Dziewczyna, która czytała w metrze - ebook
Dziewczyna, która czytała w metrze - ebook
Bestsellerowa powieść "feel-good" prosto z Paryża
Juliette codziennie o tej samej porze wsiada do wagonu metra i pokonuje tę samą drogę do pracy w agencji nieruchomości. Jej ulubionym zajęciem jest obserwowanie pasażerów zatopionych w lekturze: starszej pani, kolekcjonera białych kruków, studentki matematyki, dziewczyny, która płacze nad romansami. Przypatruje się im z zaciekawieniem i czułością, jakby ich lektury i pasje mogły ubarwić jej własne życie – monotonne i przewidywalne. Pewnego dnia Juliette postanawia wysiąść dwie stacje wcześniej i dalej iść piechotą, wybierając nieznaną uliczkę. Ten drobny kaprys odmieni jej los.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-8314-0 |
Rozmiar pliku: | 738 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna w zielonym kapeluszu wsiadał zawsze na Bercy i zawsze przednimi drzwiami wagonu, by wysiąść tymi samymi drzwiami na La Motte-Picquet-Grenelle, po dokładnie siedemnastu minutach jazdy – w tych dniach, kiedy przystanki, dzwonki i metaliczny szczęk następowały regularnie, w dniach bez szczególnego tłoku, bez wypadków, alarmów, strajków, dodatkowych postojów spowodowanych zakłóceniami w ruchu. W normalnych dniach. W takich dniach, kiedy człowiek czuje się jak trybik dobrze naoliwionej maszynerii, wielkiego mechanicznego ciała, w którym każdy, chcąc nie chcąc, znajduje własne miejsce i gra swoją rolę.
W takich dniach, gdy Juliette, ukryta za okularami słonecznymi w kształcie motyla i szerokim szalem zrobionym na drutach przez babcię Adrienne dla córki w roku 1975 – szalem długości dokładnie dwóch i pół metra, niebieskim, ale teraz już spłowiałym jak rysujące się w dali wierzchołki gór o siódmej wieczorem w lecie, jednak nie byle gdzie, tylko po stronie Canigou, patrząc z Prades – zastanawiała się, czy jej życie znaczyło na tym świecie więcej niż życie pająka, którego rano utopiła w kabinie prysznicowej.
Nie lubiła tego: wycelować strumień wody w małe, czarne, włochate ciało, zerkać kątem oka, jak cienkie odnóża miotają się gorączkowo, a potem nagle podkulają, patrzeć, jak stworzenie wiruje, lekkie i nic nieznaczące niczym kuleczka wełny oderwana od ulubionego swetra, aż woda wciągnie je pod korek, który natychmiast opadnie, energicznie dociśnięty.
Seryjne morderstwa. Te pająki wychodziły codziennie, wynurzały się z kanalizacji po wędrówce zaczynającej się nie wiadomo gdzie. Czy to były stale te same, czy – zepchnięte w mroczną otchłań, którą aż trudno sobie wyobrazić, w trzewia miasta podobne do skupiska kipiącego, cuchnącego życia – prostowały odnóża, ożywały i podejmowały wędrówkę niemal zawsze skazaną na niepowodzenie? Juliette, winna zbrodni zabójstwa i pełna obrzydzenia, w takich chwilach wyobrażała sobie, że jest bóstwem bezlitosnym i obojętnym, a może często zbyt zajętym, by właściwie wypełniać swą misję, i tylko czasem strzegącym bram Piekieł.
Na co liczyły te pająki, stąpając już – jeśli można tak powiedzieć – suchą nogą? W jaką podróż postanowiły wyruszyć i po co?
^(*)
Mężczyzna w zielonym kapeluszu może potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, gdyby Juliette odważyła się do niego zwrócić. Co rano otwierał teczkę i wyjmował książkę obłożoną w niemal przezroczysty papier, także zielonkawy, i powolnymi, precyzyjnymi ruchami wygładzał rogi okładki. Potem wsuwał palec między dwie kartki, rozdzielone już paskiem tego samego papieru, i zaczynał czytać.
Książka nosiła tytuł: Historia owadów pożytecznych dla człowieka, dla zwierząt i dla sztuki, opatrzona dodatkiem o zwalczaniu szkodników.
Gładził porowatą, skórzaną oprawę, grzbiet ze złoconymi paskami, pomiędzy którymi, na czerwonym tle, widniały litery tytułu.
Otwierał ją, unosił do twarzy, wdychał jej zapach, przymykając oczy.
Czytał dwie, trzy strony, nie więcej, jak łakomczuch, który małą, srebrną łyżeczką je odrobinę ptysia z bitą śmietaną. Na jego twarzy malował się enigmatyczny uśmiech zadowolenia – taki, jaki zafascynowana Juliette łączyła z Kotem z Cheshire z Alicji w krainie czarów. Zasugerowała się kreskówką.
Ten uśmiech na stacji Cambronne gasł, ustępując miejsca grymasowi rozczarowania; mężczyzna wsuwał pomiędzy kartki papierek, wkładał książkę do teczki, której zamki trzaskały. I wstawał z miejsca. Nigdy nie zatrzymał spojrzenia na Juliette, która – siedząc na wprost niego albo stojąc i kurczowo trzymając się poręczy polerowanej co dnia przez setki dłoni w rękawiczkach lub bez – pożerała go wzrokiem.
Oddalał się drobnym kroczkiem, wyprostowany jak strzała, w zapiętym pod szyją płaszczu i kapeluszu zsuniętym na lewą brew.
Bez tego kapelusza, bez tego uśmiechu, bez teczki, w której ukrywał swój skarb, Juliette prawdopodobnie by go nie poznała. Mężczyzn takich jak on spotyka się na każdym kroku – nie był ani brzydki, ani przystojny, ani pociągający, ani odstręczający. Nieco otyły, w średnim – mierząc to stereotypami – wieku.
Mężczyzna.
A raczej: czytelnik.
^(*)
– Pszczoły, jedwabniki, czerwce, koszenile, raki, stonogi, kantarydy, pijawki...
– Co ty pleciesz?
Juliette, która podśpiewywała pod nosem, drgnęła.
– Nic, nie, to taka wyliczanka... Próbuję zapamiętać nazwy...
– Dostałam już certyfikat energetyczny mieszkania przy boulevard Voltaire – poinformowała ją Chloé, nie słuchając. – Masz dokumentację?
Juliette pokiwała głową, odrywając się od swoich myśli. A te wciąż skupiały się na mężczyźnie z zieloną książką, na owadach, na pająkach – dziś rano utopiła aż dwa.
– Daj. Dołączę to do teczki – powiedziała.
Obróciła krzesło, wzięła z regału zajmującego całą ścianę biura plastikową koszulkę, wsunęła do niej kartki, sięgnęła po teczkę. Karton był siuśkowatożółty, co dopiero dziś rzuciło jej się w oczy. Cała ta ściana – wybrzuszona, najeżona etykietkami, które odklejały się na rogach, wyglądała tak, jakby miała zwalić się na nią niczym lawina błota. Juliette zamknęła oczy, wyobrażając sobie plusk, bąbelki gazu pękające na powierzchni, zapach... Nagle zatkała nos, żeby zatrzymać ogarniające ją mdłości.
– Co ci jest? – zapytała Chloé.
Juliette wzruszyła ramionami.
– Jesteś w ciąży? – zainteresowała się koleżanka.
– Skądże. Zastanawiam się tylko, jak możesz pracować, mając to przed oczyma... Ten kolor to ohyda...
Chloé wpatrywała się w nią wytrzeszczonymi oczami.
– Ohyda – powtórzyła, sylabizując. – Chyba ci odbiło. Słyszałam już różne brednie, ale czegoś takiego jeszcze nie. To tylko teczki. Są brzydkie, zgoda, ale... Na pewno nic ci nie jest?
Juliette bębniła palcami o blat: Pszczoła, jedwabnik, czerwiec, koszenila, rak, stonoga, kantaryda, pijawka...
– Czuję się świetnie – odparła. – Co czytasz w metrze?
