Dziewczyna z kalendarza - ebook
Najnowsza powieść Sebastiana Fitzka, gwiazdy niemieckiej sceny literackiej!
Mroczny, wielowarstwowy psychothriller mistrza gatunku, którego fabuła zmrozi nawet gotowych na wszystko czytelników Donato Carrisiego, Harlana Cobena, i Jo Nesbø.
Co jeśli śmierć jest twoją jedyna szansą na przeżycie?
Jedenaście lat temu Alma została jako niemowlę oddana do adopcji. Towarzyszyły temu tajemnicze okoliczności, a pilnie strzeżone akta zawierają informację, że tożsamość biologicznej matki nie może zostać ujawniona, ponieważ naraziłoby ją to na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Dziewczynka cierpi jednak na zagrażającą życiu chorobę i pilnie potrzebuje dawcy szpiku. Aby uratować córkę, adopcyjna matka – psycholożka z dużym dorobkiem naukowym – rozpoczyna desperackie poszukiwania biologicznych rodziców Almy. Przeczesując internet, natrafia na miejską legendę o Dziewczynie z Kalendarza, młodej kobiecie, która przed Bożym Narodzeniem znalazła schronienie w zacisznej chacie w Lesie Frankońskim. Tam dopadł ją psychopata i zmusił do otwarcia adwentowego kalendarza horroru ...
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8361-971-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem przerażona kobieta dzwoni w nocy pod numer alarmowy, by zamówić pizzę, a tak naprawdę żeby przekazać policji, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy na miejscu zjawia się patrol, znajduje makabryczny kalendarz adwentowy rozstawiony po całym domu. Ktoś zamienił świąteczną tradycję w śmiertelną grę…
NIEMAL KAŻDY SPRAWCA BYŁ KIEDYŚ OFIARĄ I W KAŻDEJ OFIERZE KRYJE SIĘ POTENCJALNY SPRAWCA
Po raz pierwszy Valentina Rogal przeżyła koszmar przemocy jako uczennica szkoły Schloss Lobbeshorn. Po dziesięciu latach wynajęła przed Bożym Narodzeniem domek w Lesie Frankońskim, rzekomo po to, by uczyć się do egzaminu adwokackiego. Tylko ona wie jednak, po co przyjechała w to miejsce i czy sama nie ściągnęła na siebie horroru, który ją tam spotkał.
Jedenaście lat później psycholożka Olivia Rauch, szukając biologicznej matki adoptowanej córki, trafia na historię Dziewczyny z Kalendarza, młodej kobiety, która przed laty w czwartą niedzielę adwentu wpuściła do domu psychopatę.SEBASTIAN FITZEK
Autor ponad dwudziestu bestsellerowych thrillerów, z których wiele zostało sfilmowanych; przez 6 lat z rzędu najlepiej sprzedający się pisarz w Niemczech. Jego powieści publikowane są w 37 krajach, a ich łączna sprzedaż osiągnęła 20 milionów egzemplarzy. Zadebiutował w 2006 roku _Terapią_ (nakręcony na jej podstawie miniserial można obejrzeć na platformie Prime Video). W 2017 roku otrzymał Ripper Award (Europejską Nagrodę za Literaturę Kryminalną). Sebastian Fitzek mieszka z rodziną w Berlinie.
www.sebastianfitzek.de1
Zapis z przyjęcia zgłoszenia
20 grudnia, godzina 23.34, Centrala policji w Hof, Bawaria.
P: Numer alarmowy. W czym mogę pomóc?
Z: Tak… Dzień dobry. Chciałabym zamówić pizzę.
P: Droga pani, dodzwoniła się pani pod numer alarmowy policji.
Z: Tak, właśnie. Z salami i serem.
(Przerwa).
P: Rozumiem… Czy coś pani zagraża?
Z: Tak.
P: Nie jest pani sama w pomieszczeniu?
Z: Nie.
P: Czy sprawców jest więcej?
Z: Nie. Tylko jedna pizza.
P: Dobrze. Bardzo dobrze pani idzie. Czy ten ktoś jest uzbrojony?
(Dłuższa przerwa).
Z: Tak. Poproszę rozmiar XXL.
P: Jest pani ranna?
Z: Pepperoni.
P: Ciężko?
Z: (udręczony śmiech) Umrę, jeśli zaraz nie dostanę czegoś do jedzenia.
P: Okej. Jest pani bardzo dzielna. Świetnie pani idzie. Zaraz zjawi się u pani pomoc. Proszę mi teraz podać swój dokładny adres.
Z: Hm… Oczywiście. (Przerwa. Ciężki oddech). Proszę dostarczyć ją do Rabenhammer na ulicę, eee… na Tannensteig osiemnaście.
P: Czy to mieszkanie?
Z: Hm… to domek letniskowy. Haus Waldpfad.
P: Dobrze. A jak się pani nazywa?
Z: Valentina. Valentina Rogall. Ale oczywiście na dzwonku nie ma nazwiska. Co…?
(Szelest, słuchawka najwyraźniej zostaje zasłonięta dłonią).
Z: (do kogoś innego w pomieszczeniu) Dobrze. Tak, powiem. (Znów do słuchawki. Niepewnie. Drżącym głosem). Halo? Proszę zostawić pizzę przed drzwiami. Gotówka będzie pod wycieraczką.
P: Gdzie dokładnie przebywa pani w tym domu? Na parterze?
Z: Nie.
P: A więc na pierwszym piętrze?
Z: Tak. (Przerwa, szelest). Ile to może potrwać?
P: Pomoc będzie u pani w ciągu kilku minut. Proszę teraz powiedzieć: „Żaden problem, zaczekam na linii, aż skontaktuje się pan z dostawcą”.
Z: Żaden problem, zaczekam na linii, aż skontaktuje się pan z dostawcą. Moment, proszę poczekać. Mam jeszcze powiedzieć…
(Dłuższa przerwa. Szelest. Niezrozumiałe mamrotanie w tle. Stłumiony jęk).
Z: Nie, nie zrobię tego.
P: Halo? Halo? Jest tam pani jeszcze?
(Głośny, udręczony krzyk kobiety).
Połączenie zostaje przerwane.
Koniec nagrania: godzina 23.37.2
Rabenhammer, Tannensteig 18
Godzina 23.51
STRACHNITZ
Z opuszczonymi do połowy roletami domek z dachem pokrytym łupkiem wyglądał tak, jakby mrugał do sierżanta Strachnitza ze skraju lasu.
Noc była gwiaździsta, lodowata. Księżyca w pełni nie przesłaniała ani jedna chmurka, tak że mógł służyć policjantom za reflektor i sprawiał, że mimo późnej godziny panowała atmosfera jak o zmierzchu.
Przez ostatnie dni padał śnieg, wczoraj rano na chwilę przestał, ale wieczorem znów się rozpadało, dotarcie po cichu na miejsce było więc praktycznie wykluczone. Ciężkie buty Strachnitza i idącej za nim koleżanki skrzypiały przy każdym kroku, gdy wspinali się do ostatniego domu dróżką, którą ktoś wysypał żwirkiem. No ale dzięki temu podejście pod wzniesienie nie zmieniło się w lodowisko. Mimo to Strachnitzowi i tak groził upadek. Znów pił, wbrew procedurom. Za dużo alkoholu, za mało wody. Czuł jeszcze w kościach minione godziny i wydawało się, że droga do Haus Waldpfad, jak nazywano ten niewielki domek w wakacyjnym portalu internetowym, wydłuża się, zamiast skracać.
– Całkiem tu spokojnie – zwrócił się do młodszej koleżanki, która przybyła na miejsce kilka minut po nim. Kiedy przez radio odezwała się centrala, Strachnitz znajdował się akurat w pobliżu. Treść wezwania nie pozostawiała jednak żadnych wątpliwości – nie chodziło o rutynową wizytę, którą można złożyć w pojedynkę – musiał więc poczekać na Samirę.
Policjantka nabrała czystego powietrza w płuca i rozejrzała się.
– W każdym razie ktoś tu jeszcze nie śpi – powiedziała.
Na piętrze paliło się światło, resztę domów na osiedlu spowijała ciemność. W paru ogródkach były włączone światełka na choinkach, ale Haus Waldpfad nie miał oświetlenia zewnętrznego, tylko w świątecznie udekorowanym oknie migotała wypalona do jednej trzeciej gruba świeca.
– Popatrz! – Samira wskazała na ziemię.
Liczne ślady butów, nieznacznie przykryte wieczornym śniegiem, świadczyły o tym, że ta ścieżka była niedawno częściej używana. W którymś momencie z całą pewnością przez Valentinę Rogall – młodą kobietę, która odbyła niecodzienną rozmowę z przyjmującym zgłoszenia człowiekiem pod numerem alarmowym.
– Dziwne – rzucił Strachnitz.
Prognozy pogody z ostatnich dni sprawiły, że mało kto wybierał się w tę okolicę na wędrówki. Lato było gorące i suche, a teraz na zmurszałych koronach drzew zalegał świeży śnieg. Burza mogłaby więc mieć groźne dla życia konsekwencje. Nie dalej jak przed rokiem lekkomyślny spacerowicz został trafiony złamanym konarem.
Życie w zgodzie z naturą, co za bzdura, pomyślał policjant, sięgając odruchowo do kamizelki po broń.
Strachnitz kochał Las Frankoński, ten zaśnieżony górski krajobraz rodzinnych stron, świeże powietrze i ciepłe promienie słońca na szczytach. Nie był jednak na tyle głupi, by sądzić, że Matka Ziemia jest jego przyjaciółką.
„Przyroda chce nas zabić. Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, powodzie, bakterie, dzikie zwierzęta, wirusy, kleszcze, choroby, mordercze upały, potworne mrozy… Człowiekowi udało się to wszystko przetrwać przez tysiące lat. Ale nie dzięki temu, że zostawił przyrodę w spokoju, tylko dzięki temu, że się przed nią chronił. Tak jak ludzie chronili się przed atakami wrogów, wykorzystując do tego jaskinie, domy, ubrania, leki, ogrzewanie, strzelby, wędki i trutki na szczury”.
Tego nauczył go ojciec.
„Czyli zwalczamy przyrodę?”, spytał go w dzieciństwie Strachnitz i zarobił policzek.
„Nie słuchasz mnie. Powiedziałem: Bronimy się przed nią, a nie z nią walczymy. To przyroda zwalcza nas. I słusznie. Jesteśmy jej wrogami. Nie pełnimy żadnej funkcji w łańcuchu pokarmowym. Nasz byt nie ma żadnego sensu, więc przyroda nie musi nam składać oferty pokojowej. I dlatego te wszystkie próby oszczędzania prądu, ograniczenia spożycia mięsa i produkowania mniejszej ilości śmieci są czystym idiotyzmem. To tak, jakby proponować rakowi, by dawał mniej przerzutów. Jesteśmy nowotworem przyrody. Z jej punktu widzenia musimy zostać całkowicie wyeliminowani”.
Z wiekiem Strachnitz coraz lepiej rozumiał zgorzknienie starego, potem już ciężko chorego ojca, który przez całe życie pokazywał opinii publicznej inną twarz. Twarz poważnego podkomisarza śledczego, pozostającego niezmiennie w służbie potrzebujących ochrony obywateli.
Co za obłudnik!
Tylko dlaczego Strachnitz posłuchał ojca, poszedł w jego ślady i wstąpił do policji? Przypomniał sobie jego słowa.
„Dalej chcesz marnować sobie życie w ochronie? Może zacząłbyś wreszcie pracować jak prawdziwy mężczyzna w robocie dla prawdziwych mężczyzn?”
Strachnitz żałował niemal codziennie swojej decyzji. Tego dnia może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo to nie mógł zdać się na swój wewnętrzny głos, który – niesiony lodowatym wiatrem – szeptał mu do ucha, żeby zawrócił i nie wchodził do tego domu. A już na pewno nie na kacu, który przy każdym kroku rozszarpuje mu synapsy.
Na szczęście na tyle się kontrolował, że młoda policjantka nie zauważyła jego opłakanego stanu. Taką miał przynajmniej nadzieję.
Droga poprowadziła ich najpierw koło stodoły, potem obok stanowiącego przybudówkę domu garażu, na którego płaskim dachu znajdował się niewielki taras z widokiem na las.
Czujnik ruchu aktywował lampę wiszącą nad wejściem z tyłu.
Szybka w drzwiach była pomazana od środka czarnym markerem.
– Dziwne – skomentowała Samira.
Strachnitz skinął głową.
– Wygląda to jak rysunek – zauważył.
Łukowata linia, która mogła przedstawiać cyfrę _2_ albo literę _S_, w zależności od tego, czy patrzyło się na nią od wewnątrz, czy z zewnątrz.
Drzwi były uchylone. Strachnitz ostrożnie je pchnął. Przesunęły się z cichym skrzypnięciem do ciasnego, ciemnego przedpokoju. Z prawej strony wąskie schody prowadziły na piętro. Z lewej znajdowała się skrzynka z bezpiecznikami wpuszczona w ścianę pokrytą boazerią. Ta skrzynka również była oznaczona markerem. Widniała na niej cyfra _5_.
– Halo, przynieśliśmy pizzę! – zawołał Strachnitz tak głośno, że z pewnością słychać go było w całym domku.
Żadnej odpowiedzi. Tylko szum wiatru na zewnątrz.
Budynek wydawał się opuszczony, w środku wyczuwało się zapach wygaszonego kominka i mokrego psa.
Niestety, nie alkoholu.
– Jest tu ktoś?!
Na dole przy parkingu Strachnitz wyjaśnił Samirze, że nie powinni demaskować się jako policjanci: „Sprawca, który zagraża dzwoniącej, liczy na przyjazd dostawcy pizzy i chcemy, żeby pozostał w zwodniczym poczuciu bezpieczeństwa”. W związku z tym młoda kobieta zamieniła kurtkę od munduru na neutralny sztormiak.
– Nie ma pieniędzy pod wycieraczką! – zawołał i z pistoletem w pogotowiu wszedł cicho do przedpokoju. Zobaczył drewniane drzwi po lewej. Sufit był zbyt nisko zawieszony jak dla mężczyzny jego postury, Strachnitz musiał więc iść lekko pochylony.
Otworzył drzwi i wszedł do przytulnego na pozór saloniku: mała, ale wyglądająca na wygodną skórzana kanapa i fotel uszak, między nimi perski dywan w czerwony kwiatowy wzór, a na nim rozkładany stolik przed rustykalnym kominkiem. Z salonu wchodziło się do kuchni, której świątecznie udekorowane okno widzieli z zewnątrz. Opuszczona do połowy roleta, przed nią czarna świeca.
– Pusto! – stwierdziła Samira.
Strachnitzowi wystarczyło rzucić okiem, by zorientować się, że w tej staroświeckiej wiejskiej kuchni nikogo nie ma. Krzesła były odsunięte od stołu, na którym zalegały brudne naczynia. W powietrzu unosił się zapach zimnej kawy i absyntu.
– Popatrz! – Wskazał na szybę kominka. Narysowana na sadzy liczba _19_ przypomniała mu o brudnej klapie bagażnika jego prywatnego samochodu, na której dzieciaki w zeszłym tygodniu nabazgrały uśmiechniętą buźkę.
Ukląkł i otworzył drzwiczki kominka. Samira głośno jęknęła.
– O Boże!
Zaklął. Ordynarnie. Z paniką w głosie.
To nie może być prawda!
Przypomniało mu się, jak ojciec mówił o swoim najgorszym przypadku z czasów, gdy patrolował jeszcze ulice: Pewien ćpun, któremu wydawało się, że opętały go demony, usiłował odciąć sobie nożycami ogrodowymi lewą rękę „przeklętą przez diabła”.
Kurwa!
Tutaj, w kominku, nie było niczyjej ręki. Jedynie palec. Z oderwanym do połowy paznokciem. Skąpany we krwi, odcięty mało fachowo. Ułożony w palenisku na stercie podpałki tak, jakby był przystawką dla chorego na umyśle kanibala.
– Dobry Boże – wydusiła z siebie Samira i odwróciła wzrok.
– Przyślijcie nam tu techników! – poprosił Strachnitz przez radio. – I posiłki. A najlepiej przyślijcie też od razu karetkę.
Zapatrzył się w zimny kominek, przeklinając w myślach siebie i swoje życie. Zanim się podniósł, minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu i dlatego za późno zauważył, że koleżanki nie ma już w pobliżu.3
SAMIRA
Wprawdzie Strachnitz zabronił jej wchodzić samej na górę, ale nie widziała najmniejszego powodu, żeby go w tej kwestii słuchać. Wprawdzie był wyższy rangą i teoretycznie był jej przełożonym, ale jeśli wziąć pod uwagę jego oddech i to, jak się zataczał, nie był w stanie sensownie przeprowadzić tej interwencji, nie mówiąc o wydawaniu jej poleceń. Niech sobie czeka na dole na posiłki. Ona nie miała najmniejszego zamiaru wyrzucać sobie później, że zostawiła bezbronną kobietę na pastwę losu.
Wyciągnęła broń.
Wytarte stopnie skrzypiały wściekle przy każdym kroku. Jeśli ktoś znajdował się na pierwszym piętrze, to musiał ją słyszeć. Samira dała już sobie spokój z udawaniem, że jest dostawczynią pizzy, i szybko się zorientowała, że od samego początku nie było w ogóle takiej konieczności. Nie zastała nikogo w pomieszczeniach na górze: ani w sypialni, ani w małym gabinecie, z którego można było wyjść na położony na dachu garażu taras.
Nigdzie śladu Valentiny Rogall. Nigdzie śladu mężczyzny, który jej groził.
Ale także tutaj dało się jednoznacznie stwierdzić, że nie dalej niż kilka godzin temu w tym domu musieli przebywać ludzie: w sypialni ktoś niedbale rzucił kołdrę i poduszki obok małżeńskiego łoża. Prześcieradło wyglądało na świeżo zmienione, mimo plam. Podobnie jak na dole na drzwiach i skrzynce z bezpiecznikami, ktoś nabazgrał cyfry, tym razem czerwonym markerem do tekstyliów:
Po prawej stronie _9_, po lewej _17_.
Co tu się dzieje?
Obok łóżka Samira znalazła małą jasnozieloną kopertę, nie większą od karty kredytowej. Podniosła ją i wyciągnęła z niej liścik z tekstem napisanym cienkim czarnym flamastrem. Był to wierszyk, od którego Samirze wszystko przewróciło się w żołądku, jakby zjadła zgniłe jajo.
_Na górę, hej, pasterze,_
_Do łoża, stał się cud,_
_Dziewczyna z Kalendarza w skrzyni leży,_
_Na dole, i nie rusza jej wierzący lud._
Zastanawiała się, co może oznaczać ta _skrzynia_. Oczami wyobraźni zobaczyła zwłoki z obciętym palcem upchnięte w sarkofagu, kufrze albo czymś, co przypominało kształtem skrzynię, może w piaskownicy.
Albo…
Obeszła łóżko. Pochyliła się. Pomacała palcami dywan, który był tak ciemny, że w pierwszej chwili tego nie zauważyła – z łóżka sączyła się na podłogę jakaś ciemna ciecz.
Z łóżka.
Dokładniej mówiąc, ze skrzyni na pościel.
_Na górę, hej, pasterze._
_Na dole… w skrzyni._
_–_ Co tu się dzieje? – spytał Strachnitz z progu.
Światło pod sufitem jakby nagle straciło na sile.
Z bronią w pogotowiu Samira podniosła materac i otworzyła skrzynię na pościel po tej stronie łóżka, po której znalazła kopertę. Sprężyna mechanizmu otwierającego niechętnie ustąpiła, jakby znajdowała się w niewłaściwej – wymuszonej – pozycji.
Strachnitz, który tymczasem stanął za koleżanką, skierował tam snop światła latarki.
– O Boże! – wydyszała przerażona Samira.
Tego, co zobaczyła, nie dało się zidentyfikować ani jako kobiety, ani jako mężczyzny; przez chwilę wątpiła, czy to w ogóle jest człowiek. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak potwornego i nie słyszała tak niezrozumiałego krzyku.
– Karetkę! – usłyszała, jak Strachnitz woła do krótkofalówki. – Natychmiast!
W idealnym świecie Samira już słyszałaby wyjące syreny, pisk opon radiowozów i karetek. Migoczące koguty pojazdów uprzywilejowanych skąpałyby sypialnię w przesuwającym się niebieskim świetle.
Nie słyszała jednak niczego w tym rodzaju. I nie widziała świateł. Tylko wymazane krwią, ciężko oddychające coś w skrzyni na pościel.
Dziewczyna z Kalendarza?
– Gdzie ci przeklęci ratownicy?! – wydzierał się Strachnitz do radia.
Potem rozpętało się piekło.
Kiedy stał pochłonięty rozmową z dyżurnym, zakrwawiona istota niespodziewanie wyskoczyła ze skrzyni łóżka.
Samira próbowała strzelać, ale nie udało jej się oddać choćby jednego strzału, zanim to coś rzuciło się do niczym nieosłoniętego gardła Strachnitza.4
Siedem godzin później
STRACHNITZ
Ani śladu kaca. Żadnych mdłości. To zarejestrował po przebudzeniu jako pierwsze. A przecież od miesięcy nie budził się bez huku rozsadzającego czaszkę. Nie był to dla niego jednak powód do radości. Bo miał wrażenie, że jego szyja jest jedną wielką otwartą raną, którą jakiś sadysta owinął parzącymi, namoczonymi w solance ręcznikami.
– Słyszysz mnie?
Skinął głową, co okazało się błędem, bo przy ruchu te ręczniki przejechały mu głęboko po ranie w szyi. Najchętniej sięgnąłby po kabel z czerwonym przyciskiem, dyndający obok łóżka szpitalnego, ale bał się wykonać już jakikolwiek dalszy ruch.
– Dobrze, jesteś przytomny. To nawet bardzo dobrze…
Mężczyzna obok łóżka nie był medykiem, nawet jeśli worki pod oczami wielkości saszetek herbaty wskazywałyby na to, że jest lekarzem pogotowia po czterdziestoośmiogodzinnym dyżurze. Chwilę trwało, zanim Strachnitz rozpoznał w ciemnowłosym czterdziestokilkulatku ojca. Cenionego śledczego.
No świetnie.
– Gdzie ja jestem? – spytał. Jego głos zabrzmiał tak, jakby przepłukał gardło płynem czyszczącym z chlorem.
– W szpitalu Sankt Martin. Na szczęście tutejsi chirurdzy to absolutna śmietanka.
Poza polem widzenia Strachnitza coś pykało, zapewne ekran monitorujący funkcje życiowe. To wyjaśniało obecność przewodów przymocowanych do jego lewej ręki.
– Co się stało? – wychrypiał i spróbował przełknąć ślinę, ale nie dał rady.
– Nie wiesz? – Głos jego dawnego pana i władcy wydawał się dziwnie euforyczny.
Strachnitz próbował sobie przypomnieć. Zerknął kątem oka na okno po prawej: na zewnątrz było jasno. Jego ostatnie wspomnienia spowijała ciemność. Przypominał sobie posmak alkoholu, który pił dzisiaj rano (jeśli to w ogóle było dzisiaj). I tamto zgłoszenie. Centrala mówiła coś o kobiecie, która zamówiła pizzę pod numerem sto dwanaście i prawdopodobnie nie mogła swobodnie rozmawiać, bo ktoś jej groził.
– Jestem rzut kamieniem stamtąd! – Tymi słowami przyjął to wezwanie, a potem zaczekał na koleżankę.
Od tamtego momentu jego pamięć stawała się coraz bardziej dziurawa. W swoich wspomnieniach otworzył drzwi domku i popatrzył na skrzynkę z bezpiecznikami, na której była nabazgrana cyfra. Potem łóżko, w końcu zakrwawiona istota, a potem…? Już nic.
Odchrząknął, czemu towarzyszyło takie uczucie, jakby przejechał pilnikiem po strunach głosowych.
– Macie sprawcę? – spytał, sięgając do szyi, i dotknął bandaża.
– Dobrze mnie teraz posłuchaj! – odparł ojciec, którego głos obniżył się o pół oktawy. – To bardzo ważne, żeby dotarło do ciebie, co takiego wydarzyło się w Haus Waldpfad, rozumiesz?
Strachnitz skinął głową i natychmiast tego pożałował. Chlupotała w niej solanka.
– To był pies!
– Pies? Niby gdzie… to znaczy… jak to?
– Bezpański. Pojechałeś na wezwanie do pustostanu i tam rzucił się na ciebie kundel. Musiał zostać zamknięty w tym domu przez pomyłkę dawno temu i od wielu dni głodował. Stałeś się jego łupem. Najwyraźniej, Mały, nie jesteś jednak zbyt smaczny. – Dźwięczny głos ojca zahaczył o przyjaźnie brzmiące rejestry. – To bydlę musiało cię porzucić i wziąć nogi za pas.
Strachnitz poczuł, jak bierze go w żelazne szpony zmęczenie, jakby zażył środek nasenny, który teraz ujawniał swoje działanie. Prawdopodobnie naprawdę został naszprycowany środkami sedatywnymi i przeciwbólowymi.
– Co z tą kobietą? – spróbował się dowiedzieć.
I z moją koleżanką. Jak jej tam…?
– Z jaką kobietą?
– No z ofiarą. Tą ze skrzyni na pościel. Była cała zakrwawiona. Musieliście przecież znaleźć jej palec?
– Jej… co?
Powieki Strachnitza zaczęły trzepotać.
– W kominku. Była na nim liczba. I wiersz…
_Dziewczyna z Kalendarza w skrzyni leży,_
_Na dole, i nie rusza jej wierzący lud._
Cholera, jak to szło dalej?
Pokój szpitalny migocze mu przed oczami, jakby był wyświetlaną wokół projekcją zakłócaną poważnymi problemami z dostawą prądu. Słyszy, jak ojciec mówi, teraz znów tym niskim głosem:
– Tylko spokojnie, mój chłopcze. Jak mówiłem, ważne, byś przyjął to do wiadomości, obojętne, kto cię spyta: w tym domku nie było nikogo. Żadnej ofiary, żadnej krwi, żadnych palców ani liczb. I wierszy też żadnych nie widziałeś.
To niemożliwe.
– Nie łam sobie tym głowy, Mały. Lekarze twierdzą, że po traumatycznym zdarzeniu dezorientacja i fałszywe wspomnienia są czymś całkowicie normalnym. Zwłaszcza jeśli ktoś przesadza z piciem.
Strachnitz poczuł na ramieniu dłoń ojca; najchętniej złapałby ją i przyciągnął go do siebie z całej siły, aż jego usta znalazłyby się przy uchu ojca, żeby do tej twarzy z worami pod oczami dotarło, kiedy on by ryczał: „Może i chleję, ale jeszcze nie zwariowałem! I nie przyśniło mi się to wtedy, gdy byłem uśpiony! Nie wciskaj mi kitu!”.
Nie udało mu się jednak wydusić ani słowa. Usta miał zamknięte. Dryfował w ciemną noc, w brak jakiegokolwiek światła. Nagle wstrząsnęła nim myśl, która składała się wyłącznie z trzech słów. Pochodziła z wierszyka z Haus Waldpfad – całości za nic nie mógł sobie przypomnieć, ale co do tego fragmentu był pewny.
_Dziewczyna z Kalendarza._
Chociaż w tamtej chwili nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, te słowa go zelektryzowały, sprawiły, że przez jego ciężko poranione ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, po czym coś do niego dotarło: Valentina Rogall.
Wszystko nabrało nagle okrutnego sensu, nawet jeśli tylko na ułamek sekundy, bo potem znów utraciło wszelką substancję i rozpłynęło się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie najciemniejszą czerń, na jaką kiedykolwiek był wystawiony czyjś umysł.