- W empik go
Dziewczyna z sąsiedztwa - ebook
Dziewczyna z sąsiedztwa - ebook
Dziewczyna z sąsiedztwa to jedna z najsłynniejszych powieści grozy ostatnich lat, uznawana za jedną z najbardziej wstrząsających książek w historii literatury. To legendarna już opowieść o szaleństwie rodzącym się w ludzkim umyśle i o tym, jak to szaleństwo zaraża wszystkich wokół, jak infekuje niewinne umysły i prowadzi do eskalacji cierpienia, bólu i nienawiści.
Obok tej książki nie można przejść obojętnie. Dziewczyna z sąsiedztwa wstrząsa czytelnikiem do granic wytrzymałości i pozostawia w emocjonalnym szoku jeszcze przez długi czas po zamknięciu ostatniej strony.
Wstęp do książki napisał sam Stephen King, co będzie wielką gratką dla jego licznych fanów!
Przedmieścia. Ciemne ulice, przystrzyżone trawniki i przytulne domy. Miła, spokojna okolica. Jednak nie dla nastoletniej Meg i jej kalekiej siostry Susan. W domu Chandlerów, przy ślepej uliczce, w ciemniej, zawilgoconej piwnicy, Meg i Susan zdane są na łaskę kapryśnej i cierpiącej na ataki szału ciotki Ruth, którą szybko ogarnia szaleństwo. Szaleństwo, którym zaraża swoich trzech synów oraz całą okolicę. Jedynie jeden zatroskany chłopiec spróbuje oprzeć się złu zarażającemu niewinne umysły. Musi podjąć bardzo dorosłą decyzję i wybrać między miłością i współczuciem, a pożądaniem i złem... Którą drogę wybierze?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67339-57-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP DO DZIEWCZYNY Z SĄSIEDZTWA
Pisałem już na temat Ketchuma wcześniej, stwierdzając, iż stał się postacią kultową wśród czytelników gatunku oraz swego rodzaju bohaterem dla tych z nas, którzy tworzą powieści grozy i suspensu. Nic się od tamtej pory nie zmieniło. On jest, w prawdziwym tego słowa znaczeniu, najbliższy stylem wśród amerykańskich pisarzy Clive’owi Barkerowi. Chociaż to już bardziej kwestia wrażliwości niż samej twórczości, jako że Ketchum rzadko, o ile w ogóle, dotyka tematyki sił nadprzyrodzonych. Jednak to tak naprawdę nie ma znaczenia. To, co ma znaczenie, to fakt, że żaden pisarz, który czytał jego powieści, nie może oprzeć się jego wpływowi i żaden czytelnik, który zapoznał się z jego prozą, nie potrafi o nim łatwo zapomnieć. Już od czasu napisania swojej pierwszej powieści, „Poza sezonem” (która jest swego rodzaju literacką „Nocą Żywych Trupów”), Ketchum stał się klasykiem, a „Dziewczyna z sąsiedztwa”, która jest zwieńczeniem jego twórczości, zdecydowanie to potwierdza.
Według mnie, z pisarzy najbardziej przypomina Jima Thompsona, mitycznego, cynicznego autora tworzącego na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Wszystkie dzieła Ketchuma (Thompsona również) wydane były w miękkiej oprawie (przynajmniej w jego ojczyźnie; w Anglii, raz czy dwa, jego powieści wydane były w twardej oprawie), nigdy nawet nie zbliżyły się do listy bestsellerów. Nigdy też nie pisano o Ketchumie recenzji, poza publikacjami dla miłośników gatunku, takimi jak „Cemetery Dance” czy „Fangoria” (gdzie też bardzo rzadko jest rozumiany), więc jest prawie w ogóle nieznany szerszemu gronu czytelników.
Jednakże, tak jak Thompson, jest on niezwykle interesującym pisarzem. Nieujarzmionym i czasem genialnym, posiadającym duży talent oraz czarną, pełną desperacji wizję. Jego twórczość osiągnęła poziom, do którego większość jego bardziej znanych kolegów po piórze nie może się nawet zbliżyć. Mam tu na myśli takich pisarzy jak William Kennedy, E.L. Doctorow czy Norman Mailer. W rzeczywistości, jeżeli mówimy o współczesnych amerykańskich pisarzach, to jestem całkowicie pewien, że jedynym, który pisze lepsze i ważniejsze powieści, jest Cormac McCarthy. To duża pochwała pod adresem nieznanego autora, którego powieści wydawane są w miękkiej oprawie. Jednak to nie jest reklama. Czy się wam to podoba czy nie (i wielu z was, którzy za chwilę przeczytają tę powieść, nie będzie się to podobać), to jest prawda. Jack Ketchum jest prawdziwym skarbem. Zapewne jak sami pamiętacie, Cormac McCarthy niegdyś również był nieznanym pisarzem bez grosza przy duszy, aż do momentu, w którym ukazała się jego powieść „Rącze konie”, kowbojski romans, tak inny od jego poprzednich książek. W przeciwieństwie do McCarthy’ego Ketchuma nie interesuje zwarty, liryczny język. Pisze językiem prostym, zupełnie jak Jim Thompson, w którym raz po raz przewija się na wpół histeryczny humor. Możemy to odczuć na przykładzie Eddiego, szalonego dzieciaka z „Dziewczyny z sąsiedztwa”, „kiedy szedł rozebrany do pasa środkiem ulicy (…) wetknął sobie w zęby czarnego węża”. To, co przenika przez twórczość Ketchuma, to nie humor, a okropieństwo. Zupełnie jak Jim Thompson przed nim (na przykład powieści „The Grifters” albo „The Killer Inside Me”, dwie książki, których Jack Ketchum mógłby być autorem) jest zafascynowany egzystencjalnym okropieństwem życia. Opisuje świat, w którym torturuje się dziewczynę, nie przez jedną psychopatyczną kobietę, ale przez wszystkich sąsiadów; świat, w którym nawet bohater zjawia się zbyt późno, który jest zbyt słaby oraz zbyt rozdarty wewnątrz, aby temu zapobiec.
Książka jest krótka, jednak pomimo to jest dziełem o znaczących ambicjach i sile rażenia. W pewnym sensie nie jest to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Powieść suspensu bowiem, inaczej niż w przypadku poezji, stała się najbardziej owocną formą artystycznej ekspresji w Ameryce po latach wojny w Wietnamie (które nie były dla nas dobrymi latami, artystycznie rzecz ujmując; przez większość czasu, my, pokolenie wyżu demograficznego, radziliśmy sobie ze sztuką równie kiepsko, jak z naszym seksualnym czy politycznym życiem). Prawdopodobnie zawsze będzie łatwiej stworzyć kawałek dobrego dzieła, kiedy mniej ludzi spogląda krytycznym okiem, i to jest właśnie sedno amerykańskiej powieści suspensu od czasu „McTeague’a” Franka Norrisa, kolejnej książki, której Jack Ketchum mógłby być autorem (chociaż w swojej wersji Ketchum pominąłby zapewne większość męczących dialogów, a sama powieść byłaby zapewne znacznie krótsza…).
„Dziewczyna z sąsiedztwa” (sam tytuł przywołuje obrazy głupkowatego, pogodnego romansidła, spacerów w świetle księżyca, potańcówek w szkole) rozpoczyna się w pewnym sensie jako swoisty archetyp lat pięćdziesiątych. Narratorem jest młodzieniec, jak to zazwyczaj bywa w tego rodzaju historiach (przypomnijcie sobie „Buszującego w zbożu”, „Czas wojny i pokoju” oraz moją nowelę „Ciało”), a powieść otwiera się (po rozdziale, który jest tak naprawdę prologiem) w cudowny sposób wyjęty wprost z Hucka Finna: bosy chłopiec z rumieńcami na twarzy, rozłożony na skale przy rzece w letnim słońcu, łapiący raki do metalowej puszki. Dołącza do niego Meg, śliczna, czternastoletnia dziewczyna ze spiętymi w kucyk włosami, no i oczywiście jest Nowa w Mieście. Wraz ze swoją siostrą, Susan, mieszkają u Ruth, samotnej matki, wychowującej trójkę chłopców. Jednym z nich jest najlepszy przyjaciel młodego Davida (oczywiście), a cała grupka spędza letnie wieczory przed telewizorem, wygodnie rozwalona na kanapie w salonie Ruth Chandler, oglądając sit-comy, takie jak „Father Knows Best” (Ojciec wie najlepiej), i westerny, na przykład „Cheyenne”. Ketchum przywołuje muzykę lat pięćdziesiątych, zaściankowość podmiejskiego życia, lęki symbolizowane schronem przeciwatomowym w piwnicy Chandlerów. Robi to zwięźle i dokładnie. Następnie chwyta ten, jakże wielki i głupi, mit za jego brzeg i wywraca go do góry nogami z oszałamiającą łatwością. Zacznijmy od tego, że ojciec z całą pewnością nie jest w rodzinie młodego Davida tym, który wie najlepiej; tutaj ojciec jest niepoprawnym kobieciarzem, którego małżeństwo wisi na włosku. David również o tym wie. „Mój ojciec miał wiele okazji do romansów i skrupulatnie je wykorzystywał” – mówi. „Spotykał kobiety późnym wieczorem, a potem widział je ponownie wczesnym rankiem”. To uderzenie batem ironii, zakończonym jednak na końcu sznurem metalowych kul. Myślisz, że masz to już za sobą, kiedy uświadamiasz sobie, że to nadal sprawia ból.
Meg i Susan znalazły się w domu Chandlerów w wyniku wypadku samochodowego (ktoś powinien w końcu napisać pracę na temat: „Wiecznie obecne wypadki samochodowe i ich wpływ na literaturę amerykańską”). Wydaje się, że z początku idealnie uzupełnią rodzinę Ruth: chłopców Woofera, Donny’ego i Williego Juniora oraz samą Ruth, na swój sposób wyrozumiałą kobietę, snującą mnóstwo opowieści, palącą jak smok i niemającą nic przeciwko temu, aby chłopcy poczęstowali się piwem z lodówki, pod warunkiem, że nie powiedzą o tym swoim rodzicom. Ketchum napisał wspaniałe dialogi, a Ruth ma świetny głos, pobudzający wyobraźnię ucha, ostry i odrobinę zachrypnięty. „Oto lekcja, chłopcy. Zapamiętajcie ją. To ważne. Wszystko, co musicie zrobić, to być mili dla kobiety, a ona zrobi dla was wszystkie miłe rzeczy, jakie tylko chcecie (…) Davy był miły dla Meg i dostał obraz (…) Dziewczyny są łatwe (…) Obiecaj im najmniejszą rzecz, a one dadzą ci to, co zechcesz”. Wydaje się, że to idealne miejsce do zagojenia ran i idealny dorosły autorytet dla dziewczynek, które nie mogły otrząsnąć się z szoku po śmierci rodziców. Ktoś mógłby pomyśleć, iż to jest właśnie Jack Ketchum w całej swej okazałości, ale Jack Ketchum taki nie jest.
