Dziewczyna lotnika - ebook
Dziewczyna lotnika - ebook
PIĘKNA OPOWIEŚĆ O ŻYCIU W CIENIU WOJNY, O ZNISZCZONYCH MARZENIACH I O MIŁOŚCI, KTÓRA ZWYCIĘŻA WSZYSTKO.
W 1937 roku Iza i Janek zakochują się w sobie. Niestety niedługo potem wybucha wojna, która sprawia, że ich plany obracają się w gruzy. Janek angażuje się w walki powietrzne i traci kontakt z ukochaną. Tymczasem los nie oszczędza Izy. Kobieta wraz z małą córeczką zostaje zmuszona do podjęcia decyzji, która na zawsze zaważy na jej przyszłości. Próbuje przy tym żyć nadzieją, że gdy skończy się wojna, Janek wróci i uratuje ją z rąk oprawcy.
Nie wie jednak, że stawką jest nie tylko ich miłość, ale i życie.
JAK WIELE MOŻNA POŚWIĘCIĆ, BY URATOWAĆ UKOCHANĄ OSOBĘ? CZY MIŁOŚĆ RZUCONA W WIR OKRUTNEJ HISTORII W KOŃCU ZWYCIĘŻY?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-193-4 |
Rozmiar pliku: | 834 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wrzesień 2004 roku, Londyn
Ogromna prostopadła bryła z licznymi oknami przypominała Johnowi jedne z najgorszych lat jego życia.
Co roku wracał tu, by w młodych polskich umysłach szczepić miłość do ich narodu i przypominać o tym, co w życiu jest najważniejsze, chociaż sam coraz bardziej wątpił w wyuczone na pamięć słowa. Z roku na rok spotkania wymagały od niego wydobywania z siebie coraz większych pokładów optymizmu, co kompletnie nijak miało się do jego obecnych wyobrażeń ojczyzny i niechęci, z jaką patrzył na czasy, których przyszło mu doczekać.
Podczas trudnych wojennych lat walczył o Polskę, która najpierw odebrała mu to, co miał w życiu najcenniejszego, a później za wszelką cenę chciała go wyeliminować i wymazać z kartotek. Teraz kraj, za który krew przelały miliony ludzi, robił wszystko, by zniechęcić do siebie obywateli przylatujących do Wielkiej Brytanii z nadzieją na lepszą przyszłość. Z jednej strony John rozumiał motyw ich przeprowadzki, z drugiej było mu cholernie żal zmarnowanych lat. Gdyby w 1939 roku wiedział to, co teraz, nie spędziłby nawet minuty na polu walki.
Z trudem wszedł po kilku stopniach. Półmrok holu otoczył go posępną aurą, odgradzając jego wątłe ciało od ciepłych promieni słońca. Znów poczuł się przytłoczony, wystraszony i zdezorientowany. Zupełnie jakby po raz kolejny znalazł się w areszcie na Rakowieckiej.
– Zapraszamy, zapraszamy. Miło nam pana gościć – usłyszał odbijający się echem męski głos.
Odwrócił wzrok od ciężkich drzwi, które jak wielki smok zamknęły go w swojej paszczy, i obrzucił stojącego przed nim szatyna obojętnym spojrzeniem.
Młody chłopak wyciągnął rękę w stronę Johna, a gdy trzęsąca się, pomarszczona dłoń nieznacznie wysunęła się w jego kierunku, złapał ją ostrożnie i lekko potrząsnął.
Mimo łagodnego usposobienia chłopaka i słowotoku, jaki wydobywał się z jego ust i zapewne miał rozładować atmosferę, John czuł się niepewnie, a ojczysty język zdawał się docierać do jego uszu w formie zniekształconej i niemożliwej do zrozumienia paplaniny.
Wspomnienia zaczęły bombardować jego psychikę, a kiedy za wszelką cenę starał się odsunąć je od siebie, denerwował się jeszcze bardziej. Wydawało mu się, że kołnierzyk wbija się w krtań, a ciasno zapięty krawat blokuje oddech. Próbował wyswobodzić się z obezwładniającego ucisku i poluzować pętlę, jednak jego nieskoordynowane gesty tylko ściągnęły spojrzenia zebranych w holu, a on, nie chcąc narazić się na śmieszność, w końcu zrezygnował z tej nierównej walki. Poczuł, jak w jego ciele prócz zdenerwowania coraz śmielej panoszą się gniew i lęk, z którymi zmagał się nieustannie od zakończenia wojny.
„I na cóż się gapicie, głupcy? Ciekawe, jak wy będziecie się ruszać w moim wieku?” – myślał, gromiąc młodzież wzrokiem. Nie śmiałby się jednak w ten sposób do nich odezwać.
Złapał Margot pod rękę i ruszyli powolnym krokiem przez długi korytarz, aż dotarli do sali pełnej uczniów. Zewsząd znów dopadły ich ciekawskie spojrzenia, spijające ich każdy, nawet najmniejszy ruch.
Przy akompaniamencie szeptów i stukania laski, którą John musiał się podpierać z uwagi na uszkodzony staw biodrowy, dotarli do pierwszego rzędu, gdzie czekały na nich wolne miejsca.
Na widok dwóch pustych krzeseł poczuł w sercu ukłucie zawodu. Jeszcze kilka lat temu przychodził tu wraz z innymi lotnikami RAF-u, którzy tak jak on byli Polakami, ale nadstawiali karku, walcząc o Anglię. Teraz został sam, niecierpliwie czekając na śmierć, którą postrzegał jako wybawienie i nie mógł zrozumieć, dlaczego Bóg nadal każe mu gnić na tym marnym padole. Mógłby już odejść z tego świata, na którym doświadczył tak wiele złych chwil.
Na przystrojonej czerwoną kotarą scenie wisiały kartki, których treści nie mógł rozczytać. Jego wzrok z miesiąca na miesiąc coraz bardziej szwankował. Jednak Margot jak zawsze odgadła pragnienie swojego towarzysza i szepnęła mu do ucha:
– „Ku chwale naszym rodakom, wiernie walczącym u boku bohaterów RAF-u”.
„Co za bełkot! Po cholerę zapraszają mnie, skoro tylu mają swoich bohaterów?” – oburzył się. Ciekawe, czy jest szansa na ewakuację z tego spotkania, którego organizatorzy w tak bezczelny sposób zamierzali przekłamać historię.
W sali rozbrzmiał gong i na chwilę zagłuszył szepty zebranych, a po chwili kotara się rozsunęła i na scenie pojawiło się kilkoro młodych ludzi. Obserwował, jak uczniowie odgrywają przygotowany wcześniej spektakl, i czuł zimny dreszcz przechodzący po karku.
Jak zawsze na wyspach wygrywała poprawność polityczna, a przedstawiana historia nijak się miała do tego, co naprawdę działo się w tamtym czasie. Nawet tu, w szkole, gdzie co roku opowiadał ten sam, wyuczony na pamięć tekst o prawdzie, o wspomnieniach i zasługach, jakie odnieśli on i jego koledzy, nie mógł liczyć na pełną akceptację prawdy. Nie rozumiał, po co go zapraszają, skoro wiedzą lepiej i usilnie sieją w młodych umysłach własną wersję historii.
Kiedy zobaczył, jak młodzież odgrywa sceny z zakończenia wojny, podczas których lotnicy polscy są hołubieni i otrzymują odznaczenia, poczuł się tak, jakby kolejny raz angielska propaganda wymierzała mu policzek.
Westchnął głośno i zatopił wzrok w swoich splecionych dłoniach.
Na scenę weszła nauczycielka, ta, która zawsze do niego przychodziła, by ustalić datę spotkania.
Ubrana w granatowy kostium oraz białą, wizytową bluzkę patrzyła na uczniów rozpromieniona. Postukała kilka razy w mikrofon i ciszę na sali przeszył jej piskliwy głos.
– Dziękujemy uczniom z koła teatralnego za bardzo pouczający spektakl. A teraz zapraszamy na scenę Johna Smitha, który jest ostatnim mieszkającym w Wielkiej Brytanii lotnikiem Polskich Sił Powietrznych oraz RAF-u i który został odznaczony między innymi Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Powitajmy go gromkimi brawami i wysłuchajmy jego wspomnień.
W sali wybuchły oklaski. John czuł, jak zdenerwowanie odbiera mu głos. Nigdy nie lubił wystąpień publicznych i za każdym razem, kiedy miał stanąć przed tłumem, chwilę wcześniej musiał wypić trochę burbonu. Dotychczas nie było z tym problemu. Z Frankiem czy Stanleyem spotykali się na moment przed spektaklem i jak za starych, dobrych czasów dodawali sobie otuchy, wznosząc toast w jakimś zacisznym miejscu. Teraz wiedział, że jest sam, i choć piersiówka tkwiła jak zawsze w wewnętrznej kieszeni jego marynarki, to pod czujnym okiem Margot nie miał sposobności, by się napić.
Opiekunka usilnie dbała o to, by nie spożywał alkoholu ze względu na przyjmowane leki. Nie dostrzegała jednak tego, że tylko jej zależało na dobrym zdrowiu Johna.
Z trudem podniósł się z miejsca. Oparł dłoń na rękojeści laski i kuśtykając, wszedł na scenę, gdzie już czekało na niego krzesło.
Odchrząknął kilka razy, po czym zaczął recytować wyuczoną formułkę, błądząc wzrokiem po ścianach, by nie natknąć się na rozpraszające spojrzenia uczniów. Pod koniec przytoczył jeszcze kilka anegdot kolegów, które po tylu latach zdawały się też jego, i w myślach postanowił nie wytykać błędów w przedstawieniu.
Przez bardzo długi czas walczył o to, by na wyspach poznano prawdę historyczną, ale jego głos nie miał siły przebicia wśród wielu innych. Cóż by dało, gdyby teraz wytknął im błędy? Zapewne i tak nic by się nie zmieniło.
Kiedy skończył, w sali zagrzmiały brawa. John patrzył teraz na wlepione w niego oczy nastolatków, którzy w większości siedzieli z grymasem zadowolenia na twarzy, zapewne myśląc już o tym, że za chwilę będą mogli iść do domu. Niektórzy chłopcy z ostatnich rzędów nawet nie zaczekali na oficjalne zakończenie spotkania i bezczelnie kierowali się do wyjścia.
Na scenę znów weszła nauczycielka, uścisnęła Johnowi dłoń i podziękowała za przybycie, po czym wzięła od niego mikrofon i powiedziała, że jeśli ktoś ma jakieś pytania, może zostać i zadać je na osobności. Pozostałym dziękuje za obecność.
Uczniowie podnieśli się z impetem i zaczęli tłoczyć przy wyjściu, a John z niesmakiem stwierdził, że z roku na rok te spotkania wyglądają coraz gorzej. Przyrzekł sobie, że ostatni raz wziął udział w tej szopce.
– Zapraszamy pana na niewielki poczęstunek – powiedziała nauczycielka, posyłając mu szczery uśmiech.
– Dziękuję, spieszę się na kolejne spotkanie – skłamał.
Jedyne spotkanie, jakie miał w planach, to to z telewizorem. Równo za godzinę zaczynał się jego ulubiony serial.
W sali zaczęło cichnąć. Większość uczniów wyszła już na zewnątrz. John z oburzeniem dostrzegł, że tłoczące się przy drzwiach dziewczyny zostały bez swoich towarzyszy. Pomyślał, że zanik dobrego wychowania postępował w równie drastycznym tempie, co rozwój technologii. Chłopcy nie czuli się w obowiązku okazywać szacunek dziewczętom. To i postęp cywilizacji działały Johnowi na nerwy; zdawało mu się, że wraz z kolejnym pokoleniem, gdy w codziennym życiu pojawiało się coraz więcej dogodności elektronicznych, człowieczeństwo umierało. Śmiało wysnuł tezę, że gdyby teraz przyszło młodym walczyć o ojczyznę, ci chłopcy byliby pierwsi do zajmowania miejsc w schronach.
– Przepraszam. – Usłyszał dziewczęcy melodyjny głos. – Chciałabym zadać pytanie.
John spojrzał na uczennicę, która nie wiadomo kiedy wyrosła przed nim jak zjawa. Nie mogąc wyjść z podziwu nad jej urodą, nad pojawiającym się ze zdenerwowania uśmiechem i nerwowym gestem zaczesywania za ucho opadającego kosmyka włosów, gapił się bez słowa. Znał to wszystko na pamięć. Znał te włosy, oczy, gesty i uśmiech. A może to mu się tylko wydawało? Może stracił przytomność i śnił, że Izabela do niego wróciła? Tak samo piękna i nieskazitelna, jak była przed wojną.
– Od zawsze nurtowała mnie pewna sprawa i pomyślałam, że może pan będzie mógł mi pomóc.
Jednak to nie anioł. Nie mara senna, ale żywa istota, której barwa głosu przypominała tę należącą do Izabeli.
„Jak to możliwe, mój Boże?” – myślał, nie dowierzając temu, co widzi.
Spijał z ust dziewczyny każde słowo, które przez wiele lat pragnął usłyszeć, każdy gest czy mrugnięcie powieką, a ona nerwowo przepraszała, że zajmuje mu czas, zapewne nie wiedząc, jak przejść do meritum.
Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w nią niemo, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
– Słucham – wydukał w końcu.
Dziewczyna zamarła w konsternacji, a później zaczęła mówić:
– Otóż… Mama mi mówiła, że była córką polskiego pilota, którego nigdy nie widziała na oczy. Wiem, że walczyło ich kilka tysięcy i prawdopodobieństwo, iż znał pan mojego dziadka, jest nikłe, ale nie mogłabym zasnąć, gdybym nie spytała pana o niego.
– Spróbujmy – powiedział ku swojemu zaskoczeniu. – Jak nazywał się dziadek?
– Jan Smażewski.
Serce zaczęło dudnić mu w piersi boleśnie i z trudem mógł oddychać.
„Jak to możliwe?” – krzyczała każda komórka jego ciała, które zastygło w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie, jakby prawa strona twarzy zaczęła spływać w dół, jak woda, a ręka nieprzyjemnie zaczęła mu ciążyć.
– Znał go pan? – Dotarło do jego uszu, jednak nim otworzył usta, by powiedzieć, że znał Jana lepiej, niż ta dziewczyna sobie zdaje sprawę, i że czekał całe życie, by ponownie poczuć w swoich ramionach jej babcię, zaczęło ciemnieć mu przed oczami.
– Proszę pana, dobrze się pan czuje?
Dobrze. Źle. Sam nie wiedział jak. Na pewno dziwnie, bo jak miał się czuć, kiedy po latach rodzina, o którą walczył, za którą siedział w więzieniu i której później nie udało mu się odnaleźć, sama go odnalazła. I to teraz. W momencie, gdy chciał umrzeć, bo nie widział sensu dalszej egzystencji. Właśnie teraz życie postawiło na jego drodze wierną kopię jego żony.