- W empik go
Dziewczyna w różowym - ebook
Dziewczyna w różowym - ebook
Czy istnieje coś trudniejszego od rozszerzonej matury z fizyki? Patrycja zwana Klamką jest przekonana, że nie. Przynajmniej do chwili, gdy okazuje się, że ostatnia klasa liceum to pole bitwy o swoje przekonania i tożsamość. Nie każdemu podoba się, że blondynka w różowej sukience chce iść na politechnikę, a po godzinach szlaja się po opuszczonych budynkach. Na dodatek na drodze dziewczyny staje Tomek – genialny, sympatyczny... i chyba trochę zbyt idealny.
Klamka pierwszy raz w życiu chce najpierw przemyśleć sprawę, a potem działać. Ale wtedy dochodzi do tragicznego wypadku...
Dziewczyna w różowym to hymn na cześć wszystkich nastolatek, które nie pasują do wyznaczonych przez społeczeństwo ram. Taka Klamka – niewymiarowa, pokręcona i z niespójnymi kontami w mediach społecznościowych – jest po trosze w każdej z nas.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-18-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_że wierzycie nawet wtedy, kiedy nie wierzę ja._
_A najbardziej mojej Babci – żałuję,_
_że nie zdążyłaś tego przeczytać_
Ta powieść została napisana w roku 2019, a jej akcja toczy się jeszcze nieco wcześniej. W związku z tym wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń zaistniałych później jest jeszcze bardziej przypadkowe niż zwykle.
_Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajdzie się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi._
ponoć Albert EinsteinPLAYLISTA
Indica – _Straight and Arrow_
Alicia Keys – _Girl on Fire_
ERA – _I Fall For You_
Brainstorm – _Skolzkije ulicy_
Sarsa – _Tęskno mi_
Rachel Platten – _Fight Song_
Niemnogo Nierwno – _Richard_
Nadim Naaman – _Blinded by Fire_
Franek Kimono – _Tankowanie nocą_
Raylee – _Hero_
Jeanette Biedermann – _Solitary Rose_
Jekatierina Jasznikowa – _Backspace_
Peter Schilling – _Mechanics of My Heart_
Jill Fischer – _No No Never (Niemals)_
Sunrise Avenue – _Nothing Is Over_
Laura Bell Bundy – _I Am What I Am_
Cała playlista dostępna na Spotify:
ROZDZIAŁ 1
DOM Z CZERWONEJ CEGŁY
Mama zawsze mi powtarzała, że mogę zostać, kimkolwiek chcę, i robić, cokolwiek chcę, a ona i tak będzie ze mnie dumna. Nie wiem, co powiedziałaby na to, że zostałam włamywaczką, ale raczej nie o takie „cokolwiek” jej chodziło.
Dobra. Technicznie rzecz ujmując, to nawet nie było włamanie. Włamujesz się na teren, który jest czyjś, a przede mną stał najprawdziwszy w świecie pustostan. Pustostan, dodajmy, pełen gracji.
– Hej, piękny. – Uśmiechnęłam się pod nosem. – Obiecałam, że przyjdę, i oto jestem.
Dom z czerwonej cegły nie odpowiedział. Stał sobie, taki piękny i taki opuszczony, a życie wokół zamarło, za nic mając urok tego miejsca i jego historię, którą znałam na pamięć.
Budynek przy ulicy Słowackiego w Toruniu. Dwuskrzydłowa kobyła, pruskie budownictwo z początku dwudziestego wieku. Kolejno dawny szpital, bursa, liceum i diabli wiedzą co jeszcze. Porzucony, niekochany, osamotniony od wielu lat, a teraz, w tym konkretnym momencie, całkowicie i niepodważalnie mój.
Rozejrzałam się uważnie po okolicy, by się upewnić, że nikt mnie nie widzi. Nie na darmo przez ostatnie tygodnie chodziłam wokół domu z czerwonej cegły, niekiedy dzień w dzień. Udało mi się ustalić „martwe godziny”, kiedy sąsiedzi nie spacerują z psami, samochody nie jeżdżą po okolicy, a „monitoring osiedlowy” w postaci staruszek z poduszkami w otwartych oknach odbywa poobiednią drzemkę. Sprawdziłam, kiedy przychodzi cieć, a kiedy zdarza się tu zajrzeć sprzątaczce. Gdyby moja wychowawczyni zobaczyła, jaka potrafię być pilna – o ile nie chodzi o systematyczną naukę biologii ani regularne prowadzenie zeszytu z polskiego – pewnie by nie uwierzyła, że to ja, Patrycja Klamkowska, a nie jakieś nie wiadomo co.
Choć raczej nie byłaby zachwycona, że jej uczennica szlaja się po opuszczonych szpitalach. I że w tym celu zrywa się z wuefu.
Cóż, nikt nie jest przecież idealny.
Kiedy już sprawdziłam po raz piąty, że nie, nikt nie idzie, postanowiłam przekuć myśli i marzenia w czyn. W końcu po coś z tego wuefu uciekłam (poza tym, że naprawdę nienawidzę sportów z piłką). Z całą gracją, na jaką było mnie stać, mimo nikczemnego wzrostu i figury raczej klopsydry niż klepsydry, podciągnęłam się na rękach na murku i zaparłam obutymi w adidasy stopami o upatrzony wcześniej występ. Dajesz, Klamkowska – mruknęłam w myślach, starając się nie wykrzykiwać na głos żadnych haseł bojowych. To jak ścianka.
Ściankę wspinaczkową odwiedziłam dokładnie raz w życiu, i to z miłości, ale teraz ten fakt nie miał najmniejszego znaczenia. Przede mną wyrastał dom z czerwonej cegły z niezliczonymi tajemnicami do odkrycia. Klucz leżał schowany pod wycieraczką. Jak w grach komputerowych, tylko bardziej! Przestałam więc myśleć o trudnościach, podciągnęłam się jeszcze kilka razy i oto wskoczyłam na mur i znalazłam się idealnie w przerwie w drucie kolczastym.
Kiedy wypatrzyłam to miejsce, nie byłam pewna, czy się zmieszczę, ale teraz odkryłam, że idealnie pasuje na Klamkę sztuk jeden. Nawet Klamkę po wakacjach na babcinym wikcie.
Spojrzałam w dół. Mur mierzył jakieś półtorej Klamki, więc potrzebowałam amortyzacji. Za nim rosła trawa, na pierwszy rzut oka gęsta i miękka, idealna do zgrabnego, wcale nieawaryjnego lądowania. Odetchnęłam z ulgą, w myślach się przeżegnałam, pomna słów babci Klamkowskiej, że wiara wiarą, wyznanie wyznaniem, ale bóstwa w razie czego lepiej mieć po swojej stronie, i…
– Zaczekaj!
Głos rozbrzmiał tak niespodziewanie, że straciłam równowagę i omal nie zleciałam z tego przeklętego muru. Próbując zachować balans, złapałam za to, co akurat miałam pod ręką – i co poniewczasie okazało się drutem kolczastym.
Urwał nać! Czy ja nawet włamać się nie mogę jak człowiek?!
Syknęłam, zaklęłam i spojrzałam za siebie. Właściciel głosu stał na chodniku, raczej przejęty niż wściekły, i absolutnie nie wyglądał na kogoś, kto przyszedł doglądać swojej nieruchomości. Chyba że miałam do czynienia z synem bajecznie bogatych rodziców, który w przedwczesnym spadku dostał cały dom z czerwonej cegły.
Głos należał do chłopaka na pierwszy rzut oka w moim wieku, odzianego w szary dres i, wnosząc po pocie obficie roszącym mu czoło, w trakcie bicia maratońskiego rekordu. Jasnobrązowe loczki podtrzymywała ciemna opaska, spod której spoglądały uważnie duże piwne oczy. Długi nos i nieco cwaniacki wyraz twarzy upodabniały go do bohatera jednej kreskówki, której tytuł wyleciał mi z głowy.
Pyszczek miał przyjemny, zwłaszcza że skonfundowany. Budzenie konfuzji u istot o przyjemnej aparycji było moim drugim ulubionym sportem, zaraz po eksploracji zakazanych miejsc.
Korzystając z jego zdumionego milczenia, odwróciłam się i zeskoczyłam na chodnik, nie bacząc na to, że ląduję na betonie. Skórę na rękach i tak zdążyłam zedrzeć, gorzej nie będzie.
– Uch! – Chłopakowi moje rany musiały się rzucić w oczy, bo skrzywił się i przymknął powieki.
Przejęłam się, że to jeden z tych, co im słabo na widok krwi, i zaraz mi tu zemdleje. Nigdy nie odpowiadała mi rola damy w opałach, ale na rycerkę ratującą księż… księcia też się średnio nadawałam. Jak powiedziałby mój brat: „Z rycerza to ja mam zakuty łeb”, czy jakoś tak.
Jeżeli miałabym być postacią z klasycznej bajki, to tylko smokiem. Zianie ogniem i strzeżenie skarbów brzmiało totalnie jak coś dla mnie.
– Żadne „uch”. – Beztrosko pokręciłam głową i wytarłam ręce w spodnie, bo koszulki było mi szkoda. Z dżinsów krew spierze się szybciej… I skąd miałam doświadczenie w takich kwestiach? – Wystarczy solidna porcja wody utlenionej i po kłopocie. Co tu robisz?
To było bardzo ważne pytanie. Powinno właściwie brzmieć: „Co tu robisz wbrew moim założeniom”, ale nie chciałam wyjść na obcesową.
– Ja? – Chłopak zamrugał gwałtownie. – Wiesz, jogging uprawiam, a ty…? Co ja właśnie widziałem?
To był moment, żeby powiedzieć: „Ziomek, co cię to obchodzi, przecież to nie twój dom, co nie?”. Tyle że ja z kolei bardzo potrzebowałam jego odpowiedzi na niezadane pytanie, dlaczego jogging mi tu uprawiał, w tym konkretnym miejscu i o tej konkretnej godzinie. I czy nie mógłby go jednak uprawiać z dala od celu mojego włamania?
Informacja za informację. Tak to podobno działa wśród normalnych ludzi.
– Uciekałam – zmyśliłam na poczekaniu, odrzuciwszy opcję „trenuję na wuef”. Nie wiem doprawdy, co miałabym ćwiczyć: podciąganie się na niedrążku czy może skok wniż. – I trochę mnie… hm… poniosło. Ale tak to jest, że kiedy uciekasz, nie bardzo się zastanawiasz, dokąd pędzisz i czy nie wpadniesz z deszczu pod rynnę.
Chłopak spłoszył się jeszcze bardziej i rozejrzał po okolicy.
– Nikt cię nie goni – zauważył.
– A widzisz. Znaczy: uciekłam skutecznie.
Milczenie trwało może ułamek sekundy. Potem chłopak zaczął się śmiać nerwowo, na granicy histerii. Jego oczy zwęziły się w szparki, spomiędzy warg błysnęły duże białe zęby. Coś we mnie też się uśmiechnęło i uprzejmie dołączyłam do wesołości.
– Wybacz, ja… to chyba ze stresu. Zaskoczyłaś mnie. Biegam tu prawie codziennie, a jeszcze nie widziałem, żeby ktoś próbował dostać się do Lecznicy Dobrego Pasterza.
Zacmokałam z uznaniem. Znawca okolicy, urwał nać. Większość świata mówiła po prostu „budynek”, ewentualnie, jeżeli jak mój ojciec kojarzyła czasy działalności domu z czerwonej cegły, nazywała go liceum felczerskim albo bursą akademicką. Mało kto pamiętał, że niegdyś mieścił się tu szpital, w którym leczono prostytutki z nierządu.
Skup się, Klamkowska – pomyślałam. W słowach nieznajomego to nie wiedza o historii domu była najważniejsza.
– Biegasz tu prawie codziennie? – zapytałam, zastanawiając się, jak się dowiedzieć, dlaczego nigdy nie widziałam go tutaj o tej porze, i przy okazji nie zdradzić się, że nie uciekałam tak znowu na oślep.
– Tak, tylko zazwyczaj trochę później – wyjaśnił usłużnie, przeczesując loki koniuszkami palców.
Podeszłam dwa kroki bliżej i odkryłam, że chociaż przez swoje zakłopotanie rozmówca wydaje się mały, to jest ode mnie o pół głowy wyższy. Nie żeby było to szczególnie trudne, kiedy jest się wzrostu siedzącego psa.
– Ale tak mi lekcje ułożyli, że kończyłem dziś wcześniej, to postanowiłem pobiegać, póki pogoda ładna.
Jak na mój gust było trochę za gorąco na bieganie, ale trzeba przyznać uczciwie, że dla mnie nie istniało coś takiego jak odpowiednie warunki na bieganie, ponieważ samo bieganie – bez punktu docelowego – wydawało się jakieś przeciwne naturze. Wszystkie ciała dążą do entropii, a entropia to chaos i bezład, co nie?
– To wiele wyjaśnia – mruknęłam do siebie, a jemu rzekłam: – Podziwiam, że po szkole masz jeszcze siłę na cokolwiek. Klasa maturalna?
– Tak – ucieszył się nie wiadomo z czego.
– Ja też. Klamka jestem. – Wyciągnęłam do niego rękę, żebyśmy tak nie stali jak idioci i nie rozmawiali o sprawach ważnych, nie wiedząc nawet, jak się do siebie zwracać. – Patrycja, ale dla ludzi Klamka.
– Tomek. Dla ludzi też. – Jego uścisk był ostrożny, a dłoń miękka i ciepła. Uśmiechnęłam się mimowolnie. – Mogę wiedzieć, przed kim uciekałaś, Klamko? Wiesz, na wypadek gdyby się pojawił w okolicy i trzeba go było zneutralizować…
Spodobała mi się narracja tego jegomościa, ale treść jego wypowiedzi już znacznie mniej. Normalnie jakbym nie umiała sama zneutralizować każdego, kto nadepnie mi na odcisk…!
Zaraz jednak przypomniałam sobie, że wedle legendy właśnie uciekam, więc wypada, żebym choć trochę poudawała wystraszoną łanię. Albo chociaż osobę zaniepokojoną, ponieważ odegrać łanię było mi trudno w obecnym stanie irytacji wywołanej tym, że zepsuto mi świetny plan na popołudnie, pomieszanej z ciekawością wobec nieznajomego.
Przed kim mogłam uciekać?
Moja pamięć, która od zawsze chadzała własnymi ścieżkami, wypluła obraz jednego takiego, o którym wolałabym zapomnieć.
– Przed moim eks – skłamałam ponownie, gdyż brzmiało to lepiej niż „przed moim niedoszłym byłym”. Który, nawiasem mówiąc, przebywał właśnie jakieś dwieście kilometrów na zachód, ale kto tam by się chciał bawić w takie detale. – Wiesz, zakochałam się byłam w takim gościu, któren się nieodpowiednim okazał. I troszkę się posprzeczaliśmy. Argumenty racjonalne nie dotarły do niego, na siłowe nie mam, nomen omen, siły, więc dałam dyla. Ot, i cała historia.
Słuchał z rozchylonymi wargami, łapczywie chłonąc każde słowo. Poważnie rozważałam karierę w storytellingu, skoro tę opowieść zmyśliłam na poczekaniu, nader dowolnie mieszając ziarno prawdy z beczką fikcji.
– Czekaj… – odezwał się po chwili. – Zanim przejdziemy do meritum, powiedz, czy ty właśnie w jednym zdaniu użyłaś czasu zaprzeszłego i zaimka „któren”?
Musiałam przyznać, że coraz bardziej mi się ten Tomek, mój rówieśnik, podobał. I nawet przestałam być zła na niego o to, że popsuł mi cudowne plany na czwartkowe popołudnie.
– Nie wykluczam. – Mrugnęłam do niego porozumiewawczo. – A teraz do meritum: nie chciałabym ucinać tej świetnie się zapowiadającej znajomości, ale wolałabym nie stać w jednym miejscu. Licho nie śpi i porąbani eks też nie.
– Jasne! – Tomek aż podskoczył. – Odprowadzę cię może? Tak na wszelki wypadek. Dokąd się wybierałaś?
Uznałam, że odmawianie gościowi, któren dla mnie rezygnuje z codziennej przebieżki, byłoby okrucieństwem czystej wody. Poza tym jego zainteresowanie bardzo pozytywnie wpływało na moją samoocenę, a jej poprawy na początku nowego roku szkolnego potrzebowałam jak motocykl żużlowy metanolu.
A skoro już jesteśmy w temacie…
– Idę na przystanek na Kraszewskiego. – Posłałam Tomkowi promienny uśmiech i filmowym gestem poprawiłam blond grzywę, nieco tylko rozczochraną późnoletnim wietrzykiem. Przy okazji niby to mimochodem wyprężyłam pierś, demonstrując koszulkę z wizerunkiem mojego sportowego idola. Skoro bóstwa zesłały mi sympatycznego rozmówcę, może były na tyle łaskawe, by trafił się taki, któren się w żużlu rozeznaje.
Tyle szczęścia jednak nie miałam. Tomek na uroki koszulki pozostał niewrażliwy. Mnie zaś przyszło do głowy, że faktycznie bóstwa musiały czuwać. Wysoce nierozsądne było pchać się w wieloletnie kurze domu z czerwonej cegły w moim ulubionym żużlowym T-shircie.
Ruszyliśmy więc w stronę przystanku, a ja dopiero na końcu ulicy obejrzałam się przez ramię i w myślach rzuciłam do domu z czerwonej cegły: Poczekaj, mój drogi, jeszcze z tobą nie skończyłam.
Ponieważ Klamka, trzeba podkreślić, nigdy nie porzuca swoich zamierzeń.
***
Droga na przystanek straszliwie się wydłużyła, paradoksalnie dlatego, że postanowiliśmy pójść na skróty. Logiczne, prawda? No nie. Skrót wiódł przez park, w którym spędziłam kawał dzieciństwa, ponieważ obok mieszkała babcia Klamkowska, wtedy jeszcze z dziadkiem Klamkowskim. Przez ostatnie lata jakoś mnie do parku nie ciągnęło, więc musiałam na głos skomentować każdą zmianę i obfotografować wiewiórki masowo biegające po okolicy.
– Znasz tu wszystkie drzewa? – zainteresował się Tomek.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Wszystkie drzewa, wszystkie domy, wszystkie dachy…
Mogłam jednak nie wspominać o dachach. Oczy zrobiły mu się okrągłe i duże jak pięciozłotówki i na miły pyszczek ponownie wstąpiła konfuzja.
– Żartuję oczywiście! – Lekceważąco machnęłam ręką, bo co będę półznajomych chłopaków przyprawiać o zawał. A sprawy miały się tak, że dach bloku babci Klamkowskiej, płaski i łatwo dostępny, stanowił moją ulubioną miejscówkę, kiedy potrzebowałam pobyć w samotności. Uznałam jednak, że Tomek nie musi tego wiedzieć, a tym bardziej nie musi tego wiedzieć natychmiast.
– Ale na dach stadionu żużlowego byś weszła? – zapytał, wskazując moją koszulkę.
Z tonu nie byłam w stanie wywnioskować, czy mówi poważnie, więc ponownie się uśmiechnęłam.
– W towarzystwie tego – pokazałam na koszulkę – pana? Się wie.
– A kto to? Bo ja, wybacz, o żużlu wiem tyle, że jest i że jeżdżą w lewo. W kółko, zdaje się.
Westchnęłam. Nie mogło być tak doskonale, żebym wpadła na fana. Szkoda, bo fan uzasadniałby tymczasowe porzucenie domu z czerwonej cegły.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że pan z koszulki dwa lata temu uciekł z toruńskiego klubu, może to i lepiej, że nie natrafiłam na fanatyka miejscowego Apatora.
Z trzeciej natomiast strony Tomek i tak wiedział o żużlu więcej niż mój ojciec.
– To, proszę ja ciebie, jest Artiom Milutin. Rosjanin, hipertalent, najgrzeczniejszy wśród żużlowców tego świata… No chyba że na torze, to wtedy nie.
Tomek uśmiechnął się jak człowiek, któremu odmalowana przeze mnie laurka niczego nie mówi. Zapadła cisza przerywana jedynie ptasim trelem gdzieś w gąszczu.
– Milutin? – zapytał wreszcie, a w oku coś mu błysnęło. – To jak taki radziecki fizyk… Może rodzina?
Nie miałam pojęcia, czy Artiom ma w rodzinie jakichś fizyków. Uznałam to za karygodne niedopatrzenie, w końcu o moim ulubieńcu powinnam wiedzieć wszystko, a już zwłaszcza takie rzeczy.
– Jaki radziecki fizyk? – zapytałam, strzygąc uszami. Na słowo „fizyka” słuch miałam już niemal tak wyczulony jak na „żużel”.
Tomek roześmiał się z wyraźnym zakłopotaniem.
– Problem w tym, że nie pamiętam. Czytałem o nim w podręczniku, ale kojarzę jedynie nazwisko. Wniosek z tego taki, że nie zrobił niczego przełomowego. Nie sformułował prawa powszechnego ciążenia ani nie wynalazł elektryczności. Ten twój Milutin ma chyba większe szanse na zapisanie się w historii. Zwłaszcza że żyje.
Parsknęłam.
– Spróbowałby nie żyć! Miałby ode mnie w dziób!
Jednocześnie starannie przetrawiałam temat podrzucony przez Tomka. Zajęło mi to chwilę, przez którą milczałam, co było do mnie trochę niepodobne. Na szczęście mój towarzysz znał mnie zbyt krótko, by się zaniepokoić. Wreszcie, gdy już wynurzyliśmy się z parku i do przystanku pozostał rzut beretem, uznałam, że i tak wyszłam na szaloną, więc zaryzykuję.
– A ty o tej fizyce czytałeś tak… hobbystycznie? Czy może wiążesz z nią jakieś plany? Bo wiesz co, ja, tak się składa… O szlag! Mój autobus!
I cały dialog diabli wzięli. Autobus, który dowoził mnie pod dom bez konieczności przesiadania się, zatrzymywał się przy Kraszewskiego raz na pół godziny. Zakładając, że most nie był akurat zakorkowany, a musicie wiedzieć, że w Toruniu niezakorkowany most występuje rzadziej niż zorza polarna.
Musiałam lecieć. Pożegnałam się i rzuciłam pędem do przystanku, prawie bijąc po drodze rekord olimpijski w biegu na sto dwadzieścia kilka metrów.
– Klamka! – usłyszałam głos Tomka, gdy wiatr świszczał mi w uszach. – A nie zgubiłaś plecaka?
Na szczęście starczyło mi przytomności umysłu, żeby pamiętać, co stało się z moim bagażem.
***
– Wraca ona, córa marnotrawna!
Na schodach wiodących do mieszkania najpierw zobaczyłam moją szkolną torbę, w kolorze neonowej pomarańczy i szczelnie obwieszoną przypinkami, a dopiero potem Wikę. Mimo że na klatce schodowej jak zwykle było ciemniej niż na zewnątrz, nie dało się nie zauważyć jej płomiennie czerwonych włosów i odblaskowej srebrzystej torby. Dla odmiany gotycki makijaż i czarne ubrania niknęły w okolicznych mrokach.
Wika stała przy oknie na półpiętrze, wpatrzona w usychającego kaktusa na parapecie. Wzrok miała przy tym tak melancholijny, jak to tylko Wiktoria Marcinkowska potrafiła.
– Nie spieszyłaś się – zauważyła, wręczając mi torbę. Przypinki zadzwoniły, a ta z holograficznym wizerunkiem pewnego czechosłowackiego żużlowca odpadła z cichym brzękiem. Wika podniosła ją bez słowa, co było aż dziwne, ponieważ zazwyczaj docinała mi na temat tony żelastwa jak na mundurach radzieckich generałów. Cóż, klasa maturalna najwyraźniej zmienia ludzi, nawet jeżeli trwa dopiero jej trzeci dzień. – Co to za uśmiech, Klamka? Udała się działalność przestępcza?
Zarzuciłam torbę na ramię i pokazałam Wice język.
– W domu ci opowiem, bo tu, wiesz, ściany mają uszy…
– A w domu to ściany nie…? – zaczęła Wika i urwała. – Ach, twojego ojca znowu nie ma… Mogę ci pozazdrościć, mogę, prawda?
Uśmiechnęłam się, czując taką głupią i irracjonalną radość z tego, że wszystko w moim życiu było jak zwykle. Z Wiką tworzyłyśmy duet przyciągających się przeciwieństw. Ona małomówna, sceptyczna, z dużą rodziną i wiecznie głośnym domem, cyniczna komentatorka rzeczywistości, jak o sobie mówiła, co miesiąc nosiła się w nowym stylu, a co tydzień – z nowym kolorem włosów. I ja, niezmiennie w różowym, z blond włosami, z dziuniowatym pyszczkiem i taką aparycją, że nic, tylko iść na casting do roli antagonistki w młodzieżowym filmie, takiej ze skłonnością do słowotoku i snucia dziwnej narracji, z nadmiarem energii oraz stale pustym domem. Mnie i Wikę łączyły miłość do kryminałów i wisielczy humor. I jeszcze fakt, że obie miałyśmy plany na to, co począć ze sobą po szkole, mimo że nauczyciele nas o to nie podejrzewali.
Mój ojciec… Cóż, był wydawcą fantastyki, bywalcem wielu konwentów, wykładowcą na pobliskiej uczelni, człowiekiem światowym i moim rodzicem. Właśnie w tej kolejności. Trwał sezon na konwenty fantastyczne, dlatego od początku roku szkolnego mieszkałam w pojedynkę.
– Zostałam sama w domu jak Kevin – zacytowałam jakąś internetową creepypastę.
– Jesteś Kevinem i włamywaczami jednocześnie. Nieźle. – Wika zacmokała z uznaniem. Kiedy udało mi się znaleźć w torbie właściwe klucze i wprowadzić nas do zalanego popołudniowym światłem mieszkania, przymknęła oczy z zupełnie niepasującym do niej rozmarzeniem. – Cisza. Matko, Klamkowska, jak ja ci zazdroszczę. Mogę u ciebie zamieszkać?
Wzruszyłam ramionami. Ja akurat wolałam gwar w jej domu: ojciec urządził laboratorium w gabinecie, matka pisała kolejny kryminał w salonie, a siostra ze swoim chłopakiem znowu planowali jakąś podróż. Poza tym zawsze można było liczyć, że na człowieka wskoczy pies albo papuga. Tam przynajmniej czułam, że żyję. W mieszkaniu mojego ojca, po złej stronie toruńskiego mostu, panowała martwa cisza.
Gdybym miała trochę więcej odwagi albo szaleństwa, spędzałabym noce na dachu domu babci Klamkowskiej, póki pogoda nadawała się na takie eskapady. Tam kołysałyby mnie do snu turkot autobusów, szczekanie psów i rozmowy sąsiadów. Tutaj mogłam liczyć co najwyżej na dzwony z pobliskiego kościoła, których dźwięk przypominał tłuczenie w garnki o poranku. Nawet sąsiadów ojciec miał takich, że o ich obecności świadczyły jedynie wystawiane regularnie przed drzwi worki ze śmieciami.
W moim pokoju na szczęście nie dało się odczuć pustki. Na niewielkiej przestrzeni nie tylko upchnęłam cały dobytek zabrany z rodzinnego domu, ale też zorganizowałam żużlowy ołtarzyk. Na ścianach wisiały plakaty i kolaże ze zdjęć toruńskiej drużyny i bandy moich ulubieńców. Wika doskonale znała te twarze, ale i tak studiowała je uważnie, jakby sprawdzała, czy coś się zmieniło. Choć tu nic nie mogło ulec zmianie. Honorowe miejsce na ściennej galerii zajmował Artiom Milutin: uroczy, jasnowłosy, z zagubionym uśmiechem i dobrymi, jasnymi oczami. Tylko na jednym zdjęciu był zupełnie inny: już w kasku, stojący pod taśmą i gotowy do startu, ze wzrokiem pełnym determinacji i groźnie zmarszczonymi brwiami. Nie zamierzałam ukrywać, że darzę go szczególnym afektem, więc wszędzie wokół było go pełno. Drugie miejsce obsadziłam natomiast Pawłem – moim przyrodnim bratem i byłym zawodnikiem Apatora Toruń. Ale jego twarz pojawiała się tylko na zdjęciach, nie na plakatach. Miałam świadomość, że mimo napiętego grafiku – po zakończeniu kariery żużlowca został mechanikiem kapitana toruńskiego zespołu, Adama Zwierza – Paweł od czasu do czasu będzie do mnie wpadał. Nie chciałam, żeby w takich momentach wszystko przypominało mu o czasach minionej świetności.
Ale te widoki moja przyjaciółka już znała. Jej uwagę przykuło coś innego. Na tablicy korkowej, na której zawsze przypinałam jeszcze więcej sportowych zdjęć, ewentualnie plan lekcji, teraz wisiało coś innego. Z żużla został tam tylko bilet na toruńską rundę cyklu Grand Prix (już za miesiąc!), ale otaczały go nie portrety zawodników, lecz kartki ze wzorami fizycznymi, alfabetem greckim i nabazgrane moim krzywym, pospiesznym pismem najważniejsze wytyczne do matury rozszerzonej z fizyki.
Wika popatrzyła, poruszała znacząco brwiami, chrząknęła kilka razy. Wreszcie oznajmiła:
– Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że robisz to specjalnie.
– Ale że niby co robię specjalnie? – Teraz dla odmiany to ja zmarszczyłam brwi.
Wika westchnęła i zatoczyła ręką krąg, pokazując na cały mój pokój.
– To, Klameczko. To wszystko. Tutaj wszystko aż krzyczy, jaka jesteś wyjątkowa i nie taka jak inne dziewczyny. Uwielbiasz żużel, nie żużlowców. W wolnych chwilach opracowujesz plan włamań do pustostanów. Chcesz zdawać maturę z fizyki. Jeszcze brakuje, żebyś słuchała muzyki alternatywnej i ubierała się jak hippiska… Biorąc pod uwagę, że góra dwa razy widziałam cię w jednokolorowym stroju, to ostatnie nie jest takie nierealne. – To powiedziawszy, Wika klapnęła na skraj łóżka i zaczęła mi się przyglądać z niebywałą uwagą, jakby oczekiwała, że zbije mnie z pantałyku.
Tyle że nie zbiła.
– Ale przecież wiesz, że to nie o to chodzi – zauważyłam. Zawahałam się, po czym usiadłam obok niej. – Ja tego nie robię specjalnie. Naprawdę chcę grzebać w motocyklach i mam świra na punkcie żużla. I serio chcę grzebać w dużych maszynach, takich w fabrykach, żeby zarobić na grzebanie w małych. Żużlowych w sensie. Oprócz tego, jak doskonale wiesz, miłością fanowską kocham niektórych żużlowców…
– Zwłaszcza jednego – dopowiedziała teatralnym szeptem przyjaciółka.
– Poza tym słucham popu z topu list przebojów i wyglądam jak wyglądam. To się chyba wyrównuje, co nie?
Wika skinęła głową i chyba nie było to ironiczne przytaknięcie. Uśmiechnęła się przy tym do mnie, a uśmiechnięta Wika była rzadkim widokiem. Zazwyczaj snuła się z miną ponurego żniwiarza na wakacjach i ludzie z klasy żartowali, że skoro chce studiować medycynę, to powinna robić specjalizację z medycyny sądowej, bo na nikogo poza lekarzem ostatniego kontaktu się nie nadaje.
– Miejmy nadzieję – stwierdziła i przeciągnęła się tak, że aż strzyknęły jej kości. – Nie ma bata, Klamkowska, ja tu idę spać. Coś mi się należy za to, że ci torbę przechowałam i pod drzwi przytachałam, co nie? – To powiedziawszy, wyciągnęła się na łóżku, patrząc na fosforyzujące naklejki z gwiazdami i planetami rozsiane po suficie. Sama pomagała mi je przykleić jeszcze w pierwszej klasie, kiedy po lekcji fizyki – znowu ta fizyka! – dostałyśmy jakiegoś iście dziecięcego bzika na punkcie kosmosu.
– Możesz tu spać. – Wzruszyłam ramionami. To przecież normalne, że na początku roku szkolnego chodzi się nocować u przyjaciół, zwłaszcza kiedy przyjaciele mają akurat wolną chatę. Urządziłabym imprezę albo chociaż nockę z grami wideo, ale nazajutrz czekały mnie pierwsze fakultety z fizyki i naprawdę nie chciałam iść na nie półprzytomna. – Jeśli zorganizujesz sobie szczoteczkę do zębów i piżamę, w której nie utoniesz.
W przeciwieństwie do mnie Wika była wysoka i szczupła. O ile ciuchy w rozmiarze czterdzieści dwa na długość by na nią pasowały, o tyle objętościowo zmieściłyby się w nich ze dwie Wiki.
– Za dużo wysiłku – skrzywiła się, wciąż wpatrzona w nasze prywatne gwiaździste niebo. – To w ramach zapłaty możesz mi wreszcie opowiedzieć, co znalazłaś w tym swoim domu z czerwonej cegły.
– Cóż, jak by ci to…
I opowiedziałam o tym, jak to nie zostałam włamywaczką.
Tutaj potrzebna będzie dygresja. Otóż ludzie mają różne talenty. Niektórzy umieją śpiewać albo robią dziwne rzeczy ze swoim ciałem, lub układają kostkę Rubika w piętnaście sekund. Jeśli dopisze im szczęście, to występują w talent show i robią karierę na ekranach telewizorów w całym kraju. Jak mają go mniej, zarabiają na życie na ulicy. Inni uczą się gładko, przeczytają pięćdziesiąt stron z podręcznika do historii i mogą je niemal słowo w słowo zacytować. Takim ludziom szczerze zazdroszczę i w zależności od nastroju albo ich nie znoszę, albo szczerze podziwiam. Jedyne, co wchodzi mi do głowy bez oporów, to wyniki turniejów żużlowych sprzed pięciu lat albo składy drużyn drugiej ligi szwedzkiej, albo co najwyżej regulamin Ekstraligi Żużlowej.
Bóg poskąpił mi wybitnego umysłu czy pamięci słonia (tu powinnam zażartować, że ze słonia to ja mam biodra, ale żaden słoń nie umie tak kołysać biodrami!). Do tego dorzucił umiarkowane zdolności artystyczne. Miałam natomiast niebywały talent do popadania w Sytuacje. Ot, pojechałam do Warszawy z klasą i trafiłam na spotkanie z prezydentem kraju, a głowa państwa, najwyraźniej z kimś mnie pomyliwszy, potraktował jak starą znajomą. Kupiłam raz w życiu zdrapkę w ramach zakładu i wygrałam robota kuchennego, idealnego dla babć, szkoda, że tylko jednego. Wybrałam się w podróż koleją podmiejską, a tu dosiadł się jakiś jegomość i zaproponował wspólne wyjście na żużel, jakbym na czole miała napisane, że jestem kibicką (moje umiłowanie różu i rozkloszowanych spódniczek mogło być w tej materii nieco mylące). Na to byłam nawet gotowa przystać, wszelako towarzysz podróży okazał się fanatycznym kibicem Polonii Bydgoszcz, klubu, którego moja toruńskość nie mogła przełknąć. Teraz zresztą trochę żałowałam, że nie przełamałam oporów, ponieważ niedługo po zaistnieniu owej sytuacji do Bydgoszczy wyemigrował mój ulubiony żużlowiec.
Wiadomo było w każdym razie, że kiedy już wychodzę z domu, zaczynają się dziać rzeczy rozmaite. Wika znała mnie dość długo, by wiedzieć, że w ich obliczu spotkanie chłopaka, któren fascynuje się moją narracją, to rzecz tak właściwie codzienna.
– I oczywiście nie wzięłaś jego numeru i nawet nie wiesz, jak gość się nazywa – podsumowała. Kiedy skinęłam głową, uśmiechnęła się już zwyczajowo sarkastycznie. – Doskonale, Klamka. Moja krew. Niech sobie nie myśli, że ci zależy na znajomości.
– Jesteś bezwzględna – westchnęłam, po czym podciągnęłam kolana pod brodę i zapatrzyłam się na wiszący naprzeciwko mnie plakat z Artiomem. Lubiłam myśleć, że jestem superniezależna i nie dla mnie te wszystkie nastolatkowe historie kręcące się wokół miłości. Ale prawda była taka, że gdybym dzisiaj wpadła nie na randomowego Tomka, ale na Artioma Milutina, to może sama bym się roztopiła i poprosiła o numer. Nie dlatego, żebym sobie coś roiła, bo na to akurat byłam za duża, a on miał dziewczynę, ale dlatego, że chciałabym mieć takiego kumpla. Zawsze chciałam.
Tymczasem Wika albo nie zauważyła mojej zadumy, albo tylko uprzejmie udała, że jej nie dostrzega.
– Jak wam jest pisane dokończyć tę rozmowę, to ją dokończycie, moja droga. W końcu Toruń to nie takie duże miasto, żeby ludzie interesujący się fizyką – wypowiedziała to słowo takim tonem, że brzmiało jak niezwykle wąska specjalizacja, coś w stylu behawioryzmu węży i pająków – koniec końców na siebie nie wpadli. I to bez konieczności ratowania damy w opałach, która to dama radzi sobie sama. – Przymknęła mocno umalowane powieki i głośno wypuściła powietrze, jakby chciała zaznaczyć dezaprobatę dla gatunku błędnych rycerzy błądzących po toruńskich osiedlach w poszukiwaniu księżniczek do uratowania. – Swoją drogą, tylko ty mogłaś założyć taką zupełnie niewyróżniającą się koszulkę na włam… Nie wiem, co nad tobą czuwa, Klamka, ale czuwa bardzo mocno, skoro jednak nie dało ci wleźć do tego domu. To znak, żebyś się następnym razem ubrała jak porządna włamywaczka.
Chciałam zażartować, że nie ma sprawy, o ile pożyczy mi ciuchy, ale pozostawał problem z rozmiarami. Zamiast tego powiedziałam więc:
– Ciesz się, że nie założyłam mojej ulubionej różowej kiecki. Wiesz, tej pin-upowej, w której podobno stanowię wyzwanie dla twojego heteroseksualizmu.
Wika zbyła milczeniem drugą część i patrząc na mnie z niepokojącą powagą, oznajmiła:
– Tylko błagam cię, niech ci do tego blond łba nie strzeli przychodzić w różu na fakultety. My w klasie cię znamy i kochamy dokładnie taką, ale ludzie z fizyki jeszcze gotowi trupem paść. Rozumiemy się?
Skinęłam głową, ale swoje wiedziałam. Oczywiście, że taki właśnie miałam zamiar.
I oczywiście, że Wika zdawała sobie z tego sprawę.
– W sumie po co ja ci bez sensu podpowiadam… – dodała z rezygnacją. – To inaczej: po prostu nie wpakuj się w kłopoty, dobra?
Chętnie bym przytaknęła, ale znałam siebie i swoje życie, w związku z czym niczego nie mogłam obiecać.