Nigdy też nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Ruth, pomimo całego jej niefrasobliwego cynizmu kelnerki o złotym z zewnątrz sercu, odchodzi stopniowo od zmysłów, wznosząc się w spirali przemocy i paranoi. Jest odrażającym, jednak dziwnie prozaicznym czarnym charakterem, idealnie pasującym do Ameryki czasów Eisenhowera1. W książce nie ma słowa o tym, co jej dolega. To nie przypadek, że magiczne zdanie wypowiadane przez Ruth i dzieci spędzające czas w domu Chandlerów brzmi: „nie wspominaj o tym”. Zdanie to mogłoby być kwintesencją lat pięćdziesiątych, a w książce wszyscy biorą je sobie do serca, dopóki nie jest zbyt późno, aby zapobiec ostatecznym wydarzeniom.
Na końcu Ketchum bardziej skupia się na postaciach dzieci aniżeli na samej Ruth. Nie tylko na Chandlerach i Davidzie, lecz również na wszystkich tych, którzy przewinęli się przez ich piwnicę, kiedy powoli mordowali Meg – na Eddiem, jak również na Denise, Tonym, Kennym oraz Glenie i całej reszcie przygłupiego gangu małolatów z fryzurami na jeża i strupami na kolanach od gry w baseball. Niektórzy z nich, tak jak David, tylko się przyglądają. Inni, koniec końców, biorą w tym udział, aż do momentu, w którym wspólnie wyszywają rozżarzoną igłą słowa ZERŻNIJ MNIE na brzuchu Meg. Wchodzą do domu… wychodzą… oglądają telewizję… popijają colę i zajadają się kanapkami z masłem orzechowym… Ale nikt nikomu o niczym nie mówi. Nikt nie próbuje powstrzymać wydarzeń w schronie. Koszmarny scenariusz, połączenie sitcomu „Happy Days”2 z „Mechaniczną Pomarańczą” oraz szalone połączenie „The Life and Loves of Dobie Gillis”3 (sic!) z „Kolekcjonerem” Johna Fowlesa. Całość zdaje egzamin, nie z powodu idealnego podmiejskiego klimatu, ale dlatego, że jesteśmy zmuszeni uwierzyć, wbrew naszym przekonaniom, iż przy odpowiednim połączeniu wyobcowanych dzieci i przy odpowiednim nadzorze tego horroru przez dorosłego oraz, pomimo tego wszystkiego, przy odpowiedniej atmosferze pod hasłem: „pilnuj swoich spraw”, to może się naprawdę wydarzyć. Jakby nie patrzeć, to był czas, kiedy kobieta nazwiskiem Kitty Genovese4 została w ciągu kilku godzin zadźgana na śmierć gdzieś w alejce Nowego Jorku. Wielokrotnie wzywała pomocy, wokół było mnóstwo ludzi obserwujących całe zajście, jednak nikt nie zrobił nic, aby jej pomóc. Nikt nie wezwał nawet policji. „Nie wspominaj o tym” musiało być ich mottem… Jak wielki krok tak naprawdę dzieli „nie wspominaj o tym” od „pomóżmy jej”?
David, narrator powieści, w gruncie rzeczy jest jedynym przyzwoitym bohaterem i jako taki prawdopodobnie słusznie obwinia się o ostateczny holokaust w piwnicy Ruth Chandler. Przyzwoitość jest tak samo odpowiedzialnością, jak fakt istnienia, i jako jedyna ludzka istota tam obecna, która pojmuje, że wydarzenia te są złem, David jest ostatecznie bardziej winny niż moralnie puste dzieci, które podpalają, okaleczają, wykorzystują seksualnie „dziewczynę z sąsiedztwa”. David nie bierze udziału w żadnym z tych okrucieństw, jednak nie mówi również swoim rodzicom o tym, co się dzieje w domu Chandlerów, ani nie zgłasza tego na policję. Jakaś jego część nawet chce w pewnym stopniu w tym uczestniczyć. Odczuwamy swoistą satysfakcję, kiedy koniec końców Davey się wyłamuje – to jedyny zimny promień słońca, którym obdarza nas Ketchum – jednak nienawidzimy go za to, że nie zrobił tego wcześniej.
Jeżeli nienawiść okazałaby się wszystkim, co odczuwamy w odniesieniu do tego wstrętnego narratora, „Dziewczyna z sąsiedztwa” upadłaby nisko, balansując na moralnej linie, jak to miało miejsce z „American Psycho” Bretta Eastona Ellisa. Jednak David jest prawdopodobnie najbardziej triumfalnie uświadomionym bohaterem Ketchuma, oddalonym o całe lata świetlne od porno-szyfrów Ellisa, a jego złożoność nadaje książce echo, które nie zawsze było obecne w jego wcześniejszych powieściach. Współczujemy mu, rozumiemy jego początkową niechęć, aby donieść na Ruth Chandler, która traktuje dzieci jak ludzi, zamiast przysparzać im uciążliwości, na które napotykali na każdym kroku. Na samym końcu rozumiemy również jego śmiercionośną w skutkach utratę poczucia rzeczywistości tego, co się dzieje.