2
Byli tam: starsza pani, studentka matematyki, ornitolog amator, ogrodnik, zakochana – przynajmniej Juliette przypuszczała, że jest zakochana, na to wskazywał przyspieszony oddech i drobniutkie łezki, które lśniły na jej rzęsach, gdy była już w trzech czwartych połykanego właśnie romansu, jednego z tych opasłych tomów, których rogi były wystrzępione od wielokrotnego czytania. Na okładkach widniała czasami obejmująca się para na szkarłatnym tle albo sugestywna koronka okalająca dekolt. Goły męski tors, łagodna linia bioder, pomięte prześcieradło lub dwa guziki przy mankietach, niepokojące podkreślenie tytułu kreską skórzanej szpicruty... i te łzy, które gdzieś w okolicy dwieście czterdziestej siódmej strony (Juliette sprawdziła to, dyskretnie zerkając do książki sąsiadki) wzbierały w oczach dziewczyny, a potem wolno spływały wzdłuż nosa, kiedy powieki się zamykały, a mimowolne westchnienie unosiło jej krągłe piersi rysujące się pod bardzo obcisłym topem.
Dlaczego akurat strona dwieście czterdziesta siódma? – zastanawiała się Juliette, wodząc wzrokiem za rozłożonym parasolem, który wędrował po peronie stacji Dupleix, osłaniając przed zacinającym deszczem całą rodzinę. Widziała jednak tylko nogi tej rodziny – małe w brązowych sztruksach, duże w dżinsach, smukłe w prążkowanych rajstopach. Co tam się działo, jakie emocje nagle się budziły, jaki dramat, jaki chwytający za gardło strach, jakie żądze albo smutki będące wynikiem odtrącenia?
Rozmarzona, bębniła palcami w okładkę własnej książki, której najczęściej nawet nie otwierała, zbyt pochłonięta obserwacjami. Kieszonkowe wydanie, poplamione kawą, rozdarte na grzbiecie, przechodziło z torebki do torebki – dużego worka, który zabierała we wtorki, bo wtedy po wyjściu z agencji robiła zakupy, lub kopertówki z piątków, kiedy to wieczorem chodziła do kina. Pocztówka wsunięta między strony trzydziestą drugą a trzydziestą trzecią nie zmieniła miejsca od ponad tygodnia. Widok, który ukazywała – górską wioskę wznoszącą się w dali, nad mozaiką pól w brunatnych barwach – kojarzył się jej teraz ze starszą panią, tą, która przeglądała wciąż tę samą książkę kucharską, uśmiechając się czasem, jakby przepis na któreś z dań przypominał jej szaleństwa młodości; a czasem zamykała książkę, kładła na niej rękę bez obrączki i wpatrywała się przez okno w barki płynące Sekwaną albo w lśniące w deszczu dachy. Tekst na czwartej stronie okładki napisano po włosku i umieszczono nad zdjęciem dwóch dorodnych papryk, kopru włoskiego i kuli mozzarelli, naciętej nożem z rogowym trzonkiem.
Pszczoła, jedwabnik, czerwiec, koszenila, rak, stonoga, kantaryda, pijawka... Carciofi, arancia, pomodori, fagiolini, zucchini... Crostata, lombatina di cervo, gamberi al gratin... Słowa motyle niosły się w wypełnionym wagonie, zanim przycupnęły na czubkach palców Juliette. Ta scenka wydawała jej się przesłodzona, ale żadna inna nie przychodziła jej na myśl. Właściwie dlaczego akurat motyle? Dlaczego nie świetliki, które migoczą przez kilka sekund, zanim zagasną? Kiedy widziała świetliki? Prawdę mówiąc, nigdy. Obawiała się, że świetlików już nie ma. Nigdzie. Zostały tylko we wspomnieniach. Tych babcinych, tak jak robiony na drutach szal. A kto był podobny do starszej pani z książką kucharską, kto miał taką białą, spokojną twarz, takie dłonie, trochę za duże, ozdobione jednym jedynym pierścionkiem, a raczej szeroką obrączką, która rok po roku pogłębiała ślad na palcu, aż stał się głęboki, już nie do zatarcia. Pomarszczona skóra zasłaniała brzegi złotego krążka, ciało wchłaniało symbol, deformowało się w zetknięciu z nim. „Świetliki – mówiła babcia – świetliki to gwiazdy, które spadły. Byłam jeszcze taka mała, że kazano mi wcześnie się kłaść, a wieczory tak się dłużyły! Co najmniej przez dwie godziny światło dzienne przenikało przez szpary żaluzji. Łagodnie spływało na dywan, przesuwało się po szczebelkach mojego łóżka; a potem, nagle, przykręcona na samej górze mosiężna kula rozbłyskiwała. Wiedziałam, że tracę to, co najpiękniejsze – tę chwilę, gdy słońce nurkuje w morzu, które przybiera barwę wina, barwę krwi. Wtedy wiązałam koszulę nocną, widzisz? W pasie, bardzo mocno. I schodziłam, trzymając się winorośli. Jak mała małpka. I biegłam aż na skraj pola, tam, skąd było widać morze. A potem, kiedy robiło się już zupełnie ciemno, huśtałam się na szlabanie, który zawsze zostawiano podniesiony, za kokoniarnią jedwabników... Właśnie tam je zobaczyłam. Pojawiły się nagle. Może wyszły z ziemi. Nigdy się tego nie dowiedziałam. Ciche, zawieszone w powietrzu, siedziały na źdźbłach trawy... Zastygłam w bezruchu, nie śmiałam nawet odetchnąć. Znalazłam się pośród gwiazd”.
Metro zwalniało. Sèvre-Lecourbe. Jeszcze trzy stacje, albo tylko trzy, to zależało od dnia i od nastroju Juliette. Metaliczna wibracja, sygnał. Nagle wstała i wysiadła, kiedy drzwi już się zamykały. Skraj jej żakietu utknął między skrzydłami drzwi, więc gwałtownie go szarpnęła i przez chwilę stała w miejscu, lekko zdyszana, patrząc z peronu na oddalający się pociąg. W szarym świetle budzącego się dnia kilka otulonych ciepłymi paltami sylwetek spieszyło ku wyjściu. Bo kto w ten lutowy ranek wstał, by przechadzać się po ulicach, snuć się wolno z zadartym nosem i obserwować obłoki, podziwiać ich kształty, albo rozglądać się ciekawie, poszukując nowego butiku czy pracowni garncarskiej? Nikt. Ludzie przemieszczali się z dobrze ogrzanej przestrzeni swych mieszkań do biur, pili kawę, ziewając, mówili o czekających ich obowiązkach, powtarzali plotki i wiadomości – zawsze deprymujące. Żeby dotrzeć ze stacji, na której codziennie wysiadała, do drzwi agencji, Juliette musiała tylko przejść na drugą stronę ulicy. Kilka schodków, kawałek chodnika i tuż obok, po lewej, witryna pralni chemicznej, dalej bar i kebab. W oknie baru kurzyła się sztuczna choinka, jeszcze ozdobiona łańcuchami i kokardami z błyszczącego papieru. Czerwona czapeczka z białym pomponem, zastępująca gwiazdę, zwisała jak mokry gałganek.
Juliette chciała zobaczyć coś nowego. Podeszła do planu dzielnicy rozwieszonego na końcu stacji: idąc pierwszą ulicą w prawo, a potem, na drugim skrzyżowaniu, znów skręcając w prawo, mogła dotrzeć do pracy w niespełna dziesięć minut. Pomyślała, że krótki marsz ją rozgrzeje. Nawet się nie spóźni, no, może troszkę. Zresztą Chloé otworzy agencję. Ta dziewczyna była chorobliwie punktualna, a pan Bernard, właściciel, nigdy nie pojawiał się przed wpół do dziesiątej.
Juliette szła szybkim krokiem ulicą, ale po chwili zmusiła się, żeby zwolnić. Musiała się wyzbyć tego nawyku parcia do przodu, z oczyma wpatrzonymi w cel, do którego zmierza. Nie czekało tam na nią nic naglącego: papiery do wypełnienia i posegregowania, długa lista nudnych czynności, jeden, może dwóch klientów. Dobry dzień. Tylko pomyśleć, że dlatego wybrała ten zawód!
Co do kontaktów z ludźmi, o czym pisano w ofercie, na którą odpowiedziała, to owszem – kontaktować się z innymi, czytać z ich oczu, o czym marzą, czego pragną, a nawet wyprzedzać ich życzenia, znajdować im gniazdko, w którym te marzenia mogłyby się spełnić, gdzie strachliwi mogliby odzyskać poczucie bezpieczeństwa, gdzie załamani znów uśmiechaliby się do życia, gdzie dzieci rosłyby, chronione przed zbyt silnymi wiatrami, które smagają i wyrywają z korzeniami, gdzie starzy, zmęczeni, bez lęku czekaliby na śmierć, tak, to był jej żywioł.
Wciąż jeszcze pamiętała pierwsze spotkanie z parą trzydziestolatków, którym się spieszyło... Zaproponowała im kawę, zanim weszli do kamienicy; chcę państwa lepiej poznać, żeby określić państwa oczekiwania – oświadczyła pewnym tonem, który nie oddawał stanu jej ducha w tamtej chwili. Poznać państwa oczekiwania – uznała, że to zdanie brzmi całkiem dobrze, a wyczytała je w poradniku, który dyrekcja agencji rozdawała wszystkim pracownikom, ale mężczyzna spojrzał na nią, unosząc brwi, a potem wymownym gestem zastukał w tarczę zegarka. Kobieta sprawdzała wiadomości na ekranie smartfona i nawet nie oderwała od niego oczu – także na schodach, gdy zmrożona Juliette recytowała wyuczony wieczorem na pamięć opis budynku i lokalu: ciosany kamień, uroki stylu haussmannowskiego, proszę zwrócić uwagę na posadzkę w holu, odrestaurowaną z zachowaniem elementów oryginalnych, niezmącony styl, winda do czwartego piętra, proszę zauważyć, jak grube są dywany na schodach. Miała wrażenie, że jej głos dobiega z daleka, śmiesznie piskliwy, głos dziewczynki, która udaje damę, i zrobiło jej się żal samej siebie, a idiotyczna chęć, żeby się rozpłakać, ścisnęła jej gardło. Para szybkim krokiem obeszła mieszkanie – trzy pokoje z kuchnią, z widokiem na wewnętrzny dziedziniec; Juliette ledwie nadążała za klientami. Słowa ulatywały, przepychały się: bardzo wysokie wnętrza, stylowe stiuki nad kominkiem, wiele wygodnych schowków, parkiet, co rzadko spotykane, ułożony w gwiazdy, możliwość urządzenia dodatkowej sypialni albo biura na antresoli... Wcale nie słuchali, nie patrzyli na siebie, o nic nie pytali. Odważyła się zadać im kilka pytań: czy któreś z państwa gra na pianinie, czy macie dzieci albo...? Nie doczekawszy się odpowiedzi, skupiła wzrok na smudze światła, która przecięła przykurzoną klepkę, jej głos brzmiał coraz dalej, tak przytłumiony, że teraz już nikt nie mógł go słyszeć: mieszkanie rozkładowe, bardzo widne, słońce od dziewiątej rano w kuchni... Już wyszli, biegła, żeby ich dogonić. Na ulicy wręczyła wizytówkę mężczyźnie, a on wsunął ją do kieszeni, nawet nie rzuciwszy na nią okiem.
Już wiedziała, że więcej ich nie zobaczy.
^(*)
Krzyk mewy przywołał Juliette do rzeczywistości. Przystanęła i spojrzała w górę. Ptak krążył nad jej głową, niemal nie poruszając rozpostartymi skrzydłami. Niska chmura przesunęła się tuż pod nim, najpierw zniknął jego dziób, potem reszta ciała, zostały tylko końcówki skrzydeł i przenikliwy krzyk, który rozbrzmiewał pośród wysokich murów. Nagle ucichł. Gwałtowny podmuch wiatru uderzył ją w twarz tak mocno, że się zatoczyła. Otrząsnęła się i rozejrzała wokół. Ulica była brzydka, pusta, zamknięta ścianami domów, których tynki łuszczyły się, poprzecinane długimi zaciekami. Czego tu właściwie szukała? Przebiegł ją dreszcz, więc wcisnęła nos w szeroki szal i ruszyła szybkim krokiem.
– Zaïde!
Wołanie dobiegało z bardzo wysoka, ale dziewczynka biegnąca w jej stronę zlekceważyła je; zwinna i szybka, dała nura między nogi Juliette a przewrócony śmietnik, z którego wysypał się plastik przeznaczony do recyklingu, a potem zwarła stopy i zaczęła skakać po śliskiej jezdni. Juliette odwróciła się, patrząc, jak się oddala w wirującej spódniczce i soczystozielonym swetrze, z roztańczonymi warkoczami... i wtedy jej spojrzenie padło na wysokie, pokryte rdzą drzwi, które zablokowano książką, tak, właśnie książką.
Na drzwiach metalowa, emaliowana tabliczka rodem z filmu o latach wojny – przemknęło jej przez myśl – obwieszczała dużymi niebieskimi literami: Książki bez Ograniczeń.