Dziewczyna z piegami - ebook
Dziewczyna z piegami - ebook
Allegra Bird, zwana Pieguską, wiedzie w Dublinie proste, pozornie uporządkowane życie. Z dala od kochającego, lecz ekscentrycznego ojca, przyjaciół i dzieciństwa, w którym brakowało matki, próbuje cieszy się wolnością i stabilną pracą strażniczki parkingowej.
Jedno spotkanie z nieznajomym, który w chwili złości rzuca jej w twarz, że każdy jest wypadkową pięciu osób, z którymi spędza najwięcej czasu, motywuje Allegrę do działania. Problem polega na tym, że dziewczyna nie wie, czy w jej życiu istnieje owa piątka. A jeśli jej nie ma, to jak to o niej świadczy? Bo chociaż decyzję o przeprowadzce do Dublina podjęła świadomie, to nadal czuje się obco w mieście, a lista nowych znajomych nie jest szczególnie imponująca. Allegra stawia więc sobie cel: znaleźć pięć osób, które zaczną ją kształtować i w ten sposób rozstrzygną o jej przyszłości.
Nowa powieść cenionej na całym świecie autorki „PS Kocham Cię”. Cecelia Ahern ponownie zabiera nas w romantyczną podróż do Dublina i na wietrzne, dzikie irlandzkie wybrzeże, by opowiedzieć o przyjaźni, miłości i dojrzewaniu do samego siebie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2453-2 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chrzęst ślimaka pod moim butem, w ciemności. Chrupot miażdżonej skorupki. Plask. Maź.
Pojawia się ból gdzieś z tyłu zębów; przeszywa nerwy w dziąsłach.
Nie mogę wystarczająco szybko podnieść stopy, nie mogę cofnąć tego, co się stało, szkoda nie zostanie odrobiona. Wdepnęłam w gąbczaste, flegmatyczne wnętrze ślimaka. Rozpłaszczyłam je i wtarłam w ziemię. Przez kilka następnych kroków czuję na podeszwie lepką, miękką papkę, niosę pod butem obraz miejsca zbrodni. Dowód śmierci. Rozsmarowane wnętrzności. Wykręcam nogę w kostce i wycieram podeszwę – pozbywam się tych resztek.
Wszystko wydarza się ciemną nocą, kiedy spaceruję po mokrym od deszczu gruncie. Nie widzę, gdzie stawiam kolejny krok, a ślimak nie widzi, kto nadchodzi. Zawsze było mi żal tych stworzonek, teraz sama wiem, jak to jest. Zemsta. Karma. Teraz wiem, co się czuje, kiedy zewnętrzna skorupa zostaje zgnieciona, a wnętrzności są odsłonięte.
On tak nadepnął na mnie.
Tak samo przez chwilę szedł ze mną, ze śliską papką na podeszwie buta. Zastanawiam się, czy jego dusza także się poślizgnęła. Czy poczuł trzask miażdżonej skorupy i maź, w którą się zmieniłam pod jego spojrzeniem, kiedy wypluł w moją stronę parę nienawistnych słów, zanim odszedł w dal. Dopiero po kilku krokach się zorientował, że wciąż ciągnie mój pancerz za sobą. Wtedy szybko pokręcił butem, zupełnie jakby chciał rozdeptać niedopałek papierosa, i w ten sposób pozbył się mnie na dobre.
Resztki pozostały na ścieżce. Rozgniecione, odsłonięte, niczym niechronione miękkie wnętrze, które tak bardzo starałam się zabezpieczyć. Wyciekły wszystkie elementy, dotąd tak dobrze poukładane. Uczucia, myśli, obawy – wszystko wypłynęło na zewnątrz. Srebrzysty, śliski ślad emocjonalnych trzewi.
Nie dostrzegłam jego zbliżającej się stopy. Ciekawe, czy ja też go zaskoczyłam.