„Czasami (…) czułem się, jakbym oglądał filmy, które wyświetlali później w latach sześćdziesiątych” – mówi David. „Głównie obrazy zagraniczne, w których przeważającym uczuciem, które cię ogarniało, była pewna fascynująca, hipnotyczna gęstość niewyraźnej iluzji złożonej z kolejnych warstw znaczeń, na końcu wskazujących całkowity brak znaczenia. Aktorzy ze sztucznymi twarzami przemieszczali się biernie przez surrealistyczny koszmar krajobrazów, zatraconych i wyzbytych z emocji”. Dla mnie błyskotliwość „Dziewczyny z sąsiedztwa” wypływa stąd, iż na końcu, akceptuję Davida jako słuszną część mojego światopoglądu, słuszną – i w pewnym sensie niepożądaną – zupełnie jak Lou Ford, psychopatyczny szeryf, który śmiejąc się, bije i morduje na stronach „The Killer Inside Me” Jima Thompsona. Oczywiście David jest bardziej przyzwoity niż Lou Ford. To właśnie czyni go tak okropnym.
Jack Ketchum jest pisarzem obdarzonym niesamowitym instynktem, a jego ponure postrzeganie ludzkiej natury za jedynych rywali ma, być może wyłącznie, Franka Norrisa i Malcolma Lowry’ego. Swoim czytelnikom został przedstawiony jako twórca pełnych napięcia książek, od których nie sposób się oderwać („Dziewczyna z sąsiedztwa” wydana przez wydawnictwo Warner w miękkiej oprawie zawierała zdjęcie szkieletu w przebraniu cheerleaderki, obraz, który nie przedstawiał sobą żadnej treści; książka wygląda zarówno jak gotyk w stylu V.C. Andrews lub „przerażający obóz” dla nieletnich R.L. Stine’a). Rzeczywiście, jest on pełen napięcia, a od jego powieści nie sposób się oderwać, jednak okładka oraz sposób prezentacji nadal niesłusznie przedstawiają go w złym świetle, zupełnie jak to się ma w przypadku okładek powieści Jima Thompsona.
„Dziewczyna z sąsiedztwa” jest prawdziwa w sposób, w jaki żadna z powieści V.C. Andrews nigdy nie była, w sposób, w jaki większość uznanej literatury nigdy nie będzie. Nie nosi w sobie jedynie obietnicy przerażenia, lecz naprawdę w nie wprawia. Jednak nie można się od niej oderwać, co do tego nie ma wątpliwości. Czytelnik znajdzie tutaj strony, które będzie obawiał się przewrócić i od których będzie bał się odwrócić. Tematyczne ambicje Ketchuma są ciche, lecz olbrzymie, nie zakłócają one jednakże głównego zadania powieści, polegającego na całkowitym odwróceniu uwagi czytelnika przy równoczesnym nieprzebieraniu w środkach. W większości przypadków tak właśnie Ketchum czyni…
„Dziewczynę z sąsiedztwa” dzielą lata świetlne od głupkowatej ckliwości „Zalotów w Cedrowym Zakątku” czy też niewinnej, heroicznej błazenady „Zaklinacza Deszczu” i może właśnie dlatego Ketchum nie jest znany wśród czytelników, którzy ograniczają się jedynie do czytania książek z listy bestsellerów New York Timesa. Pomimo to wydaje mi się, iż świat literatury byłby o wiele uboższy bez niego. Jest on prawdziwym obrazoburcą, naprawdę dobrym pisarzem, jednym z niewielu, którzy nie należą do Kręgu Wybrańców, a naprawdę się liczą. Książki Jima Thompsona ukazują się nadal drukiem i nadal są czytane po tym, jak dzieła wielu z Kręgu Wybrańców jego czasów odeszły dawno w zapomnienie. To samo z całą pewnością spotka Jacka Ketchuma… z tym wyjątkiem, iż wolałbym, aby to nastąpiło za jego życia, a nie, jak to miało miejsce w przypadku Thompsona, już po jego śmierci. Wydanie takie jak to z całą pewnością zwróci na niego uwagę i jest krokiem w tym właśnie kierunku.
_24 czerwca 1995, Bangor, w_ _stanie Maine_
_Powiedz mi, proszę, o_ _dzielny kapitanie,_
_Dlaczego zło obdarzone jest mocą taką?_
_Dlaczego anioły do snu chylą swe głowy,_
_Gdy czort napiera z_ _siłą dwojaką?_
– Tom Waits
_Nigdy nie chcę usłyszeć krzyków_
_Nastoletnich dziewczynek w_ _snach innych ludzi._
– The Specials
_Duszy obarczonej brzemieniem grzechu_
_nigdy nie uda się uciec._
– Iris Murdoch, _Jednorożec_
------------------------------------------------------------------------
1 Dwight Eisenhower – prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1953–1961. Uważał, że kluczem do pokoju na świecie są ciągłe zbrojenia i wzmacnianie paktów wojennych.
2 Happy Days – amerykański sitcom telewizyjny emitowany w Stanach Zjednoczonych w latach 1974–1984, który ukazywał wyidealizowany obraz życia w Ameryce na przełomie lat 50. i 60. XX wieku.
3 Właściwie „The Many Loves of Dobie Gillis” – serial komediowy popularny w Stanach Zjednoczonych w latach 1953–1963, który powstał na podstawie zbioru opowiadań Maksa Shulmana z roku 1951 pod tym samym tytułem.
4 Kitty Genovese – mieszkanka Nowego Jorku brutalnie zamordowana pod swoim domem 13 marca 1964 roku. Jej zabójstwo, popełnione przy całkowitym braku reakcji sąsiadów, stało się casusem socjologicznym określanym jako efekt widza lub syndrom Genovese.ROZDZIAŁ 1
Wydaje ci się, że wiesz, co to ból?
Porozmawiaj z moją drugą żoną. Ona wie. Tak jej się przynajmniej wydaje.
Kiedy miała dziewiętnaście albo dwadzieścia lat znalazła się pomiędzy walczącymi kotami, jej i sąsiada. Jeden z nich rzucił się w jej stronę, wspinając się po niej jak po drzewie. Pazurami rozorał uda, piersi i brzuch. Blizny widoczne są do dziś. Przestraszyła się tak bardzo, że potknęła się i upadła, tłukąc swoje najlepsze ceramiczne naczynie do tarty. To nic, gorzej poszło z nią samą. Zdarła piętnaście centymetrów skóry z żeber, podczas gdy kot, schodząc, z wściekłością znaczył trasę zębami i pazurami. Chyba mówiła, że miała trzydzieści sześć szwów i gorączkę, która utrzymywała się przez wiele dni.
Moja druga żona mówi, że to jest właśnie ból.
Ta kobieta gówno wie.
Evelyn, moja pierwsza żona, być może była bliżej prawdy.
Oto obraz, który ją prześladuje.
Jedzie wypożyczonym volvo mokrą autostradą w gorący letni poranek. Jej ukochany siedzi obok. Prowadzi ostrożnie i powoli, ponieważ wie, jak zdradziecki jest deszcz padający na rozgrzany asfalt. Nagle volkswagen wyprzedza ich wóz i wjeżdża na ten sam pas. Jego tylny zderzak z napisem „wolność albo śmierć” jest coraz bliżej, aż w końcu całuje nadwozie jej samochodu. Deszcz robi resztę. Volvo kołysze się, gwałtownie skręca, szybuje nad skarpą i nagle ona i jej ukochany wirują w przestrzeni, targani niczym piórko. Góra jest dołem, potem znów dół staje się górą. W którymś momencie kierownica łamie jej ramię. Tylne lusterko kaleczy jej nadgarstek.
Wreszcie wirowanie ustaje, a ona wlepia wzrok w pedał gazu nad głową. Szuka obok ukochanego. Jego tam już nie ma. Zniknął jak zaczarowany.
Znajduje drzwi od strony kierowcy, otwiera je i wyczołguje się na mokrą trawę. Wstaje i próbuje zobaczyć coś w deszczu. I oto obraz, który ją prześladuje – mężczyzna wyglądający jak worek wypełniony mięsem i krwią, żywcem obdarty ze skóry, cały w odłamkach szkła, leżący przed maską samochodu w purpurowej kałuży.
Ten worek to jej ukochany.
Oto dlaczego ona jest bliżej. Nawet jeżeli wypiera ten obraz ze świadomości, nawet jeżeli może w nocy spać, to Evelyn wie.
Ona wie, że ból to nie tylko kwestia skargi jej własnego, przerażonego ciała w zetknięciu z inwazją intruza.
Ból może działać od zewnątrz.
Mam na myśli to, że czasem to, co widzisz, jest bólem. Bólem w najokrutniejszej, najczystszej formie. Bez lekarstw, snu czy nawet szoku lub śpiączki, które mogłyby cię otumanić.
Widzisz go i przyjmujesz. A potem sam się nim stajesz.
Jesteś żywicielem długiej, białej glisty, która gryzie, pożera wszystko i rośnie, wypełniając twoje trzewia. W końcu, pewnego ranka budzisz się, kaszlesz, a głowa tego potwora wystaje z twoich ust niczym drugi język.
Nie, moje żony nie wiedzą, jak to jest. Nie do końca. Chociaż Evelyn jest blisko.
Ale ja wiem.
Musisz mi zaufać już na samym wstępie.
Wiem to już od bardzo dawna.
Powtarzam sobie, że byliśmy dziećmi, kiedy to wszystko się wydarzyło. Tylko dziećmi, na litość boską! Ledwie co wyrośliśmy z Davy’ego Crocketta w futrzanej czapie z puszystym ogonem. Nie byliśmy w pełni ukształtowani.
Trudno uwierzyć, że dzisiaj jestem tą samą osobą, co wtedy, za wyjątkiem tego, co w sobie skrywam.
Czasami dzieci dostają w życiu drugą szansę. Lubię myśleć, że ja wykorzystuję swoją.
Chociaż po dwóch rozwodach, bardzo nieprzyjemnych, ten potwór wciąż trochę gryzie.
Powtarzam sobie, że były to lata pięćdziesiąte, okres dziwnych represji, sekretów i histerii. Myślę o Joem McCarthym, mimo że wtedy prawie wcale nie zawracałem sobie nim głowy. Zastanawiałem się jednak, co sprawiało, że każdego dnia mój ojciec wracał naprędce do domu, by zobaczyć w telewizji obrady senatu. Myślę też o zimnej wojnie, o schronach w szkolnych piwnicach i o filmach, na których widzieliśmy testy atomowe, powodujące na sklepowych wystawach eksplozje manekinów, których szczątki płonęły porozrzucane po ekspozycjach. Myślę o egzemplarzach „Playboya” i „Man’s Action” ukrytych w woskowanym papierze nad rzeką tak, że po chwili przechodziły stęchlizną i nie chciało się już ich dotykać. Myślę o Elvisie, którego potępił wielebny Deitz z Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, kiedy miałem dziesięć lat, i o wybrykach miłośników rock’n’rolla w czasie występów Alana Freeda w Paramount Theatre.
Powtarzam sobie, że wtedy działo się coś dziwnego, jakby jakiś wielki amerykański kocioł miał zaraz wybuchnąć. To wrzenie czuć było wszędzie, nie tylko w domu Ruth.
Dlatego czasem jest mi łatwiej.
Myśleć o tym, co zrobiliśmy.
Teraz mam czterdzieści jeden lat. Urodziłem się w 1946, siedemnaście miesięcy po tym, jak zrzuciliśmy bombę na Hiroszimę.
Zarabiam sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie, pracując na Wall Street. Dwa razy żonaty, bez dzieci. Dom w Rye i służbowe mieszkanie w mieście. Najczęściej poruszam się limuzynami, chociaż w Rye jeżdżę niebieskim mercedesem.
Być może znów się ożenię. Kobieta, którą kocham – podobnie jak moje byłe żony – nie wie o niczym, o czym tutaj piszę. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek jej o tym powiem. Po co miałbym to robić? Jestem człowiekiem sukcesu. Spokojnym, wielkodusznym i czułym kochankiem.
I nic w moim życiu nie było już takie samo od lata 1958 roku, kiedy to Ruth, Donny i Willie, i cała nasza reszta poznali Meg Loughlin i jej siostrę Susan.ROZDZIAŁ 2
Byłem sam nad rzeką. Leżałem na brzuchu na Wielkiej Skale z metalową puszką w dłoni. Łapałem raki. Miałem już dwa w większej puszce, którą postawiłem obok. Te były małe. Szukałem ich mamy.
Rzeka płynęła wartkim strumieniem. Czułem rześką mgiełkę na swoich gołych stopach zwisających tuż nad wodą. Woda była zimna, słońce ciepłe.
Usłyszałem jakiś odgłos w pobliskich krzakach i uniosłem głowę.
Najładniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widziałem, uśmiechała się do mnie z brzegu.
Miała długie opalone nogi i rude włosy związane w kucyk. Nosiła krótkie spodenki i pastelową bluzkę, lekko rozchyloną u szyi. Byłem prawie trzynastolatkiem. Ona była starsza.
Pamiętam, że ja też się do niej uśmiechnąłem, chociaż rzadko bywałem przyjacielski w stosunku do nieznajomych.
– Raki – powiedziałem, wylewając wodę z puszki.
– Naprawdę?
Skinąłem głową.
– Duże?
– Te są małe. Chociaż można znaleźć większe.
– Czy mogę zobaczyć?
Zeskoczyła z brzegu tak, jak zrobiłby to chłopak. Nie usiadła, lecz po prostu przyłożyła lewą dłoń do ziemi i zrobiła metrowego susa w kierunku pierwszego dużego kamienia leżącego na rzece. Przez chwilę zastanawiała się nad swoim kolejnym skokiem, aż w końcu dotarła do Skały. Byłem pod wrażeniem. Miała pewne ruchy, a jej poczucie równowagi było perfekcyjne. Przesunąłem się, robiąc dla niej miejsce. Nagle do moich nozdrzy doszedł miły, świeży zapach.
Miała zielone oczy. Zaczęła się rozglądać.
Wielka Skała, na której siedzieliśmy, była wtedy dla nas wszystkich czymś wyjątkowym. Znajdowała się w najgłębszej części rzeki, woda wokół niej była wartka i przejrzysta. Na siedząco mieściła się na niej czwórka dzieciaków, na stojąco szóstka. Skała była dla nas między innymi okrętem pirackim, Nautilusem Kapitana Nemo oraz czółnem indiańskim. Dziś woda była głęboka może na metr.
Dziewczyna wyglądała na szczęśliwą, w ogóle się nie bała.
– Nazywamy to Wielką Skałą – powiedziałem. – To znaczy kiedyś ją tak nazywaliśmy. Kiedy byliśmy dziećmi.
– Podoba mi się tu – odparła. – Czy mogę zobaczyć raki? Mam na imię Meg.
– Jestem David. Pewnie.
Pochyliła się nad puszką. Czas mijał, a my milczeliśmy. Przyglądała się rakom uważnie. Potem znów się wyprostowała.
– Ładne.
– Łapię je i przyglądam im się przez chwilę, a potem wypuszczam je z powrotem.
– Czy one gryzą?
– Te duże tak. Chociaż na pewno cię nie zranią. Te małe po prostu próbują uciec.
– Wyglądają jak homary.
– Nigdy wcześniej nie widziałaś raków?
– Nie sądzę, żeby je mieli w Nowym Jorku – zaśmiała się. Nie zareagowałem. – Mamy tam za to homary. Mogą cię zranić.
– Czy można je trzymać? To znaczy, czy można trzymać homara tak jak domowego zwierzaka?
Znów się zaśmiała.
– Nie. One są do jedzenia.
– Raków też nie można trzymać. Umrą. Pożyją może dzień albo góra dwa. Chociaż słyszałem, że niektórzy ludzie także je jedzą.
– Naprawdę?
– Tak. Niektórzy. W Luizjanie czy na Florydzie, nie pamiętam.
Pochyliliśmy się nad puszką.
– Sama nie wiem – powiedziała z uśmiechem. – Niewiele jest tutaj mięsa.
– Złapmy jakieś większe.
Położyliśmy się obok siebie na Skale. Wziąłem puszkę i zanurzyłem obie dłonie w wodzie. Cała sztuka polegała na tym, aby powoli odsuwać kamienie tak, by woda pozostała czysta, i trzymając w pogotowiu puszkę, złapać to, co spod nich wypełznie. Woda była na tyle głęboka, że rękawy musiałem podciągnąć po same ramiona. Byłem świadom tego, jak długie i chude musiały się wydawać moje ręce w jej oczach. Przynajmniej w moich tak właśnie wyglądały.
Właściwie czułem się przy niej bardzo dziwnie. Niezręcznie, jednak byłem też podekscytowany. Była inna od wszystkich dziewczyn, które znałem. Inna od Denise czy Cheryl z sąsiedztwa, różniła się nawet od dziewczyn ze szkoły. Przede wszystkim była od nich sto razy ładniejsza. Moim zdaniem była nawet ładniejsza od Natalie Wood. Prawdopodobnie była też mądrzejsza, bardziej wytworna. W końcu była z Nowego Jorku, a na dodatek jadła homary. Poruszała się jak chłopak. Miała silne ciało i mnóstwo wdzięku.
Wszystko to sprawiło, że byłem zdenerwowany i nie udało mi się złapać pierwszego raka. Nie był ogromny, ale większy od tych, które już mieliśmy. Schował się pod Skałą.
Zapytała mnie, czy może spróbować. Dałem jej puszkę.
– Więc jesteś z Nowego Jorku?
– Tak.
Podwinęła rękawy i włożyła ręce do wody. Wtedy po raz pierwszy zauważyłem jej bliznę.
– Rany! Co to?
Zaczynała się po wewnętrznej stronie łokcia i biegła wzdłuż ręki, aż do nadgarstka, niczym różowa, poskręcana gąsienica. Zobaczyła, gdzie utkwiłem wzrok.
– Wypadek – powiedziała. – Byliśmy w samochodzie.
Odwróciła głowę i znów patrzyła na wodę, która ukazywała jej lśniące odbicie.
– O rany.
Chyba nie chciała o tym rozmawiać.
– Masz jeszcze jakieś?
Nie wiem, dlaczego blizny są tak fascynujące dla chłopców, jednak faktem jest, że są, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Nie mogłem się zamknąć, chociaż wiedziałem, że ona tego chciała. Patrzyłem, jak odsuwa kamień. Niczego pod nim nie było. Jednak wszystko zrobiła tak, jak należało. Nie zmętniła wody. Uważałem, że była świetna.
Wzruszyła ramionami.
– Mam ich jeszcze kilka, ta jest najgorsza.
– Mogę je zobaczyć?
– Nie. Raczej nie.
Zaśmiała się i spojrzała na mnie w taki sposób, że zrozumiałem. W końcu zamknąłem się na chwilę.
Odsunęła kolejny kamień. Znowu nic.
– Domyślam się, że był poważny, co? Ten wypadek?
Nie odpowiedziała, jednak nie mogłem jej winić. Wiedziałem, jak głupio i niezręcznie zabrzmiało to pytanie, jak nieodpowiednia była chwila, w której je zadałem. Zaczerwieniłem się i byłem jej wdzięczny, że nie patrzyła.
Wreszcie złapała jednego.
Odsunęła kamień, a rak wszedł prosto do puszki, którą musiała już tylko wyciągnąć z rzeki.
Rozlała trochę wody i uniosła puszkę do góry. Rak miał piękny złoty kolor. Jego ogon był uniesiony, szczypce gotowe do ataku.
– Masz go!
– Za pierwszym razem!
– Wspaniały! On jest naprawdę wspaniały.
– Włóżmy go do puszki z pozostałymi.
Powoli wylała wodę z pudełka tak, aby nie zrobić mu krzywdy i żeby nie mógł uciec. Zrobiła to dokładnie w taki sposób, w jaki powinno się to zrobić, chociaż nikt jej o tym nie powiedział. Kiedy w puszce pozostało już kilka centymetrów wody, wrzuciła raka do większego pojemnika. Dwa pływające w nim już raki zrobiły miejsce swojemu trzeciemu kompanowi. To był dobry znak, ponieważ skorupiaki czasem zabijały się nawzajem, niszczyły osobników tego samego gatunku. Jednak te dwa były jeszcze bardzo małe.
Po chwili nowy rezydent puszki uspokoił się, a my usiedliśmy, wlepiając w niego wzrok. Wyglądał prymitywnie, groźnie i pięknie. Miał niesamowity kolor i gładką powierzchnię.
Włożyłem palec do pudełka, by ożywić raka.
– Nie rób tego! – zawołała.
Jej dłoń znajdowała się na moim ramieniu. Była chłodna i delikatna.
Wyjąłem palec z naczynia.
Poczęstowałem ją gumą, po czym sam włożyłem jedną do ust. Przez chwilę jedynymi dźwiękami, które dochodziły do naszych uszu, były szum wysokich traw, szmer płynącej rzeki oraz odgłos żucia, jaki z siebie wydawaliśmy.
– Wypuścisz je z powrotem, tak? Obiecujesz?
– Pewnie. Zawsze je wypuszczam.
– To dobrze.
Westchnęła i wstała.
– Chyba powinnam już wracać. Musimy zrobić zakupy. Najpierw jednak chciałam się rozejrzeć, bo nigdy wcześniej nie mieszkałam w okolicy lasu. Dzięki, Davidzie. Było naprawdę fajnie.
Była już w połowie drogi do brzegu, przeskakiwała po kamieniach, kiedy postanowiłem ją zapytać:
– Hej tam! A dokąd idziesz?
Uśmiechnęła się.
– Mieszkamy teraz u Chandlerów. Susan i ja. Susan to moja siostra.
Poderwałem się, jak gdyby ktoś postawił mnie na nogi za pomocą niewidzialnych sznurków.
– U Chandlerów? U Ruth? U mamy Donny’ego i Williego?
Zeszła na brzeg, odwróciła się i spojrzała na mnie. Coś w jej twarzy nagle się zmieniło. Była pełna powagi.
Zamilkłem.
– Zgadza się. Jesteśmy kuzynami. Kuzynami w drugiej linii. Chyba jestem siostrzenicą Ruth.
Jej głos też brzmiał inaczej. Był chłodny – jak gdyby mówiła o czymś, o czym nie powinienem wiedzieć. Mówiła o tym i jednocześnie to przede mną ukrywała.
Przez moment byłem zdezorientowany. Pomyślałem, że może ona też tak się czuje.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem ją zdenerwowaną, nie licząc tej historii z blizną.
Nie chciałem jednak zawracać sobie tym głowy.
Dom Chandlerów znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie mojego domu.
A Ruth była…Och, Ruth była wspaniała. Chociaż czasem jej dzieci zachowywały się jak kretyni, to Ruth była wspaniała.
– Hej! – krzyknąłem. – Jesteśmy sąsiadami! Mój dom to ten brązowy zaraz obok!
Patrzyłem, jak wspina się po brzegu. Kiedy była już na samej górze, odwróciła się i uśmiechnęła. Znów miała to przejrzyste spojrzenie, jak w chwili, gdy usiadła obok mnie na Skale.
Pomachała.
– Do zobaczenia, Davidzie.
– Do zobaczenia, Meg.
Wspaniała, pomyślałem. Niesamowita. Będę się z nią widywał codziennie.
To była pierwsza taka myśl w moim życiu.
Teraz to sobie uświadomiłem.
Tego dnia, na tej Skale, spotkałem moją młodzieńczą miłość w osobie Megan Loughlin. Dziewczynę starszą ode mnie o dwa lata. Miała siostrę, miała sekret oraz długie, rude włosy. Wydało mi się to tak naturalne, że pozostałem niewzruszony, nawet szczęśliwy, na myśl o tym doświadczeniu, które jak sądzę, mówiło tak wiele o naszej przyszłości. Mojej i jej.
Kiedy o tym myślę, nienawidzę Ruth Chandler.
_Ruth, byłaś wtedy taka piękna._
_Nieustannie o_ _tobie myślałem. Prześwietliłem twoje życie. Grzebałem w_ _twojej przeszłości. Tak daleko się posunąłem. Zaparkowałem samochód przy ulicy, gdzie znajdował się biurowiec Howard Avenue, o_ _którym zawsze mi opowiadałaś. To jest to miejsce, w_ _którym podobno byłaś niezastąpiona, kiedy chłopcy wyjechali na wojnę, ale gdy, jak to ujęłaś, te „małe żołnierzyki przypełzły z_ _powrotem”, ty nagle straciłaś pracę. Zaparkowałem tam, i_ _wyglądał zwyczajnie, Ruth. Wyglądał na zapuszczony, smutny i_ _nudny._
_Pojechałem do Morristown, do miejsca, gdzie się urodziłaś, ono też nie wyglądało zachwycająco. Oczywiście nie wiedziałem, gdzie był twój dom, jednak na pewno nie było to miejsce, w_ _którym narodziły się twoje zszargane marzenia. W_ _tym mieście nie widziałem bogactwa, które podobno twoi rodzice powierzyli w_ _twoje ręce, którym cię obsypywali. Tam nie mogła się urodzić twoja dzika frustracja._
_Natknąłem się za to w_ _barze na twojego męża, Williego Seniora. Tak, znalazłem go Ruth! W_ _Forth Myers, na Florydzie, gdzie mieszkał, odkąd zostawił cię z_ _trójką bachorów i_ _hipoteką na głowie trzydzieści lat temu. Był barmanem, obsługiwał swoich stałych klientów. Łagodny człowiek, bardzo przyjacielski, swoje lata świetności już dawno miał za sobą. Siedziałem tam, spojrzałem na jego twarz i_ _w_ _jego oczy; rozmawialiśmy, jednak nie zobaczyłem w_ _nim mężczyzny, o_ _którym mówiłaś: „ogier”, „uroczy irlandzki skurczybyk”. Dla mnie wyglądał jak stary, poczciwy człowiek. Miał czerwony nos alkoholika, pokaźny pijacki brzuch oraz gruby, opadający tyłek wciśnięty w_ _parę workowatych gaci. I_ _zupełnie nie wyglądał na twardziela. W_ _ogóle. To mnie zdziwiło. Naprawdę._
_Wydawało się, jak gdyby siła była wszędzie wokół, ale nie w_ _tym ciele._
_Więc co to było, Ruth? Same kłamstwa? Twoje wymysły?_
_Mogłem się tego po tobie spodziewać._
_A_ _może to było dla ciebie to samo, może prawda i_ _kłamstwo mieszały się w_ _twoich żyłach._
_Jeżeli będę potrafił, spróbuję to zmienić. Mam zamiar opowiedzieć naszą małą historię. Tak dokładnie, jak będę potrafił, niczego nie będę pomijał._
_Piszę to dla ciebie, Ruth. Ponieważ nigdy nie miałem okazji ci odpłacić._
_Oto wystawiam ci swój czek. Spóźniony, ale bardzo pokaźny._
_Zrealizuj go w_ _piekle._