziś tyle prze­bie­głam, mój bak był na­dal pełen paliwa. Stopy i dolne czę­ści nóg mia­łam mokre i całe w tra­wie, gałąz­kach i bło­cie.

– Jesteś brudna! – Peter wrza­snął za mną.

– Tam mieszka Andy – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc na tył naszej pose­sji. Doci­snę­łam dłoń do moski­tiery, która odbiła mi na pal­cach jasno­czer­wone i per­ło­wo­białe kwa­dra­ciki.

– Powie­dzia­łem, że jesteś brudna – zbesz­tał mnie Peter.

– Nie obcho­dzi mnie to – wska­za­łam znów na tył działki.

– Nikt tam nie mieszka, Kay – ode­zwał się ojciec z salonu, w któ­rym sie­dział przy­cza­jony jak jasz­czurka z roba­kiem na języku. – Nikt.

Zaj­rza­łam z werandy, żeby przyj­rzeć się jego gniew­nej syl­wetce. Ramiona miał zwró­cone do przodu, jak czło­wiek, który całe życie ciężko pra­co­wał. A tak naprawdę, to jego złe nasta­wie­nie do życia zmie­niło go w takiego gar­busa – nie miało to nic wspól­nego z harówką. Freddy przy­siadł w fotelu naprze­ciwko niego, jak wku­rza­jący ptak, który tylko czeka, aż sta­nie się coś waż­nego, na przy­kład odkry­cie gigan­tycz­nej kolo­nii dżdżow­nic.

– A wła­śnie, że tak. Widzia­łam ich dom na wodzie. Andy. Tak ma na imię. I mieszka z tatą.

Ojciec spoj­rzał na Petera z ustami zaci­śnię­tymi w dziób. Jego mina przy­po­mi­nała rączki rekla­mówki z warzyw­niaka zawią­zane w supeł.

– Trzy­maj się od nich z daleka – powie­dział, pochy­la­jąc się do przodu. Wyglą­dał bar­dziej na zmę­czo­nego niż złego.

– Dla­czego? – zapy­ta­łam. – Prze­cież… jest on i tam­ten z AK. To z kim, do dia­bła, mam się tu bawić?

– Nie mówi „do dia­bła”, Kay! – ode­zwał się Freddy w poczu­ciu obo­wiązku i odda­nia rodzin­nym zasa­dom doty­czą­cym prze­kleństw. Prze­wró­ci­łam oczami i pomy­śla­łam, że powi­nien sobie wsa­dzić gra­bie w dupę. Freddy zała­ził mi za skórę czę­ściej niż kto­kol­wiek inny. Mia­łam w związku z tym mie­szane uczu­cia. Czu­łam się okrop­nie, z tym że prze­waż­nie mia­łam ochotę go zamor­do­wać. Więc cza­sami obej­mo­wa­łam go ramie­niem, jak praw­dziwa kocha­jąca sio­stra. Potrze­bo­wał tego, bo nosił oku­lary, miał brzydką fry­zurę i nie radził sobie ze spor­tem. Ale cza­sami byłam cał­kiem pewna, że wola­ła­bym, żeby to on leżał pod tam­tym drze­wem, a nie Eli­za­beth. Nie potra­fi­łam nazwać wszyst­kiego, co odczu­wa­łam na 1234 Hack Road. Słowa cza­sami zawo­dzą – nawet mnie, to naj­szczer­sza prawda pod Bogiem.

– „Pie­kło” to też prze­kleń­stwo, nawet jeśli jest w Biblii – mówił dalej.

– Zacho­waj dla sie­bie te swoje fakty i liczby! – krzyk­nę­łam.

Freddy miał oso­bo­wość podobną do wysypki na tyłku i zasta­na­wia­łam się, czy to dla­tego, że jako dziecko dużo cho­ro­wał. Spę­dził u leka­rza wię­cej czasu niż przy piersi, a Sue-Bess była prze­ko­nana, że coś jest z nim nie tak, coś poważ­nego. Mama zawsze gdzieś go zabie­rała, żeby ktoś go obej­rzał, dotknął, zba­dał, powie­dział coś o nim. Freddy był cenną wła­sno­ścią, którą można było się pochwa­lić. Jego cho­ro­wi­tość spra­wiała, że był wyjąt­kowy i ważny. W tam­tym cza­sie mama jesz­cze pro­wa­dziła samo­chód, obej­mu­jąc sze­roko kie­row­nicę drob­nymi, pta­simi dłońmi i trzę­sąc się, kiedy odjeż­dżała spod domu. Pra­wie codzien­nie jeź­dziła z Fred­dym do leka­rza, wma­wia­jąc pie­lę­gniar­kom, że on chyba umiera. Czę­sto musia­łam jeź­dzić z nimi. Nie zno­si­łam tego. Już wtedy widzia­łam, że wszy­scy myśleli, że jest tak popier­do­lona, jak dzień jest długi. Wszystko skoń­czyło się tylko dzięki temu, że zaczęli do nas przy­cho­dzić ludzie ze skar­gami na nią. Oskar­żali mamę o posia­da­nie syn­dromu Münchhausena. Pamię­tam, jak pod­pi­sy­wała jakieś doku­menty i że ojciec przy­trzy­my­wał wtedy jej łokieć. Musiała obie­cać, że prze­sta­nie wozić Freddy’ego do szpi­tala za każ­dym razem, kiedy dopadną ją te jej humory. Poli­cja powie­działa, że jeśli będzie to robiła dalej, to spo­tkają się z nią w szpi­talu i zabiorą gdzieś i ją, i Freddy’ego. Wtedy zaczęła się jej głę­boka cisza.

Dla mnie to Sarah-Anne wyda­wała się naj­bar­dziej cho­ro­wita, ale jej nikt nie woził do leka­rzy, nawet matka z jej syn­dro­mem. Mogę tylko zało­żyć, że jej zda­niem z Sarah-Anne było już zbyt źle, żeby mogła jej pomóc współ­cze­sna medy­cyna. A poza tym, po Eli­za­beth, nie ufała już nikomu ze ste­to­sko­pem. Kiedy ja czu­łam się źle, leczono mnie waze­liną i tablet­kami z sie­cio­wej apteki Wal­gre­ens – motto naszej rodziny to „nie ma takiej rze­czy, któ­rej nie da się wyle­czyć _band-aid_”.

Z powodu oso­bo­wo­ści podob­nej do wysypki na tyłku Freddy bywał okrutny. Czę­sto zała­ził wszyst­kim za skórę tylko po to, żeby mieć wię­cej powo­dów do wyja­śnia­nia róż­nych rze­czy. Za domem mie­li­śmy zamra­żarkę przy­po­mi­na­jącą trumnę, pod­łą­czoną do gniazdka, które wyglą­dało, jakby wal­czyło o życie, zwi­sa­jąc wzdłuż mię­to­wo­zie­lo­nych desek sza­lun­ko­wych. Raz, kiedy tata ją opróż­nił, żeby pozbyć się jedze­nia, które już się do niczego nie nada­wało, weszłam do środka i zamknę­łam wieko. Wewnątrz było mi bar­dzo dobrze, zwa­żyw­szy, że był to począ­tek wrze­śnia i na podwórku było jak w pie­kar­niku, jed­nak uszczelka w kla­pie się zassała i trudno było mi ją otwo­rzyć od środka. I wtedy Freddy, myśląc, że to fajne, usiadł na kla­pie, więc wali­łam i pcha­łam, aż w końcu zaczę­łam pła­kać. Wresz­cie zesko­czył i ją otwo­rzył. Zoba­czył, jaka byłam zde­ner­wo­wana, i powie­dział, że w tak krót­kim cza­sie nie mogłam umrzeć.

– Żeby umrzeć z braku tlenu, musia­ła­byś sie­dzieć tam znacz­nie dłu­żej – wytłu­ma­czył.

Chyba poka­za­łam mu środ­kowy palec i po cichu przy­rze­kłam, że po kry­jomu umo­czę jego szczo­teczkę w toa­le­cie. Być może i nie prze­jął od mamy jej syn­dromu, kiedy był w jej łonie, ale jeśli cho­dzi o mnie, uwa­żam, że było w nim coś zepsu­tego. Tru­ci­zny nie wycho­dzą same z ciała – a na pewno nie cał­ko­wi­cie.

– Dla­czego, kurna, nie mogę się zada­wać z Andym? – zapy­ta­łam tatę. – Z jakiego, kurna, powodu? Nie zamie­rzam się, kurna, z nim zada­wać, tylko przy­jaź­nić – wysu­nę­łam dolną wargę i zmru­ży­łam oczy.

– Bo ja tak mówię – tata też zmru­żył oczy na jedną iry­tu­jącą sekundę, a potem celowo powoli je otwo­rzył. Jego nie­za­do­wo­le­nie było tak cięż­kie, że sofa pra­wie ugięła się pod jego cię­ża­rem albo po pro­stu miała się zaraz roz­paść, jak wszystko w naszym domu.

– Gdzie Sarah-Anne? – zapy­tał.

Ona była dobrym obiek­tem do zmiany tematu i wszy­scy z tego korzy­sta­li­śmy.

– Stoi na podwó­rzu jak gałązka w bło­cie – odpo­wie­dzia­łam. – Jak zwy­kle.

– Nie była tam z tobą, co? – pytał dalej, odro­binę zbyt natar­czy­wie.

– A od kiedy ona cho­dzi gdzie­kol­wiek? Jak powie­dzia­łam… udaje gałązkę na podwórku.

– OK – odparł, wra­ca­jąc do swo­jej gazety.

Poszłam za Pete­rem do kuchni, gdzie mama piła mro­żoną her­batę, sie­dząc przy stole i patrząc. Mama robiła nie­wiele poza gapie­niem się i cho­wa­niem. Freddy powie­dział, że zro­biło się jej tak, kiedy Eli­za­beth zmarła w szpi­talu, ale Peter mówił, że miała tak już wcze­śniej. A on może to pamię­tać, bo miał pra­wie sie­dem lat, kiedy to się stało. Śmierć z powodu złego wyczu­cia czasu może naprawdę dać się we znaki rodzi­nie.

– O co mu cho­dzi? – zapy­ta­łam Petera, dep­cząc mu po pię­tach.

– Nikt już nie mieszka w tam­tym domu – powie­działa ostro mama.

– A wła­śnie, że tak! – krzyk­nę­łam. – Andy!

Twarz jej drgnęła, po czym nas prze­pro­siła i wyszła z kuchni do sypialni, która znaj­do­wała się w bocz­nej czę­ści domu. Uzna­łam, że idzie patrzeć przez okno. Cza­sami lubiła to robić sama, a innym razem chciała patrzeć przy nas. Muszę jej to przy­znać – naprawdę wie­działa, jak zabić czas.

– Czy ty mówisz o mał­pim domu? – zawo­łał Freddy z dru­giego pokoju.

– Jakim mał­pim domu? – zapy­ta­łam, pod­eks­cy­to­wana każdą nową dro­binką infor­ma­cji. To popo­łu­dnie było nie­mal, cho­lera, pory­wa­jące.

– Nie – odpo­wie­dział tata.

– Nie co? – dopy­ty­wał Freddy.

– Boże, jak­bym gadała z bandą kur­cza­ków, które mówią innym języ­kiem – powie­dzia­łam, potrzą­sa­jąc z kon­ster­na­cją głową.

Poszłam do swo­jego pokoju, bo mia­łam już dość wyja­śnia­nia powodu swo­jego pod­eks­cy­to­wa­nia oraz tego, że moje nadzieje na nową przy­jaźń zawsze były niwe­czone przez idio­tów. Usia­dłam na łóżku, zer­ka­jąc na drzewo Eli­za­beth. Była to jedyna rzecz, na którą mogłam patrzeć i się nie dener­wo­wać. Cza­sami nawet poszu­ki­wa­łam miej­sca, w któ­rym Eli­za­beth została pogrze­bana, cho­ciaż mama mówiła, że nie należy tego robić.

– Daj jej spo­kój – powie­działa kie­dyś. – Niech odpo­czywa w cie­niu.

Usły­sza­łam kroki na kory­ta­rzu, cięż­kie i złe. To tata.

– Czyli wró­cili? – powie­dział, wszedł­szy do sypialni rodzi­ców. – Sarah-Anne coś mówiła parę dni temu… czy to oni?

Mama odpo­wie­działa:

– Ach, takie to już moje szczę­ście – a jej głos zała­mał się gdzieś pomię­dzy „moje” i „szczę­ście”.

Sue-Bess ni­gdy nie pod­no­siła głosu ponad pewien poziom, na emo­cje wska­zy­wał nato­miast pośpiech w jej gło­sie.

– Lepiej trzy­maj kciuki, że ona mówi nie o nich.

– O kim? – zawo­ła­łam od sie­bie, prze­krzy­ku­jąc gło­śne brzę­cze­nie lodówki. W naszym domu było wszystko sły­chać przez ściany, ale lodówka potra­fiła to zagłu­szyć. – O kim wy mówi­cie? I co to małpi dom?

– Nic, Kay – odpo­wie­dział tata, na tyle gło­śno, żebym zro­zu­miała, o co mu cho­dzi. Na swo­ich cięż­kich jak ołów sto­pach prze­szedł przez kuch­nię do salonu. Był po dru­giej stro­nie domu, a ja na­dal patrzy­łam na drzewo Eli­za­beth. Usły­sza­łam, jak drzwi do sypialni rodzi­ców się zamy­kają. Tam­tego dnia mamy już nie zoba­czy­łam.ROZDZIAŁ 4

Roz­dział 4

Tym razem dotar­cie tam zajęło mi znacz­nie wię­cej czasu. Byłam tro­chę zagu­biona i nie mia­łam pew­no­ści, czy zmie­rzam w dobrym kie­runku. Zaczę­łam się pocić mimo spa­da­ją­cych z nieba dużych kro­pli w kształ­cie gru­szek. Niebo znów robiło się gra­na­towe i w oddali sły­sza­łam grzmoty.

– Cóż, jestem głu­pia jak kupa gówna – powie­dzia­łam do desz­czu, który spły­wał mi po twa­rzy.

Już pra­wie wpa­dłam w złość sama na sie­bie, kiedy dotarł do mnie jakiś dźwięk, nie­mal poza zasię­giem zmy­słów. To był odgłos wia­traka przy­cze­pio­nego do śli­zga­cza wod­nego. Nic nie­zwy­kłego w tych stro­nach, ale ponie­waż myśla­łam, że zbli­żam się do domu Andy’ego, mia­łam nadzieję, że to on. Dźwięk ustał, ale bie­głam dalej w jego kie­runku.

Sukienkę mia­łam kom­plet­nie prze­mo­czoną od pasa w dół. Wie­dzia­łam, że przez mokrą tka­ninę prze­świ­tują moje małe piersi. Usi­ło­wa­łam popra­wić mate­riał, tak żeby nie było widać klatki pier­sio­wej ani bie­li­zny, która była w nie­for­tun­nym odcie­niu różu. Sta­nika jesz­cze nie nosi­łam. Kiedy o niego popro­si­łam, mama powie­działa, że jestem nie­mą­dra. Ale Sarah-Anne miała swój. Mama prała go w ręku nad zle­wem i cza­sami, kiedy suszył się na sznurku, ścią­ga­łam go i przy­mie­rza­łam dla zabawy. Żeby go wypeł­nić potrze­bo­wa­łam cze­goś wię­cej niż jajka sadzone, z tym że w tym celu mogłam liczyć jedy­nie na nie­wy­słu­chane modli­twy. Nie wie­dzia­łam, na co ten Bóg czeka, bo byłam już gotowa na praw­dziwe melony. Jed­nak mój czas pew­nie miał nadejść w szkole śred­niej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: