DZIEWCZYNA Z BANDAŻEM - ebook
Nora Marshall prowadzi pozornie zwyczajne życie, skrywając niezwykłą tajemnicę: jej ciało potrafi regenerować się w nienaturalny sposób, a bandaż staje się jedyną tarczą, która ukrywa prawdę przed światem. Kiedy tragedia burzy jej codzienność, Nora odkrywa, że bycie „innym” nie jest darem, lecz wyrokiem, a jej życie to część większej układanki, prowadzącej do mrocznych odkryć. Dziewczyna z bandażem to thriller psychologiczny z elementami dark fantasy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8440-127-9 |
| Rozmiar pliku: | 794 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druga szansa
CHARLIE
_„OD PEWNEGO PUNKTU NIE MA JUŻ POWROTU. TO WŁAŚNIE TEN PUNKT TRZEBA OSIĄGNĄĆ.”_ — FRANZ KAFKA.
RED RIDGE, PENSYLWANIA. 2001 R.
Listopad. Deszcz.
Miasto miało w sobie ciszę, której nie dało się odgonić. Nie była to cisza, którą przynosi noc albo odległość. To była ta gęsta, zmęczona cisza, która zalega w człowieku po tragedii i zostaje tam, nawet gdy wszyscy już zapomnieli, że coś się wydarzyło.
Mieszkałem przy końcu jednej z głównych ulic, choć żadna z nich nie była naprawdę „główna”. Moje mieszkanie znajdowało się nad nieczynnym już warsztatem — własnym warsztatem, który zamknąłem trzy miesiące temu, kiedy nie potrafiłem już naprawiać niczego, nawet siebie.
Zimne światło poranka sączyło się przez brudne okna. Cienka firanka wisiała tylko z jednej strony. Pralka w kuchni buczała nierytmicznie. Zlew przeciekał.
W kącie kuchni stał zaparowany kubek po herbacie z poprzedniego dnia.
W lodówce: dwie butelki wody, słoik musztardy, masło — przeterminowane.
Obok lodówki, na podłodze, trzy puste butelki po tanim bourbonie i jedna, z której piłem wczoraj. A może dziś w nocy. Jedno i to samo.
Nie myłem się od dwóch dni.
Może trzech.
Zegarek leżał na stole, ale nie działał. Nie potrzebowałem go. Nie pracowałem. Nie odbierałem telefonów.
W pokoju wisiało jedno zdjęcie. Caroline uśmiechała się, trzymając Owena na kolanach. Ja też tam byłem, z tyłu, z ręką na ramieniu Caroline, spojrzeniem skierowanym gdzieś poza obiektyw.
Czasami siadałem naprzeciwko tego zdjęcia i zastanawiałem się, czy ten człowiek, którego widzę, to naprawdę ja. Bo teraz byłem tylko kimś, kto został.
W Red Ridge nie mówiło się o wypadku. Nie dlatego, że ludzie zapomnieli.
Po prostu… co było do powiedzenia?
Samochód wypadł z drogi w deszczu.
Rodzina wracała znad jeziora.
Ojciec siedział za kierownicą.
Owen miał wtedy sześć lat. Zęby mleczne, których brak w przednim rzędzie dodawał mu komicznej powagi. Zawsze zadawał pytania. Zawsze coś chciał wiedzieć.
— Tato, a czy węże mają przyjaciół?
— A czy jak się spada, to się śni?
Nie pamiętam, co odpowiedziałem tamtego dnia. Pamiętam tylko, że prowadziłem z kacem.
Nie byłem pijany. Nie „prawnie”.
Według życia — byłem wystarczająco otępiały, żeby spierdolić wszystko.
To miał być krótki przejazd. Znałem tę drogę na pamięć. Zakręt za mostem. Mgła. Niewyraźne światła z naprzeciwka.
Caroline coś mówiła — delikatnym tonem, tym samym, którym zawsze prosiła, żebym nie jechał za szybko.
I wtedy… Owen krzyknął.
— Tato!
I świat przestał mieć kierunek.
Nie pamiętam uderzenia. Tylko dźwięk — metal o metal.
I potem… ciszę.
Nie taką, jak w filmach. Ciszę, która bije.
Kiedy otworzyłem oczy, widziałem tylko rozbitą szybę. Wyciągnąłem rękę. Nie pamiętam, czy kogoś wołałem.
Karetki przyjechały szybko.
Ale nie wystarczająco.
Caroline zginęła na miejscu.
Owen… przeżył kilka godzin.
Ja przeżyłem. Kilka żeber. Ramię. I dusza, której nie dało się zoperować.
Po wypadku nie wróciłem do domu. Sprzedałem go za bezcen. Ganek, na którym Caroline czytała książki latem. Pokój Owena z naklejkami na szafie.
Wszystko zostało — łącznie z cieniami.
Zamieszkałem nad warsztatem.
Nie pracowałem.
Silniki przestały być terapią, kiedy już nie miałem dla kogo ich naprawiać.
Piłem. Dużo. Nie jak ktoś, kto chce się zabić.
Jak ktoś, kto nie potrafi przeżyć trzeźwy.
Terapia trwała cztery sesje. Na piątej powiedziałem tylko:
— Próbuję oddychać.
A potem przestałem przychodzić.
W Red Ridge ludzie spuszczali wzrok. Nie z litości — na to trzeba by mieć serce. Z niewygody.
Byłem chodzącym przypomnieniem, że tragedia wali losowo.
A każdy wolał udawać, że wali gdzie indziej.
Noc nad rzeką przyszła bez planu. Nie był to list pożegnalny. Nie pusta butelka na stole.
Po prostu… długa noc. I coś we mnie pękło.
Szukałem odpowiedniego miejsca. Wybrałem rzekę, bo była blisko. Wiedziałem, że nurt szybko zabierze moje ciało.
Zostawiłem telefon. Klucze. Buty.
Wszedłem. Woda była zimna.
Ale to był jedyny moment, kiedy czułem się czysty.
Zanurzyłem się.
I odpuściłem.
A potem… coś mnie chwyciło. Silne dłonie. Wciągnęły mnie na brzeg, zanim zdążyłem odpłynąć. Kaszlałem, dławiłem się wodą, walczyłem o oddech.
A wtedy ktoś narzucił na mnie płaszcz. Gruby. Ciężki. Ciepły.
— Spokojnie — usłyszałem nad sobą.
Głos z obcym akcentem. Brzmiał… nie jak ktoś stąd.
Podniosłem głowę. Mężczyzna w ciemnym płaszczu, kaptur naciągnięty głęboko. Nie znałem go.
Tylko oczy. Bursztynowe. Świeciły w ciemności jak żar.
Nie wiedziałem, kim był. Dlaczego tu był.
Ale coś we mnie pękło.
— Dlaczego to zrobiłeś?! — wyrzuciłem z siebie, drżąc cały, głos zachrypnięty od zimna i wody.
A potem rozpadłem się kompletnie.
— Oni nie wrócą… — wyszeptałem, łamiąc się. — Moja rodzina… on już nie wróci… mój Owen… mój mały Owen… — głos mi drżał, ściskałem dłonie w mokrej ziemi. — Caroline… ona… ja byłem za kierownicą… ja ich zabiłem…
Byłem przemoczony, drżący, niezdolny do dalszych słów.
On patrzył. Zero współczucia. Zero osądu. Jak ktoś, kto już dawno nauczył się, że te dwie rzeczy są warte mniej niż butelka taniego bourbona.
I wtedy powiedział tylko jedno zdanie:
— Wygląda na to, że to nie jest jeszcze twoja pora.
Tyle.
Nie miałem już pytań. Nie miałem siły.
Zamknąłem oczy, wciągnąłem powietrze drżącymi płucami i poczułem, jak zmęczenie przejmuje kontrolę.
Nie zemdlałem. Nie straciłem przytomności nagle.
Po prostu zasnąłem.
Z wycieńczenia.
A rano byłem sam. Płaszcz zniknął. Buty leżały przy mnie.
A na piersi mój stary portfel.
W środku zdjęcie Caroline i Owena.
Suche.
— ––
Od tamtej nocy minął rok.
Nadal nie wiedziałem, co myśleć o tym wszystkim.
Czasem myślałem, że to sobie wyobraziłem. Czasem — że może to był Bóg, może anioł. A czasem — że to był człowiek, który wiedział więcej niż chciał mówić.
Nie zmieniło to mojego życia. Nie od razu.
Ale od tamtego dnia już nigdy nie próbowałem się zabić.
Czasem, kiedy woda w kranie zaczynała szumieć zbyt głośno, albo gdy padało w sposób znajomy — czułem coś pod skórą.
Nie lęk. Nie wdzięczność.
Tylko… obecność.
Jakby coś zostało z tamtej chwili, w której myślałem, że wszystko się kończy — a jednak ktoś mnie wyjął z tej decyzji, nie pytając o zgodę.
Nie mówiłem o tym nikomu. Nie analizowałem.
Zostawiłem to w tym miejscu, nad rzeką, razem z własnym cieniem.
Aż do tego wieczora…
Było cicho. Deszcz lekko stukał w parapet.
Siedziałem na krześle z kubkiem herbaty, której nie posłodziłem. Nie lubiłem słodkiego.
Telewizor brzęczał w tle. Nie słuchałem.
Po prostu bałem się ciszy.
Wtedy rozległo się pukanie. Trzy razy. Cicho, bez nacisku.
Znieruchomiałem, po czym wstałem powoli.
Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem.
W progu stał on — ten sam mężczyzna, który wyciągnął mnie z rzeki.
Bez kaptura. Z mokrymi włosami przyklejonymi do czoła. Ciemna kurtka, ramiona wyprostowane jak u kogoś, kto nigdy nie musi się bronić.
Twarz szczupła, ostre rysy, a w nich spokój tak nienaturalny, że aż niepokojący.
I oczy.
Te same bursztynowe oczy, które tamtej nocy świeciły w ciemności jak zwierzęce.
Ale to, co mnie naprawdę zatrzymało, to nie on.
To to, co trzymał.
Na ramieniu miał nosidełko. W środku spało niemowlę, zawinięte w ciemny koc. Rude włoski, blada skóra. Oddech ledwie widoczny.
Patrzyłem, nie ruszając się. Pytania cisnęły mi się do gardła, ale żadne nie chciało przejść przez usta.
— Co…? — wydusiłem w końcu.
— Jej matka nie żyje — przerwał mi. — Ojciec nie może jej zatrzymać.
Wyciągnął w moją stronę grubą kopertę. Wziąłem ją odruchowo, nie odrywając od niego wzroku.
— Starczy. Na początek. Na dom. Na spokojniejsze życie.
Koperta była ciężka. Rozerwałem ją.
W środku — plik banknotów, gruby jak moja pięść.
A pod nimi… paszport. Akt urodzenia.
W rubryce „ojciec” — moje imię i nazwisko.
W rubryce „matka” — Caroline.
Data sprzed kilku dni.
— Co…? — Palce zadrżały mi na papierze. — Caroline…? — podniosłem na niego wzrok. — Ona… ona nie żyje. Jakim cudem tu jest jej nazwisko? Kto to załatwił?
— Ktoś, kto miał taką możliwość — odparł bez mrugnięcia. — I radzę ci zmienić miejsce zamieszkania. Tam, gdzie ludzie nie będą zadawać pytań.
— Dlaczego ja? — poczułem, jak pytania piętrzą się we mnie coraz bardziej. — Dlaczego nie rodzina? Opieka społeczna? Ktokolwiek?
— Bo ty dokładnie wiesz, co to znaczy, kiedy ktoś nie ma już nikogo.
— Ale ja nawet… — urwałem, patrząc w stronę nosidełka. — Ja nie wiem nic o tym dziecku. Skąd mam wiedzieć, że to bezpieczne? Legalne? Dlaczego miałbym wziąć dziecko od obcego? Kim ty w ogóle jesteś?
— Tłumaczenia zostawmy tym, którzy mają na to czas — mruknął. — Jestem tu, bo ty możesz jej dać coś, czego ja nie mogę. Zwykłe życie.
Spojrzałem znowu na koc, jakbym chciał upewnić się, że w środku rzeczywiście jest niemowlę.
— A jeśli się nie zgodzę?
— To się nie wydarzy — powiedział spokojnie, a w jego głosie było coś, co ściągnęło mi chłód na kark.
Spojrzałem znowu na dziecko. Ciche. Bezbronne.
Wystarczyło, że poruszyło rączką, a w piersi znów poczułem ten znajomy ból.
Milczałem chwilę, czując, jak rozsądek i ta stara pustka walczą o przewagę.
On przez moment tylko patrzył, po czym ostrożnie odpiął pasy, wyjął dziecko i przytrzymał je w ramionach.
— Jak ma na imię? — zapytałem drżącym głosem.
Nie odpowiedział od razu. Spojrzał w dół na dziecko, jakby sprawdzał, czy na pewno śpi.
Przesunął palcem po jej policzku — delikatnie, choć wyglądał na kogoś, kto raczej nie robi takich gestów często.
— Nora.
Coś we mnie drgnęło. Nie wiem, czy od imienia, czy od tego, jak je wypowiedział.
Jakby ważyło więcej niż całe to spotkanie.
— Nawet jeśli ją wezmę… — zacząłem, ale urwałem.
On już mi ją podawał.
Przyjąłem ostrożnie. Jakby mogła się rozpaść od samego powietrza. Poczułem ciepło bijące przez koc. Maleńkie palce zacisnęły się na materiale.
Przez moment miałem przed oczami dłoń mojego syna w szpitalu.
Tamte palce były zimne.
Odwrócił się do drzwi, ale zatrzymał się w progu.
— Jeśli zawiedziesz, będę musiał tu wrócić — rzucił mi spojrzenie. Złote jak bursztyn, ale żywe — jakby coś w nich płonęło od środka. — A uwierz, żaden z nas tego nie chce.
Przez sekundę chciałem zapytać.
O jego oczy.
Chciałem wiedzieć, co ja właściwie widzę.
Ale ugryzłem się w język.
Nie chciałem znać odpowiedzi.
Stałem w progu, patrząc, jak znika w deszczu.
Potem spojrzałem na nią.
Mała. Krucha. Oddychała spokojnie, jakby nie miała pojęcia, że trafiła do kogoś, kto nie planował już żyć.
Decyzja zapadła, choć nie wypowiedziałem ani słowa.
Zostałem sam.
Z dzieckiem.
W mieszkaniu, gdzie wszystko cuchnęło wilgocią, a lodówka warczała jak stary pies.
Patrzyłem na to małe ciało zawinięte w koc. Rude włosy, pomarszczona skóra, oddychała płytko.
I wtedy coś się we mnie spięło — nie ze wzruszenia, tylko z czystego strachu.
Bo to wszystko było znajome.
Zbyt znajome.
Nie panikowałem jak ktoś, kto nie wie, jak trzymać dziecko.
Panika przyszła z innego miejsca — z pamięci.
Ten sam ciężar na ramieniu.
To samo ciepło skóry.
Ten sam rytm oddechu, który potrafił uspokoić każdą noc — dopóki się nie zatrzymał.
Nie wiedziałem, co robić, bo wiedziałem dokładnie, co robić.
A właśnie tego bałem się najbardziej.
Położyłem ją ostrożnie na starej kanapie, tak jak kiedyś kładłem Owena po kąpieli.
Koc zsunął się lekko. Dziecko drgnęło.
Instynkt kazał mi poprawić materiał, zakryć jej stopy. Zrobiłem to.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ręce mi się trzęsą.
Usiadłem obok. Patrzyłem, jak oddycha.
Nie miałem pojęcia, czy to wszystko jest legalne, prawdziwe, sensowne.
Paszport, akt urodzenia — fałszywe, kurewsko dobrze podrobione.
On wcisnął mi w ręce dziecko i zniknął w deszczu.
Nora. Tak powiedział mężczyzna. Nora.
Powtórzyłem jej imię w myślach.
Raz.
Drugi.
Za trzecim razem poczułem, że coś się we mnie złamało.
Ale nie bolało.
To nie było pęknięcie.
To było… otwarcie.
Dziecko poruszyło się lekko. Mruknęło.
Ona… była moja.
Nikt mnie nie pytał. Nikt mi nie dał czasu.
Ale kiedy spojrzałem w jej twarz — pomarszczoną, czerwoną, nierówną — zobaczyłem nie nowy początek.
Zobaczyłem konieczność.
A konieczność ma w dupie, czy jesteś gotów.
I w tej jednej sekundzie, nie będąc gotowym, nie będąc nawet trzeźwym, nie będąc kimś, kto zasługiwał — zostałem ojcem.
Po raz drugi.
Nie przez papier.
Nie przez krew.
Przez decyzję, której nie wypowiedziałem na głos.
Ale która była prawdziwsza niż wszystko, co zrobiłem od dnia, w którym straciłem własne dziecko.
Spojrzałem na małą, a później delikatnie podniosłem ją z kocyka.
Nora wtuliła się w moją klatkę piersiową.
Oddychała lekko.
Zamknąłem oczy. Nie wiedziałem, co zrobię za godzinę, za dzień, za miesiąc.
Nie miałem łóżeczka, mleka, planu.
Miałem tylko ją.
A kiedy poruszyła palcami i wydała z siebie ten krótki, urwany dźwięk — nie płacz, raczej oddech — zrozumiałem jedno:
To nie jest moja druga szansa.
To jest jej pierwsza.
I nie mogę jej spieprzyć.ROZDZIAŁ III
Pęknięcie
CHARLIE
_„ŚWIAT ŁAMIE KAŻDEGO, A POTEM WIELU JEST SILNYCH W MIEJSCACH, W KTÓRYCH PĘKLI.”_ — ERNEST HEMINGWAY
Zaczęło się od deszczu. Tego uporczywego, jednostajnego, który lał się godzinami i nawet nie próbował być dramatyczny. Spadał cicho, jakby sam nie wiedział po co, ale nie zamierzał przestać. Tak samo jak my — nie przestawaliśmy pakować.
Nora siedziała na podłodze, czteroletnia, mała, z nogami podwiniętymi pod siebie. Patrzyła uważnie na moje ręce, milcząc. Miała na sobie różowy sweter z niedopiętym guzikiem i legginsy z małym rozdarciem na kolanie. Twierdziła, że „takie są wygodniejsze”.
Przerzucałem zawartość szuflad bez planu — noże obok kabli, zdjęcia z rękawicą do pieczenia. Nie pakowaliśmy się. Ewakuowaliśmy. W przeprowadzce masz pudełka. W ucieczce — tylko oddech.
Nie pytała, dlaczego wyjeżdżamy. Wiedziała po swojemu. Wiedziała, że Red Ridge nie było miejscem dla nas. Każdy tam pamiętał Caroline i Owena. I każdy prędzej czy później zacząłby pytać — skąd wzięła się Nora.
Od początku mówiłem jej jedno: że Caroline była jej mamą, a Owen jej starszym bratem. Że oboje poszli do nieba. To była historia, którą sam sobie opowiadałem, żeby łatwiej było w to wierzyć. Ale wiedziałem, że to nieprawda.
Prawda była taka: pewnej nocy w deszczu pojawił się nieznajomy. Stał w progu, wysoki, w ciemnym płaszczu, z kapturem naciągniętym głęboko i bursztynowymi oczami, których nie zapomnę do końca życia. Przyniósł dziecko. Bez słowa wyjaśnienia. Położył na stole kopertę z gotówką, aktem urodzenia, w którym wpisane było moje nazwisko jako ojca, i złoty łańcuszek z medalikiem.
Patrzyłem wtedy na ten dokument i nie rozumiałem nic. Skąd znał mój adres? Skąd wiedział, jak się nazywam? Jakim cudem akt urodzenia wyglądał jak oficjalny, prawdziwy? Był kompletny. Tak jakby to wszystko od dawna było zaplanowane.
Z tym medalikiem znalazłem sobie wygodne wytłumaczenie. Powiedziałem Norze, że „B” na nim to pamiątka po Caroline — jej panieńskie nazwisko brzmiało Bridges. Nie musiała wiedzieć więcej. Łańcuszek był dla niej szczególny — była za mała, żeby go nosić, ale lubiła, gdy wyciągałem go z szuflady. Obracała w paluszkach tę złotą literę i patrzyła, jak błyszczy.
Brightmore miało być inne: sielskie, rodzinne, dalej od tych, co pamiętali za dużo, bliżej tych, co nie wiedzieli nic.
— Tato? — odezwała się cicho, nie patrząc na mnie, tylko na moje ręce. — Zostawiamy też to?
Trzymała ramkę. Jedno z niewielu zdjęć, które nam zostały. Caroline — ze swoim promiennym uśmiechem, Owen w czapce z daszkiem i pierwszymi ząbkami. Ja stałem z boku, jak ktoś przypadkowy, kto wszedł w kadr.
Przykucnąłem.
— Nie — powiedziałem. — To zabieramy.
Skinęła głową i ułożyła zdjęcie na szczycie jednego z kartonów, jakby to był najważniejszy przedmiot, jaki mieliśmy. Potem znowu usiadła na podłodze, zawijając w palce rękaw.
W kuchni zegar tykał nierówno. W Red Ridge czas już nie płynął normalnie. Ja liczyłem dni bez bourbona o poranku. Nora dorastała w cieniu ludzi, których nie znała, ale którzy byli jej rodziną — przynajmniej w tej opowieści, którą stworzyłem.
Lubiła słuchać moich historii — tych prostych, prawdziwych, o Caroline i Owenie: jak Owen bał się burzy, jak Caroline nie lubiła kawy bez cukru. Te historie wystarczały jej wtedy.
I czasem wystarczały też mnie.
Wieczorem odpuściłem pakowanie. Kartony zostały otwarte, rzeczy nieposegregowane. Nora zasnęła na kanapie z poduszką w lisy — tą, której nie lubiła, bo mówiła, że lisy „patrzą za bardzo”, ale nie pozwalała mi jej wyrzucić.
Usiadłem przy niej i patrzyłem na jej twarz. Nie przypominała Caroline w rysach. Ale sposób, w jaki spała… tak. Czoło spokojne, dłoń przy policzku, lekko rozchylone usta.
Czasem naprawdę myślałem, że Caroline ją do mnie przysłała. Ale przecież wiedziałem, że to nie tak.
Znowu padało.
Przeszedłem do kuchni i otworzyłem lodówkę, jakbym szukał w niej odpowiedzi. Tylko mleko, które pewnie już nie było mlekiem, i musztarda. Zamknąłem drzwi i oparłem się o blat.
Nie bałem się wyjazdu. Bałem się tylko tego, czy dam jej wystarczająco dobry dom.
Nie miałem planu. Ale miałem decyzję.
Brightmore miało być tym, czego szukałem — małym, sielskim miasteczkiem, nieidealnym, ale spokojnym. Dawało szansę na zwyczajne życie w miejscu, gdzie nikt nie zadawał pytań o przeszłość i gdzie liczyło się tylko „tu i teraz”.
Dom na końcu cichej uliczki. Nieduży, parterowy, z poddaszem, które Nora od razu pokochała — tam urządziłem jej sypialnię. Ściany pomalowaliśmy razem — błękitne, choć farba miała na puszce nazwę „grafit księżycowy”. Dla Nory to był kolor snu, którego nigdy mi nie opowiedziała. Ale wystarczyło, że patrzyła z zadowoleniem, gdy farba schła.
Na głównym placu kupiłem nieużywany warsztat samochodowy. Porządny budynek, idealny dla kogoś takiego jak ja — kto potrafił rozkręcić i naprawić wszystko, co miało silnik i śruby. Warsztat szybko stał się miejscem pracy, ale też bezpiecznym azylem.
Nasza codzienność zaczęła się układać. Rano wstawałem pierwszy, robiłem jej śniadanie — czasem tosty, czasem owsiankę, czasem tylko filiżankę mleka. Nora zawsze miała swoją ulubioną — porcelanową, z zielonym brzegiem.
Po szkole wracała spokojna. Czasem przychodziła z błotem na butach, czasem z pytaniami, ale najczęściej — po prostu była. Siadała przy stole i rysowała swoje linie i kształty, których nie rozumiałem, ale które zdawały się ją uspokajać.
Wieczorami siadaliśmy razem do filmów. Westerny, bajki, dokumenty o oceanach albo wulkanach. Nora lubiła głos lektora — mówiła, że przy nim łatwiej się zasypia.
Mogliśmy pozwolić sobie na to, co trzeba. Bez luksusów. Ciepły dom, proste posiłki, rutyna, która dawała poczucie stabilności.
Pieniądze, które zostawił tamten mężczyzna, leżały w metalowej kasetce. Ruszyłem tylko tyle, ile trzeba było na dom, warsztat i start. Reszty nie potrafiłem dotknąć. Jakby to nie było nasze. Jakby należało do czegoś, czego jeszcze nie rozumiałem.
Wolałem życie skromne, ale znane. Bez luksusów. Bez długów wdzięczności. Nawet jeśli one były tylko w mojej głowie.
Nie byliśmy idealni. Ale w Brightmore mieliśmy to, czego potrzebowaliśmy: codzienność, w której wszystko wydawało się… możliwe.
I przez chwilę to wystarczało.
— ––
To był zwykły dzień. Jeden z tych, których nikt nie zapisuje. Pogoda nie zostawiła śladu, nikt nie dzwonił, radio brzęczało w tle. W kuchni pachniało kawą, którą zapomniałem wypić, i pieczywem, które Nora nazwała kiedyś „szczerym” — bo było tak twarde, że przynajmniej niczego nie udawało.
Usłyszałem krzyk. Krótki, ostry. W sekundę byłem na schodach prowadzących na poddasze i otworzyłem drzwi do jej pokoju gwałtownie.
Nora siedziała na podłodze, z nogami pod sobą, wśród rozsypanych papierów, nożyczek i pudełka kredek. Podniosła w górę palec — czerwony, z kropelką krwi, która zdążyła już skropić papier i jej legginsy.
— Nora! — przykucnąłem obok. — Pokaż mi rękę.
Nie płakała. Jeszcze nie. Patrzyła na ranę szeroko otwartymi oczami — bardziej pytającymi niż przestraszonymi. Podała mi dłoń bez słowa.
Rana była cienka, ale głęboka. Sięgałem po ręcznik, gdy nagle… skóra zaczęła się zasklepiać. Najpierw brzegi, potem środek. Jakby ktoś cofał czas. Po kilku sekundach została tylko blada kreska. Potem nic.
Zamarłem.
Ona też.
Spojrzała na mnie i wyszeptała:
— Czemu… to się zrobiło?
Nie odpowiedziałem od razu. Poczułem znajome, twarde ukłucie w piersi — ten rodzaj bezradności, którego nie potrafiłem wytłumaczyć nikomu. W końcu, najprościej jak potrafiłem:
— To się czasem zdarza.
Nie dopytywała więcej. Podniosła nożyczki, poszła do łazienki umyć ręce. A ja zostałem w jej pokoju — na podłodze, z chusteczką, której nie zdążyłem użyć.
Siedziałem, gapiłem się na plamkę krwi. Widziałem w niej znak drogowy. Tyle że nie ostrzegał. Tylko informował: kierunek zmieniony. Witaj w pierdolonym nieznanym.
Tego wieczoru siedziałem długo w kuchni, przeglądając kolejne strony w komputerze: „dziecko szybkie gojenie ran”, „samouzdrawianie”, „regeneracja skóry u dzieci”. Im dalej, tym gorzej — blogi, teorie spiskowe, opowieści o eksperymentach wojskowych. Nic, co dawałoby jakąkolwiek odpowiedź.
Zamknąłem laptopa o drugiej w nocy i patrzyłem przez okno na pustą ulicę Brightmore. Świat wyglądał normalnie.
Ale w moim domu już nic nie było normalne.
Kolejne miesiące przyniosły drobiazgi. Tu skaleczenie papierem — rana znikała, zanim zdążyłem sięgnąć po plaster. Tam zadrapanie od gałęzi — blizna, której nie było po kilku sekundach.
Czasem siadałem przy stole i patrzyłem na jej kubek — ten stary, z pękniętym uchem — i myślałem: „Nie wiem, jak ją ochronić przed pytaniami, które przyjdą.”
Dwa lata później przyszło coś większego.
Grali z Theo w piłkę na ulicy. Śmiała się wtedy tak głośno, że aż wychyliłem się z ganku, żeby ich obserwować. Theo podał jej piłkę, Nora ją odbiła, potykając się i upadając na asfalt. Kolano rozcięło się głęboko, zasyczała przez zęby, ale zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rana zaczęła się już zamykać — na moich oczach.
Szybko podszedłem i zanim Theo zdążył zobaczyć więcej, objąłem ją ramieniem.
— Chodź, skarbie. Sprawdzimy to w domu — powiedziałem spokojnie, jakby nic się nie stało.
Theo uśmiechnął się lekko, patrzył jeszcze za nami, nie podejrzewając niczego. W tamtej chwili poczułem irracjonalną wdzięczność za jego niewiedzę.
W łazience, za zamkniętymi drzwiami, przyklęknąłem przed nią i podwinąłem nogawkę legginsów. Rana już prawie zniknęła. Pozostał tylko drobny, różowy ślad. Wyjąłem plaster i przykleiłem go powoli, ostrożnie, choć wiedziałem, że nie jest potrzebny.
Patrzyłem jej w oczy — wiedziała, że robimy to nie dla niej, tylko dla mnie.
Każde takie zdarzenie wbijało się we mnie głębiej. Czułem się coraz bardziej osamotniony, coraz mniej pewny tego, czy potrafię być ojcem kogoś takiego jak ona. Każdej nocy, po takich sytuacjach, powtarzałem w myślach jak mantrę: „Tylko nie w szkole. Nie tam, gdzie pytania znajdą się szybciej niż odpowiedzi.”
A Nora… nigdy nie rozmawialiśmy o tym wprost. Ale wiedziałem, że rozumiała więcej, niż chciała przyznać. W jej spojrzeniu było coś dojrzałego, coś, co nie pasowało do wieku. Jakby w tej ciszy między nami zbudowało się coś na kształt niepisanej umowy: „Nie pytamy, nie mówimy. Udajemy.”
Wieczorami, gdy zasypiała, siadałem przy stole i wracałem do tego w myślach. Próbowałem to jakoś tłumaczyć — może wyjątkowo szybka regeneracja, może nadwrażliwość skóry, może jeszcze coś, o czym medycyna nie wie. Sam w sobie szukałem tych wyjaśnień, jakbym wciąż miał szansę znaleźć w tym coś racjonalnego, coś, co pozwoli mi poczuć się normalnym ojcem w normalnym domu.
Ale wiedziałem, że to były tylko złudzenia.
Tego, co miało przyjść potem — nie dało się już wytłumaczyć.
— ––
Zaczęło się niewinnie.
— Śniło mi się, że dom do nas mówił — rzuciła pewnego ranka przy śniadaniu, mieszając płatki w misce, z mokrymi włosami i miną, jakby myślami była dwa kroki przed rzeczywistością.
— I co mówił? — zapytałem od niechcenia.
Wzruszyła ramionami.
— Że trzeba uważać na podłogę. Że coś pod nią czeka.
Zaśmiała się od razu, jakby chciała rozbroić własne słowa. Ale nie był to dziecięcy śmiech — raczej próba zatuszowania czegoś, czego sama nie rozumiała.
Nie ciągnąłem tematu.
Tego dnia jedna z desek w korytarzu naprawdę puściła. Nie złamała nogi, tylko się potknęła — ale patrzyła potem na tę podłogę dłużej niż zwykle. Nic nie powiedziała. Ja też nie.
Potem było więcej takich drobiazgów.
— Cass dziś przyniesie coś głupiego — oznajmiła raz rano, poprawiając pasek w plecaku.
I Cass przyniosła: puszkę gazu w spreju, który miał brzmieć jak ryk tygrysa, a brzmiał jak zepsuty odkurzacz.
— Theo będzie miał podrapane ręce — powiedziała innym razem, zupełnie od niechcenia.
A po południu Theo faktycznie przyszedł z zadrapaniami na przedramionach. „Gałąź mnie zdradziła” — powiedział, śmiejąc się półgębkiem.
Nic nie mówiłem. Ale coraz bardziej mnie to uwierało. Jak coś, co za bardzo pasuje do układanki, która nigdy nie powinna mieć takiego kształtu.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci tamta scena.
Siedziałem przy kuchennym stole, przewracając w palcach wyszczerbiony kubek, gdy Nora wróciła do domu, usiadła naprzeciwko i spojrzała na mnie poważnie, z tą swoją zamyśloną miną, która mówiła, że nie będzie to zwykła rozmowa.
— Tato… dzisiaj, kiedy wracałam, pani Fielding wychodziła z zakupami. Pomogłam jej wejść po schodach… dotknęłam jej ramienia… i wtedy coś zobaczyłam.
— Co zobaczyłaś? — zapytałem, próbując zachować spokojny ton.
— Że w jej kuchni… stoi garnek, a ona zapomina o ogniu. I potem… płomienie, dym, wszystko się pali.
Zamarłem. Nie dlatego, że brzmiało to niepokojąco. Brzmiało za prawdziwie.
— To tylko wyobraźnia, skarbie — powiedziałem spokojnie, choć w środku wszystko się zaciskało.
Skinęła głową. Ale wiedziałem, że nie uwierzyła w moje słowa. I chyba nawet nie oczekiwała, że uwierzę w swoje.
A dwa dni później sąsiedzi mówili, że pani Fielding faktycznie zostawiła garnek na gazie. Zauważył to Theo — był akurat w pobliżu i wszedł, żeby wyłączyć palnik, zanim coś się stało.
Usiadłem na werandzie z filiżanką, która wystygła, zanim ją wypiłem, i myślałem tylko o jednym: to nie przypadek.