Chociaż tak mogłoby się wydawać, na tym sprawa się nie kończy. Nie jestem martwa. Zostałam zmiażdżona i rozgnieciona na miazgę. Rozbita na tysiące kawałeczków Allegra Bird. Nie możesz posklejać pękniętej skorupy. Możesz ją jednak odbudować.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy miałam trzynaście lat, połączyłam piegi na swoim ramieniu, zupełnie jak w grze, która polega na łączeniu kropek. Robiłam to prawą ręką, a na lewej powoli zaczynała pojawiać się niebieskawa sieć kresek wykonanych długopisem. Po chwili sieć rozwinęła się w pełną konstelację, złożoną z linii poprowadzonych od jednego pieprzyka do następnego, aż skóra na ręku odzwierciedliła mapę nocnego nieba. Wielki Wóz – dla niektórych w kształcie pługa – to od zawsze mój ulubiony motyw do rysowania. Był jedynym gwiezdnym układem, który potrafiłam natychmiast odnaleźć na nocnym niebie, więc kiedy w szkolnym internacie gaszono światła, a na korytarzach zapadała cisza, włączałam na najmniejszą moc lampkę do czytania, ściskałam w palcach niebieski żelowy długopis i kopiowałam siedem znajomych gwiazd od piega do piega, aż moja skóra zaczynała przypominać mapę nieba w nocy.
Dubhe, Merak, Phecda, Megrez, Alioth, Mizar i Alkaid. Nie zawsze wybierałam te same piegi, czasami sprawiało mi przyjemność powielanie konstelacji w innym miejscu, na przykład gdzieś na nogach, tyle że przez długie kucanie bolały mnie plecy. Zresztą czułam, że to coś nienaturalnego, zupełnie jakbym zmuszała te inne zbiory piegów, żeby stawały się czymś, czym nigdy nie były. Istniało przecież siedem piegów doskonale ułożonych, by odwzorować właśnie Wielki Wóz, więc w końcu dawałam sobie spokój z innymi obszarami i po porannym prysznicu, który rozmywał atrament, każdej nocy zaczynałam pracę od nowa.
Następna była Kasjopea. To okazało się całkiem łatwe. Później pojawił się Krzyż i Orion. Pegaz był dość trudny, z wszystkimi czternastoma gwiazdami-piegami, ale ponieważ moje ramiona widziały większą ilość słonecznego światła niż reszta ciała, oczywiście poza twarzą, mieściło się tutaj większe zagęszczenie ciemnych komórek, idealnie wręcz usytuowanych do rysowania konstelacji z czternastu gwiazd.
W ciemności naszej sypialni w szkolnym internacie z łóżka obok dobiegał ciężki oddech Caroline, która dotykała się, nie przypuszczając, że ktoś o tym wie. Po drugiej stronie Louise przy wątłym świetle latarki odwracała kartki. Naprzeciwko mnie Margaret pochłaniała zawartość torebki minichrupków, żeby potem włożyć sobie palce do gardła i wywołać wymioty. Oliwia ćwiczyła przed lustrem pocałunki, podczas gdy Liz i Fiona całowały się naprawdę. Catherine łkała cichutko z powodu tęsknoty za domem, a Katie pisała pełen nienawiści list do swojej mamy, która zdradzała ojca. Każda z dziewczyn zatapiała się we własnych sekretach w tej niewielkiej przestrzeni, którą mogły nazwać własną, ja tymczasem rysowałam na skórze mapę ze swoich piegów, jakby rzeczywiście były to gwiazdy.
Moje potajemne działanie nie pozostało długo tajemnicą. Robiłam to nocami, powielając niebieskim długopisem poprzednie ślady niebieskiego tuszu, aż któregoś dnia barwnik w końcu nie chciał się zmyć. Atrament wniknął tak głęboko w pory skóry, że szorowanie szczotką i mycie gorącą wodą nie dały rady usunąć błękitnego wzoru. Niczego nie mogła zdziałać ani przed niczym mnie powstrzymać również mocno zestresowana zakonnica, siostra Letusja – przezywana przez nas siostrą Sałatą lub Letus, z powodu swojej tendencji do nadużywania trybu rozkazującego, którym rozpoczynała każde zdanie: „Teraz składajmy dzięki i módlmy się. Teraz otwórzmy książki na stronie siódmej”. Albo: „Teraz będziemy ćwiczyć rzuty spod kosza” – ponieważ była także naszą trenerką koszykówki. Czułam na sobie dziwne spojrzenia pod prysznicem, podczas pływania albo gdy nosiłam krótkie rękawy. Ta dziwaczna dziewczyna ze śladami po długopisie na ramionach. To są wzory ze sfery niebieskiej, zwierzęta, ludzie i mitologiczne stworzenia, bogowie i przedmioty, odpowiadałam, dumnie wyciągając przed siebie ramię. Nigdy nie wstydziłam się swoich projektów. W odpowiedzi dostawałam wykład, że mogę zatruć się tuszem. Więcej wypraw do terapeuty. Dodatkowe okrążenia na bieżni. Zgodnie z przekonaniem, że fizyczne zdrowie jest równowagą dla dobrostanu psychicznego, starano się wymyślać mnóstwo aktywności, żeby powstrzymać mnie przed niszczeniem swojej skóry, choć ja odbierałam te wysiłki jako karę. Niech biega w kółko. Oderwijcie tę dziewczynkę od jej skóry. Ale nie można nikogo oderwać od własnej skóry. Każdy w niej jest. Jest nią. Bez względu na to, co do mnie mówili, nie mogłam przestać. Za każdym razem, gdy gasły światła, a cisza wkradała się do środka jak nadciągająca znad morza mgła, ogarniało mnie znajome pragnienie, by jej dotknąć i robić to, co zwykle.
Nie czułam się zawstydzona śladami po długopisie. Nie obchodziło mnie, że ludzie gapią się na mnie. Wielką sprawą było jedynie zamieszanie wokół mnie, a przecież nie tylko ja spośród uczennic nosiłam ślady na skórze. Jennifer Lannigan pocięła się nożem i na całych nogach miała mnóstwo małych szram. Przyjrzałam się im bardzo dokładnie podczas lekcji angielskiego, widziałam je między brzegiem szarych skarpetek a krawędzią szarej spódnicy. W szkole nie pozwalano nam się malować, ale po zajęciach Jennifer nakładała biały makijaż, usta malowała czarną szminką, wkładała w wargę kolczyk i słuchała gniewnej muzyki gniewnych mężczyzn. Jednak jej image był dla nas do zaakceptowania, ponieważ te szalone rzeczy robiła wyłącznie samej sobie.
Ja natomiast nie byłam fanką subkultury gotyckiej, a na pisanie po własnej skórze nie ma łatwego psychologicznego wyjaśnienia. Kierowniczka internatu przeszukała moje biurko i wyjęła stamtąd wszystkie długopisy; oddawała mi je rano przed lekcjami i zabierała z powrotem, gdy godziny nauki dobiegały końca. Kiedy miałam przy sobie długopisy, ludzie zaczynali mnie obserwować, zupełnie jakbym była dzieckiem, które bawi się nożyczkami. Tak więc pozbawiona dostępu do swoich narzędzi w pewnym sensie znalazłam się w tym samym obozie co Jennifer. Nigdy nie rozumiałam przymusu sprawiania sobie bólu, ale to był sposób, żeby osiągnąć cel. Zaczęłam używać zaostrzonego końca linijki do wydrapywania linii od jednego piega do następnego. Wiedziałam, że nie należy zdrapywać naturalnych zmian na skórze, zostałam uprzedzona o niebezpieczeństwie wycinania piegów i pieprzyków. Zrezygnowałam z linijki, kiedy znalazłam ostrzejsze przedmioty: kompas, żyletki. Wkrótce potem kierowniczka, przerażona tym, co zobaczyła, szybko oddała mi długopisy. Za późno. Nigdy nie wróciłam do używania tuszu. Co prawda nie lubiłam bólu, jednak nacięcia okazały się zdecydowanie bardziej trwałe. Twardniejące strupy pomiędzy piegami prezentowały się wyraźniej i nie tylko widziałam konstelacje, ale również mogłam je czuć. Piekły, kiedy owiewało mnie powietrze, i pulsowały pod ubraniem. Było w nich coś uspokajającego. Nosiłam je jak zbroję.
Teraz już nie drapię skóry, ale konstelacje nadal są widoczne, choć skończyłam dwadzieścia cztery lata. Kiedy jestem zdenerwowana albo zaniepokojona, łapię się na tym, że przesuwam palcami po bliznach na lewym przedramieniu, wielokrotnie, w ściśle ustalonym porządku, od jednej gwiazdy do następnej. Łącząc kropki, rozwiązując tajemnicę, tworząc łańcuch zdarzeń.
Nazywano mnie Pieguską od pierwszego tygodnia w szkole, do której przyjechałam w wieku dwunastu lat, aż do dnia, kiedy ją opuszczałam jako osiemnastolatka. Do tej pory, kiedy przypadkiem spotkam kogoś z liceum, nadal zwraca się do mnie w ten sposób, bo nie pamięta mojego prawdziwego imienia albo może w ogóle nigdy go nie znał. Chyba od zawsze wiedziałam, że choć nikt z koleżanek i kolegów nie zamierzał mnie skrzywdzić, tak naprawdę wszyscy widzieli we mnie jedynie moją skórę. Nie czarną ani białą, jak u większości z nich, nie tak białą, że odbija promienie słońca. Nie w kolorze rodem z irlandzkiego Thurles, lecz w takim, jakiego pożądali. Kupowali mnóstwo olejków i sprayów, żeby uzyskać taki odcień, lecz rezultat zawsze bardziej przypominał barwę mandarynki. Mnóstwo piegowatych dziewczyn nie nosiło żadnego przezwiska, jednak dla nich piegi na ciemniejszej skórze wyglądały inaczej. Ja nigdy się tą ksywką nie przejmowałam; właściwie nawet się z niej cieszyłam, bo dla mnie była czymś więcej niż zwyczajnym przezwiskiem. Kryło się w niej głębsze znaczenie.
Skóra taty jest biała jak śnieg, w niektórych miejscach tak blada, że niemal przezroczysta jak kalka techniczna, poznaczona niebieskawymi liniami. Niebieskawymi niczym rzeki ołowiu. Jego włosy siwieją i wyraźnie się przerzedziły, ale kiedyś były kręcone i dziko rude. Miał piegi, także rudawe, a na twarzy było ich tyle, że gdyby je połączyć, wyglądałby jak wschód słońca. „Allegra, masz szczęście, że nazywają cię Pieguską”, powtarzał. „Bo mnie przezywali wyłącznie Zapałką albo nawet lepiej: pieprzonym brzydalem”. Potem głośno rechotał. „Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, moje włosy już płoną; dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, dzwoń po straż ogniową”, podśpiewywał, a ja się przyłączałam do wykonywania tej piosenki, którą niegdyś z niego drwiono. Ja i on, zmówieni przeciwko wspomnieniom.
Nigdy nie poznałam swojej mamy, wiem tylko, że była cudzoziemką. Egzotyczną pięknością, która studiowała na irlandzkim wybrzeżu. Pięknością o oliwkowej cerze, czarnych włosach i piwnych oczach, prosto z Barcelony. Katalonka. Carmencita Casanova. Nawet jej imię brzmi jak imię postaci z bajki. Zdaje się, że Piękna spotkała na swej drodze Bestię.
Tatko powiada, że musiałam coś po nim odziedziczyć. Więc gdyby nie te piegi, to sam nie wie, jak mógłby rościć sobie do mnie prawo. Oczywiście żartuje, lecz one rzeczywiście są niczym wizytówka. Skoro tatko jest jedyną osobą, którą mam i miałam przez całe życie, moje piegi łączą mnie z nim w absolutnie podstawowy sposób. Są świadectwem. Oficjalnym znakiem nadanym mi przez Urząd Niebieski i nieodwołalnie wiążącym mnie z ojcem. Wściekły motłoch nie mógłby przyjechać na końskich grzbietach pod nasz dom z żądaniem, żeby pan Bird oddał dziecko odtrącone przez matkę. Popatrzcie, dziewczynka jest jego, ma jego piegi, sami widzicie.
Po mamie odziedziczyłam kolor skóry, piegi dostałam po tatce. Po rodzicu, który mnie chciał. Inaczej niż mama – ona zrezygnowała ze mnie, żeby mieć wszystko; on zrezygnował ze wszystkiego, żeby mieć mnie. Te piegi są niewidzialną linią nakreśloną niebieskim atramentem, niezmywalnym piętnem, które nas łączy. Plamkę z plamką, gwiazdę z gwiazdą, pieg z piegiem. Połącz je, a połączysz nas, i tak dalej, dalej, dalej…ROZDZIAŁ DRUGI
Celem mojego życia od zawsze było wstąpienie do Garda Síochána, irlandzkiej policji. Nigdy nie istniał plan B i wszyscy o tym wiedzieli. Detektyw Pieguska – tak nazywano mnie w ostatniej klasie.
Pani Meadows, nasza pani od doradztwa zawodowego, próbowała mnie namówić, żebym wybrała jakiś kierunek biznesowy. Uważała, że każdy powinien studiować biznes, nawet ci ze szkół artystycznych, ze swoimi pokręconymi pomysłami, którzy zaczynali warsztaty kreatywne.Wychodzili od niej jak po terapii elektrowstrząsami, po tym jak już zaserwowała im kazanie na temat zalet znajomości podstaw biznesu. „To coś trwałego, pewnego” – mówiła zawsze. Biznes zmusił mnie do myślenia o materacu, który może amortyzować upadek. Pełna nadziei co do mojej przyszłości nie brałam pod uwagę tego, że coś się nie uda, nie wspominając o wycofaniu się z planów. Doradczyni nie mogła przekonać mnie do zmiany zamysłów, ponieważ na całym świecie nie widziałam dla siebie innego miejsca. Okazało się, że byłam w błędzie. Moje podanie do policji zostało odrzucone. Szok i niedowierzanie. Pozbawiona materaca zmodyfikowałam plan i znalazłam coś równie dobrego.
Jestem strażniczką parkingową zatrudnioną przez Radę Hrabstwa Fingal. Noszę mundur, szare spodnie, białą koszulę, odblaskową kamizelkę, i patroluję ulice, podobnie jak funkcjonariusze policji. Przybliżyłam się do tego, czego pragnęłam. Jestem po stronie prawa. Lubię swoją pracę, lubię swój rozkład dnia, swoją trasę, swój rewir. Podobają mi się organizacja, porządek, jednoznaczność, postępowanie według zasad. Zasady są jasne i skrupulatnie ich przestrzegam. Cieszę się, że pełnię tak odpowiedzialną funkcję.
Moja baza znajduje się w Malahide na przedmieściach Dublina, nad samym morzem. To urocze miejsce, zamożny rejon. Mieszkam w kawalerce nad siłownią znajdującą się w ogrodzie na tyłach rezydencji znajomych, przy zielonej drodze graniczącej z zamkiem Malahide.
Ona, Becky, zawodowo ma coś wspólnego z komputerami. On, Donnacha, pracuje z domu. Jego studio jest w uroczym pomieszczeniu ogrodowym, gdzie wytwarza artystyczną porcelanę. Swoje wyroby nazywa wazami, choć dla mnie wyglądają bardziej jak miski. Nie na płatki, bo zmieściłyby się tam może ze dwa weetabixy i na pewno nie wystarczyłoby miejsca na mleko, zwłaszcza biorąc pod uwagę, ile mleka potrafią wchłonąć te ciasteczka zbożowe. Czytałam w „Irish Times” wywiad z Donnachą, gdzie opisał swoje produkty zdecydowanie nie jako miseczki, bo takie określenie uznawał za wielką obrazę. Te naczynia były dla niego sposobem na wyrażenie przesłania. Widocznie nie wczytywałam się dostatecznie długo, żeby je zrozumieć.
On w ogóle wypowiada się w dość szczególny sposób. Mówi z wiecznie nieobecnym spojrzeniem, jakby jego udręczone przemyślenia rzeczywiście coś znaczyły. Nie potrafi słuchać, choć sądziłam, że uważność to cecha artystów. Myślałam, że oni są jak gąbki – pochłaniają wszystko, co dzieje się dookoła. Tylko połowicznie miałam rację. Donnacha jest już tak nasycony różnymi bzdurami, że brakuje mu miejsca na przyswajanie czegokolwiek, ten syf po prostu wycieka z niego na wszystko dookoła. Artystyczna niepowściągliwość. A jedna miseczka kosztuje minimum pięćset euro.
Pięćset euro – tyle wynosi też mój miesięczny czynsz; haczyk tkwi w tym, że jestem dostępna jako opiekunka ich trójki dzieci, kiedykolwiek poproszą. Zwykle zdarza się to trzy razy w tygodniu. Nieodmiennie w sobotnią noc.
Budzę się i odwracam na bok, żeby spojrzeć na iPhone’a: szósta pięćdziesiąt osiem, jak zawsze. Czas przyswoić sobie, gdzie jestem i co się tutaj dzieje. Przekonałam się, że wyprzedzenie mojego telefonu choćby o uderzenie serca gwarantuje mi udany początek dnia. Dwie minuty później odzywa się budzik. Tatko nie ma własnego smartfona, bo uważa, że wszyscy jesteśmy inwigilowani. Nie zgodził się, żebym została zaszczepiona nie ze względu na zagrożenie zdrowia, lecz dlatego, że zgodnie z jego teorią przy szczepieniu wprowadza się pod skórę maleńkie czipy. Raz z okazji moich urodzin zabrał mnie na weekend do Londynu, gdzie większość czasu spędziliśmy pod ambasadą Ekwadoru, wykrzykując imię Juliana Assange’a. Policja przeganiała nas stamtąd dwukrotnie. Julian wyjrzał przez okno i pomachał, a wtedy tatko poczuł, jak między nimi zaistniało coś o fundamentalnym znaczeniu. Jakieś porozumienie między dwoma mężczyznami, którzy wierzą w te same wartości. We władzę dla ludu. Potem obejrzeliśmy na West Endzie Mary Poppins.
O siódmej rano biorę prysznic. Jem. Ubieram się. Szare spodnie, biała koszula, czarne buty, płaszcz przeciwdeszczowy, na wypadek gdybym go potrzebowała podczas jednego z licznych kwietniowych deszczyków. Lubię myśleć, że w tym mundurze ktoś mógłby mnie wziąć za funkcjonariuszkę policji. Czasem udaję, że tak właśnie jest. Nie podszywam się pod policjantkę, bo to bezprawne, ale jestem nią w mojej głowie i mówię, jakbym była z policji. Gliniarze roztaczają wokół siebie szczególną atmosferę. Aurę. Poczucie władzy. Są twoimi obrońcami i przyjaciółmi, kiedy potrzebujesz; twoimi wrogami, gdy uważają, że zachowujesz się jak kanalia. W danym momencie podejmują decyzję, którą rolę powinni odgrywać. Niesamowite. Nawet całkiem nowi kolesie, co jeszcze mają puch pod nosem, umieją przybrać ten poważny, pełen rozczarowania wygląd przedwcześnie postarzałego człowieka. Zupełnie jakby cię znali i wiedzieli, że stać cię na więcej, więc – na miłość boską – czemu sprawiasz im zawód? Przepraszam, panie władzo, już więcej tego nie zrobię. Jeśli chodzi o dziewczyny na służbie, wolałbyś z nimi nie zadzierać, za to zdecydowanie z każdą poszedłbyś na imprezę.
Mam długie włosy, szorstkie i czarne, tak czarne, że widać na nich niebieskawą poświatę, jak na benzynie. Suszenie zajmuje mi całą godzinę, więc myję głowę tylko raz w tygodniu. Potem splatam nisko warkocz, zakładam czapkę i zsuwam ją na czoło. Zarzucam na ramię automat do drukowania mandatów, i gotowe.
Mijam garaż znajdujący się jakieś pięćdziesiąt metrów od domu, oddzielony dużym ogrodem, który zaprojektował jakiś wyróżniony nagrodami architekt krajobrazu. Ścieżka prowadząca od mojego mieszkania wije się między krzewami. Zostałam poinstruowana, że mam korzystać z tej trasy, idąc w stronę bocznej ściany domu, a dalej przechodzić do nieco ukrytej furtki. Otwiera ją kod: jeden dziewięć jeden sześć – rok proklamowania Republiki Irlandii i powstania przeciwko Brytyjczykom – wybrany osobiście przez Donnachę McGoverna z Ballyjamesduff. Gdyby Pádraig Pearse mógł teraz zobaczyć swojego wielbiciela, jak ten wykonuje pracę dla Republiki, zajmując się w swoim ogrodzie produkcją miseczek.
Znajdujący się naprzeciwko mnie parter budynku jest zrobiony prawie całkowicie ze szkła. Sięgające od podłogi do sufitu przesuwane drzwi otwierają się jak w małej restauracji w porze gorącego lata. Wynoszą wnętrze na zewnątrz, zapraszają otoczenie do środka. Nie do końca wiadomo, gdzie zaczyna się dom, a gdzie kończy ogród. Ot, taki kaprys projektanta. Można zajrzeć do każdego pomieszczenia. To zupełnie jak reklama Dysona. Białe, koliste, futurystyczne wyposażenie wnętrza sprawia, że ktoś albo wstrzymuje oddech, albo go wypuszcza. Tak naprawdę przeszklona ściana umożliwia każdemu oglądanie chaosu, który panuje w kuchni, kiedy Becky biega jak szalona, starając się wyprawić do szkoły troje dzieci, zanim sama pojedzie do pracy, gdzieś w centrum miasta, jak mi się zdaje. Po cichu nazywam ją Świruską. No wiecie, Becky jest jedną z tych kobiet, które podczas cotygodniowego uzupełniania zapasów kupują jarmuż i awokado. Kichają ziarnami chia i robią kupę z granatów.
Dla kogoś takiego jak ja te kobiety mają jedynie współczucie. Żyją we własnych rozległych rezydencjach, ja muszę zadowolić się mieszkaniem w kawalerce nad siłownią znajdującą, w należącym do jednej z nich ogrodzie z tyłu domu. Noszę kamizelkę odblaskową i lekkie obuwie ochronne. I pozwalam im czuć się lepszymi. Mój pokój jest gustowny, czysty i przytulny; gdzie indziej musiałabym płacić podobny czynsz, ale dzielić mieszkanie z trzema współlokatorami. One, żeby kiedykolwiek znaleźć się w mojej sytuacji, musiałyby stracić wszystko, co posiadają. Przynajmniej tak to widzą. Z kolei ja w pewnym sensie zostawiłam za sobą wiele spraw, żeby zyskać to, co mam. Ja widzę to tak.
Nie jestem samotna. Nie przez cały czas. I nie jestem wolna. Nie przez cały czas. Opiekuję się tatkiem. Robienie tego z odległości czterystu kilometrów nie zawsze jest łatwe, ale sama zdecydowałam, że chcę żyć tutaj, tak daleko, żebym mogła być bliżej niego.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji